Jego oszołomieniu trudno się jednak dziwić, gdyż dzisiejsze karnawałowe szaleństwa są jedynie niewinną igraszką w porównaniu z tym, co działo się w przeszłości. „Wariowali” faktycznie chrześcijanie, ale wpływ religii na ich zachowanie sprowadzał się do wyznaczenia ram czasowych świętowania. Kalendarz liturgiczny Kościoła decydował, że karnawał rozpoczyna się po Bożym Narodzeniu, zazwyczaj w Trzech Króli, a kończy o północy, wraz z nastaniem Środy Popielcowej i Wielkiego Postu. Kościelnej łacinie zawdzięczał też prawdopodobnie swoją nazwę, utworzoną od zbitki słów oznaczających rozstanie z mięsem (carnis levare). Tego zdania byli też nasi przodkowie, którzy spolszczyli ją na mięsopust, czyli mięsa opuszczenie.
Najhuczniej bawiono się podczas trzech ostatnich dni zwanych zapustami. Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej” pisze o kaznodziejach, którzy piętnowali je nie jako zapustne, lecz rozpustne, i ostrzegali, że z trzech dni „rozpustnego mięsopustowania” diabeł ma większą korzyść niż Bóg z następującego po nich 40-dniowego postu.
ŚWIĘTO GŁUPCÓW
Dziś nawet najwięksi prowokatorzy nie pozwoliliby sobie na to, co wyprawiali w średniowieczu pobożni chrześcijanie. Od XI wieku, przez ponad 400 lat, karnawałowe szaleństwa osiągały apogeum podczas tzw. Święta Głupców. Badający ten obyczaj francuski historyk Jacques Heers określa go jako „rewanż podwładnych, odwrócenie hierarchii i wyzute z czci małpowanie sakralnych gestów”.
Jak każde święto, również to zaczynało się w kościele. Tyle że jego uczestnicy robili wszystko na opak. Na ołtarzu zamiast kielicha z winem stawiali beczki, hostię zastępowali tłustym mięsiwem. Na ambonę wchodził „kaznodzieja”, który albo wygłaszał bluźniercze mowy, albo naśladował odgłosy zwierząt, zwłaszcza ryki osła i pianie koguta. Co pewien czas wznosił toasty, ochoczo podejmowane przez „wiernych”. Kurzyło się nie tylko z głów, ale także z kadzideł, którymi były palone pod ołtarzem szmaty i łachmany; im więcej dawały dymu i smrodu, tym lepiej. Na zakończenie „zstępował Duch Święty” w zrzucanych z chóru płonących strzępach papieru i słomy.
Po parodii nabożeństwa mocno już podchmielony tłum wytaczał się na ulicę i szedł w „procesji”. Prowadził ją Papież Głupców, wybierany pośród najmłodszych księży lub kleryków. Towarzyszący mu orszak jechał na osiołkach, siedząc twarzami do ogonów. Kto mógł, przebierał się w stroje dostojników świeckich i duchownych, biedniejsi nakładali ubrania płci przeciwnej. Po obejściu miasta korowód wracał na przykościelny cmentarz, gdzie pito i jedzono do oporu, imprezy często przekształcały się w alkoholowo-seksualne orgie.
Antropolodzy wciąż zastanawiają się nad przyczynami tych ekscesów i przyzwolenia na nie Kościoła. Przeważa pogląd, że władcy intuicyjnie wyczuwali potrzebę odreagowania przez lud ciężarów monotonnego życia, w którym wszystko, od codziennych obowiązków po zasady ubierania się, podlegało odgórnym nakazom. Zgadzali się więc na chwilowe odwrócenie porządku świata. Chłop stawał się panem, mieszczanin szlachcicem, kleryk papieżem. Po kilkudniowych szaleństwach wszystko wracało do szarej normy, ale pozostawały wspomnienia, dzięki którym łatwiej było ją znosić. W pewnym momencie sytuacja wymknęła się jednak spod kontroli, a potem nikt już nie miał odwagi zakazać z każdym rokiem bardziej uświęcanej tradycji.
BACHANALIA
– A carnevale ogni vale (w karnawale wszystko wolno) – odpowiedziała mi dziewczyna, którą podczas parady w Weronie zapytałem, dlaczego nieustannie unosi koszulę i odsłania biust. Na dalsze wyjaśnienia nie było szans, gdyż okrzyki rozentuzjazmowanego tłumu uniemożliwiały rozmowę. Tymczasem poprawna odpowiedź powinna brzmieć: „W karnawale wolno dużo więcej niż zwykle, ale bynajmniej nie wszystko”.
Po czterech wiekach milczenia Kościół powiedział w końcu „dość!”. Obradujący w okresie zmagań z reformacją sobór trydencki (1545– –1563) zakazał pod groźbą ekskomuniki urządzania w świątyniach pijatyk i bluźnierczych przedstawień. Hierarchowie odrzucili przywoływane wcześniej argumenty, że wcielanie się prostych ludzi w wielkich tego świata ma uzasadnienie w ewangelicznej maksymie „ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”. Zaprzeczyli też powszechnemu przeświadczeniu, że szaleńcy zostali w szczególny sposób naznaczeni przez Boga. Że są „świętymi idiotami”, którzy poznali prawdy niedostępne ludziom o zdrowych zmysłach i raz w roku warto ich naśladować, stając się karnawałowym głupcem.
– Wszelka błazenada w kościołach jest złem – orzekli teologowie i definitywnie zatrzasnęli drzwi swoich świątyń przed karnawałem. Kaznodziejom nakazali, by ostrzegali wiernych, że karnawałowe obyczaje nie mają nic wspólnego z chrześcijaństwem, lecz wywodzą się w prostej linii z pogaństwa.
Nie mylili się. Od najdawniejszych czasów w regionie Morza Śródziemnego urządzano huczne festiwale związane z zimowym przesileniem. Dni znów stawały się dłuższe, świat się odradzał, więc nie brakowało powodów do radości. Grecy obchodzili w tym okresie Dionizje – święto ku czci boga wina i płodności Dionizosa. To im zawdzięczamy większość karnawałowych rytuałów – uliczne korowody, przebieranki, tańce, toasty
Najważniejszymi obiektami obnoszonymi w procesjach były amfory z winem oraz… olbrzymi fallus, symbolizujący płodność ziemi i ludzi.
Rzymianie nadali Dionizjom bardziej dziś dla nas czytelną nazwę – bachanalia i wzbogacili je o paradę fantazyjnie udekorowanych platform. Największe wrażenie wywierały potężne wozy w kształcie okrętów, z roztańczonymi załogami. Przypominało to już współczesny karnawał w Rio. Niektórzy etymolodzy doszukują się w łacińskiej nazwie tych pojazdów – carrus navalis źródłosłowu karnawału.
Podobny przebieg miało inne rzymskie święto – Saturnalia, przypadające na koniec grudnia. Patronował mu bóg rolnictwa Saturn, władca mitycznego „złotego wieku”, w którym wszyscy byli równi i szczęśliwi. By chociaż symbolicznie przywrócić tę idyllę, Rzymianie zamieniali się rolami, panowie usługiwali niewolnikom, senatorowie plebejuszom, mężczyźni kobietom.
Jak widać niemal wszystko, co dziś kojarzy się z karnawałem, powstało w czasach przedchrześcijańskich. Kościół próbował jedynie nadać dawnym obrzędom nową treść związaną z ważniejszym przełomem niż zmiana pór roku – narodzinami Jezusa. Gdy to się nie udało, karnawał, już jako impreza świecka, wrócił na ulice. Jego walka z postem trwała jednak nadal, gdyż w czasie gdy jedni chcieli się bawić, inni żarliwie ich potępiali.
Najsprytniejszy sposób umknięcia spod czujnego oka moralistów znaleźli Włosi, którzy po prostu ukryli twarze pod maskami. Dzięki temu wciąż mogli łamać zasady i wcielać się w rozmaite postacie bez ryzyka utraty dobrego imienia czy napiętnowania z ambony. Z masek słynie przede wszystkim karnawał w Wenecji, ale nie mniej barwne imprezy organizowane są w dziesiątkach innych miast.
KLUSKOWY PAPIEŻ
Znakiem firmowym parad w Viareggio są przewożone na ruchomych platformach wielkie kukły przedstawiające osobistości z pierwszych stron gazet, od polityków po telewizyjnych celebrytów. Zebrane wzdłuż ulic tłumy korzystają z okazji, by głośno wykrzyczeć, co o nich myślą. W ostatnich latach ulubionym bohaterem tanecznego korowodu jest premier Silvio Berlusconi. Ta nawiązująca do rzymskich bachanalii tradycja ukształtowała się w 1873 r., gdy kilku wpływowych dygnitarzy postanowiło pozyskać względy mieszkańców, organizując całonocną zabawę poprzedzoną przejazdem ukwieconych wozów. Lud przyjął pomysł z entuzjazmem, ale nieco go zmodyfikował i do parady nieoczekiwanie dołączyły kukły znienawidzonych poborców podatkowych. Wykpieni urzędnicy poczuli się urażeni, większość bawiła się jednak świetnie i impreza weszła na stałe do kalendarza. Nad jej oprawą plastyczną czuwają dziś zawodowcy – tzw. carristi, którzy przez cały rok przygotowują papierowe maski i kukły.
Mniej upolityczniony jest karnawał w Weronie. Przewodniczy mu Papa del Gnocco, co można przetłumaczyć jako Kluskowy Papież. Dziwaczne imię pochodzi od serwowanej w tym dniu na każdym kroku potrawy – klusek przypominających nasze kopytka. Kulminacja obchodów przypada na ostatni piątek przed Wielkim Postem, gdy na ulice wyjeżdżają kolorowe wozy z przebierańcami, tancerzami i aktorami. Każda dzielnica przygotowuje własny wehikuł, więc pozornie beztroska fiesta to jednocześnie traktowana bardzo prestiżowo rywalizacja. Parada kończy się spontaniczną zabawą, połączoną z masową konsumpcją klusek i wina.
Poszukiwacze mocniejszych wrażeń spotykają się w Ivrea, na północy Włoch, gdzie mogą wziąć udział w wielkiej karnawałowej bitwie. Corocznie zużywa się w niej około 250– –300 ton nietypowej amunicji, jaką są… pomarańcze. Unikalny obyczaj ma upamiętniać powstanie mieszkańców przeciwko średniowiecznemu władcy, który bezwzględnie egzekwował prawo pierwszej nocy. Nowożeńcy cierpieli, lecz nie mogli nic zrobić. Wreszcie pewna młynareczka o imieniu Mugnaia, udając zadowoloną, wskoczyła ochoczo do łoża prześladowcy, odczekała, aż zaśnie i obcięła mu głowę. Podniesieni na duchu mieszkańcy zaatakowali gwardię tyrana, zdobyli i zburzyli jego zamek. W organizowanych współcześnie pomarańczowych bitwach ścierają się tak jak przed wiekami gwardziści na koniach i w powozach z pieszymi mieszczanami. Do boju mają prawo przyłączyć się widzowie i turyści.
W niektórych regionach Włoch, zwłaszcza na południu i Sycylii, przetrwały zwyczaje wywodzące się bezpośrednio ze Święta Głupców. Do najciekawszych należy karnawał w Putignano, który kończy się obrzędami parodiującymi ceremonie religijne. W zapustny poniedziałek przebieraniec w stroju księdza udziela ostatniego namaszczenia Królowi Karnawału, we wtorek wyrusza kondukt pogrzebowy. Za trumną kroczy lamentująca „żona” zmarłego i płaczki, „ksiądz” święci żałobników wodą z tzw. priso – naczynia przypominającego sedes lub nocnik. Pod wieczór trumna zostaje spalona, a prowadzący ceremonię oznajmia grobowym głosem, że karnawał umarł.
BABSKIE ZAPUSTY
Z Italii karnawałowe zabawy rozprzestrzeniały się na całą Europę, nasiąkając miejscowymi zwyczajami i tradycjami. Francuzi doprawili je nutką perwersji. Widać to szczególnie w Dunkierce, gdzie poza formacjami tancerzy i przebierańców pojawiają się tzw. travestis – mężczyźni przebrani za kobiety, zazwyczaj te lżejszych obyczajów. Ostry makijaż, peruki, podwiązki, pończochy, krótkie spódnice to najbardziej typowe elementy stroju, który pozwala raz w roku zamanifestować swą fantazję lub ukryte skłonności. Bardziej wyrafinowane są parady w Nicei, słynące przede wszystkim z korowodu wielkich, nawet 20-metrowych, papierowych kukieł i masek. W przeszłości, zwłaszcza gdy przedstawiały niezbyt lubiane postacie, obrzucano je jajkami i mąką. Dziś na Rivierze bawią się wyższe sfery i zamożni turyści, więc zamiast plebejskich produktów sypie się kwiaty. Świąteczną atmosferę dodatkowo ubarwiają występy teatrów ulicznych z różnych krajów.
O tytuł karnawałowej stolicy Niemiec rywalizują Kolonia, Moguncja i Düsseldorf. Od czasów patriarchatu przetrwał w nich zwyczaj organizowania w tłusty czwartek tzw. Weiberfastnach, czyli babskich zapustów. Władzę w miastach, co dziś nie jest już niczym niezwykłym, ale w przeszłości stanowiło trudny do wyobrażenia eksces, przejmują kobiety. Lepiej się wówczas nie pokazywać w krawacie, gdyż jednym z przywilejów, jakie otrzymują rozbawione panie, jest prawo do ich bezkarnego obcinania. Seksualny podtekst tej zabawy łatwo odczytać – kobiety w symboliczny sposób pozbawiają swych gnębicieli najważniejszego atrybutu męskości. Władzą nie napawają się jednak długo i już w sobotę zaczyna się wspólna zabawa, ruszają korowody, strzelają fajerwerki, strumieniami leje się piwo.
POGRZEB SARDYNKI
Na żadne stawianie świata do góry nogami nie pozwalała hiszpańska inkwizycja, która zwalczała wszystko, co trąciło pogaństwem. Podobną postawę, tyle że z powodów politycznych i obawy przed utratą kontroli nad społeczeństwem, przyjął w XX wieku dyktator Francisco Franco. Hiszpanie znaleźli jednak miejsce na tyle odległe od pozbawionych poczucia humoru strażników moralności, by móc się w miarę bezpiecznie zabawić – Wyspy Kanaryjskie.
Za rządów Franco na indeks wpisano nawet samo słowo karnawał, ale i z tym sobie poradzono. Do lat 80. minionego stulecia zamiast karnawału organizowano „festiwal zimowy”.
Po zniesieniu rygorów, parady w Las Palmas na Gran Canarii i Santa Cruz na Teneryfie błyskawicznie przebiły się do czołówki najbardziej widowiskowych imprez świata. Na wyspach położonych między dwoma kontynentami krzyżowały się bowiem tradycje europejskie i latynoamerykańskie, a efekt zabawowego spotkania dwóch kultur okazał się wyśmienity. Bajeczne stroje tancerek, rytmy samby i rumby do złudzenia przypominają karnawał w Rio. Ekstrawaganckie kostiumy innych uczestników fiesty – diabłów, kościotrupów, prostytutek, clownów, kojarzą się z Włochami i Francją. Wymieszane ze sobą nadają kanaryjskiemu karnawałowi niepowtarzalny charakter.
Ostatnim akordem kilkutygodniowych szaleństw jest Pogrzeb Sardynki. Gdy Kościół zakazał parodiowania rytuałów religijnych, w Hiszpanii nikt nie odważył się na kontynuowanie średniowiecznych zabaw w pochówek króla, palenie trumien czy kukieł symbolizujących śmierć. Zastąpiono te rekwizyty niewinną rybą. Tyle że niezwykle okazałą i straszną jak rekin ze „Szczęk”.
W zapustny wtorek tłum przebierańców odprowadza ją na plażę, gdzie zostaje spalona. Po ceremonii pożegnalnej rozpoczyna się stypa, czyli uświetniane pokazami sztucznych ogni tańce, hulanki, swawole, które przeciągają się aż do świtu.
– Nie bój się, mamy dyspensę od naszego biskupa – tłumaczyli mi mieszkańcy Santa Cruz, gdy pytałem, czy nie powinni przerwać zabawy o północy. Mimo tych zabezpieczeń karnawał musi w końcu przegrać swą walkę z postem. Ale tylko po to, by już za rok wziąć na nim rewanż.
KARNAWAŁ PO STAROPOLSKU
Zpowodu surowego klimatu i przywiązania szlachty do życia na wsi, w Polsce nie ukształtowała się tradycja organizowania karnawałowych korowodów czy tańców pod gołym niebem. Nikt nie wytrzymałby całonocnej zabawy na trzaskającym mrozie, więc zastępowano ją wizytami u sąsiadów i znajomych. Naszym odpowiednikiem włoskich czy francuskich przebierańców stali się kolędnicy. Nie było wśród nich Arlekinów i Colombin, ale pojawiły się inne postacie: Bocian porywający kęsy dobrego jedzenia, Diabeł, który – tak jak wenecka maska – potrafił znienacka uszczypnąć i pocałować piękną dziewczynę, wzbudzająca strach Śmierć i król Herod, na którym można było wyładować swą niechęć do władzy. Najbardziej efektowną i lubianą imprezą karnawałową był jednak kulig. Przejażdżka saniami ciągniętymi przez przybrane w ozdobną uprząż konie, z muzyką i pochodniami, dostarczała nie mniejszych wrażeń jak parada kolorowych wozów z roztańczonymi maskami w ciepłych krajach Południa. Zwłaszcza gdy sypnął śnieg i zalśnił księżyc. Mniej radosną minę miał właściciel dworu, do którego zajeżdżało rozbawione towarzystwo. Jak pisał ksiądz-kronikarz Jędrzej Kitowicz, goście intensywnie opróżniali gospodarzowi spiżarnie, a „gdy już wyżarli i wypili wszystko co było, brali owego nieboraka z sobą, z całą jego familią i ciągnęli do innego sąsiada”.
PĄCZKI NA TŁUSTY CZWARTEK
Tradycję objadania się pączkami w dniu rozpoczynającym karnawałowe ostatki zawdzięczamy krakowskim przekupkom. W czwartek, wraz z innymi kobietami, przejmowały władzę nad miastem i wymierzały mężczyznom sprawiedliwość za całoroczny ucisk – przywiązywały ich do ciężkiej drewnianej kłody, obcinały guziki od kaftanów, obwieszały wiechciami słomy. Jak głosi legenda, w XVII w. akurat w tym dniu zmarł lubiany przez nie rajca Comber. Z powodu żałoby nie wypadało się bawić, więc zamiast straszyć mężczyzn, częstowały ich pączkami. Nie były to jeszcze przysmaki podobne do znanych obecnie. Przyrządzano je z ciasta chlebowego, faszerowano słoniną i smażono na smalcu – czwartek nie bez powodu nazywano tłustym. Pod koniec XVIII w. pojawiły się pączki słodkie, ale jeszcze bez nadzienia. W kilku ukrywano orzechy, a ich znalezienie stanowiło zapowiedź szczęścia w nowym roku. W XIX w. pączki nabrały dzisiejszego smaku i na trwałe wpisały się do ostatkowego menu.