Thor Heyerdahl: Celebryta na tratwie

Norweski odkrywca i podróżnik Thor Heyerdahl, który tratwą przepłynął z Ameryki Południowej do Polinezji, mylił się prawie we wszystkim, lecz to on, a nie wytykający mu błędy naukowcy, zdobył światową sławę, fortunę i trwałe miejsce w historii
Thor Heyerdahl: Celebryta na tratwie

Krytykom odpowiadał: „Granice? Nigdy żadnej nie widziałem. Ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi”. Dzisiaj te słowa widnieją na ścianie poświęconego mu muzeum w Oslo.

Thor Heyerdahl (1914–2002) udowodnił, że na tratwie z drewna, trzciny lub papirusu można przepłynąć każdy ocean. Nasz rodak Aleksander Doba pokazał niedawno, że da się to zrobić nawet kajakiem, jednak nie zdobył ułamka popularności, jaką cieszył się Norweg. By zostać bohaterem masowej wyobraźni, nie wystarczy szalona odwaga i wytrwałość. Trzeba jeszcze umieć „się sprzedać”.

Heyerdahl opanował tę sztukę do perfekcji. Nieustraszony żeglarz, żołnierz ruchu oporu, samotnik rzucający wyzwanie skostniałym akademikom, którzy nie wychylają nosa zza bezpiecznych murów uczelni – tak się przedstawiał w świetnie napisanych bestsellerowych książkach. Dzisiejsi celebryci mogliby się z nich uczyć, jak kreować swój wizerunek, a miłośnicy przygód – jak realizować marzenia.

TAJEMNICZY PROFESOR

Jeśli jeden z najsłynniejszych żeglarzy XX w. mówi, że panicznie bał się wody, na pewno od razu przyciągnie uwagę. Takich rewelacji Heyerdahl miał w zanadrzu całe mnóstwo. Podobno w dzieciństwie dwa razy załamał się pod nim lód, tylko cudem został uratowany, i w efekcie nabawił się urazu do wody. Jednak nie na tyle poważnego, by powstrzymał go od wyprawy na Tahiti. Tam, już jako dorosły, wpadł do rzeki i nagle okazało się, że potrafi pływać. Można w to wierzyć lub nie, ale nie sposób tego zweryfikować. Podobnie jak opowieści o inspiracji do jego najsłynniejszej ekspedycji – rejsu tratwą Kon-Tiki przez Pacyfik. Podejmując ją, chciał udowodnić własną teorię o zasiedleniu wysp Polinezji. Zdaniem Thora pierwsi osadnicy nie dotarli tam (jak powszechnie uważano) z Azji, lecz z Ameryki Południowej. Swoje argumenty przedstawił w rozprawie „Polinezja i Ameryka. Problem przenikania się kultur”. Jeden z uczonych recenzentów powiedział mu, że „żaden z południowoamerykańskich ludów nie mógł dostać się na wyspy Oceanii”, bo „nie mieli żadnych łodzi”.

„Mieli za to tratwy – odparł Heyerdahl – tratwy z drzewa balsa”. Starszy pan uśmiechnął się i rzekł spokojnie: „Doskonale, proszę zatem spróbować odbyć kiedyś podróż z Peru na wyspy Oceanu Spokojnego na tratwie z balsy!”.

Anegdotę tę przytacza każdy, kto pisze o Heyerdahlu. Brzmi świetnie: zadufany profesor potraktował protekcjonalnie młodego entuzjastę, ale zamiast go zniechęcić – sprowokował do działania. I Norweg naprawdę postanowił przepłynąć Pacyfik na tratwie z pni drzewa balsa. Problem jedynie w tym, że Thor nigdy nie wyjaśnił, kim był ów „starszy pan”. Może tylko postacią literacką, która dodawała dramatyzmu jego przedsięwzięciu?

Z LASU DO RAJU

Niekonwencjonalne pomysły Thor miał od najmłodszych lat. Rodzice, którzy długo nie mogli się doczekać potomstwa, rozpieszczali jedynaka. Było ich na to stać; ojciec zarządzał browarem i rozlewnią wody mineralnej, matka – gorliwa wyznawczyni teorii Darwina – kierowała muzeum w Larviku na południu Norwegii. Mały Thor zimą jeździł saniami ciągniętymi przez psy husky, latem wędrował po lasach, w których szukał eksponatów do swojego zbioru flory i fauny. Ozdobę kolekcji stanowiła wypreparowana żmija.

Zgodnie z młodzieńczymi zainteresowaniami podjął naukę na Wydziale Biologii uniwersytetu w Oslo. Studiował zoologię i geografię, ale jego nową pasją stała się Polinezja. W latach 30. o wyspach Pacyfiku wiedziano niewiele. Wyobraźnia podsuwała obrazy nieskażonego cywilizacją raju z dzieł Gauguina. Heyerdahl też uległ ich urokowi. Przekonał kilku profesorów z Oslo i Berlina, że warto wesprzeć jego plany napisania doktoratu o tym fascynującym rejonie. Rodzice byli zaskoczeni i sceptyczni, lecz w końcu też sypnęli groszem.

Heyerdahl rusza śladem Egipcjan

 

Nikomu nie powiedział, że doktorat to tylko przykrywka, bo w rzeczywistości zamierzał osiąść w Polinezji na dłużej. Nie wybierał się tam sam. Gdy projekt nabrał realnych kształtów, ożenił się ze studentką ekonomii Liv CoucheronTorp. Na długo przed pojawieniem się hippisów i ekologów para Norwegów postanowiła uciec od cywilizacji.

Wyruszyli w wigilię świąt Bożego Narodzenia 1936 r. Po kilku tygodniach dotarli na Tahiti, gdzie Heyerdahla – w nie do końca jasnych okolicznościach – adoptował lokalny wódz. Ta adopcja stanowiła glejt bezpieczeństwa, dzięki któremu Norwegowie mogli ruszyć dalej na wyspę Fatu Hiva w archipelagu Markizów.

FALE ZE WSCHODU

Tam, zamiast egzotycznych piękności obwieszonych girlandami kwiatów, zobaczyli… półnagich biedaków snujących się wśród prymitywnych chat. Wielu cierpiało na tropikalne choroby, przerażali zwłaszcza trędowaci i dotknięci słoniowacizną. Z obawy przed zarażeniem Norwegowie zbudowali sobie chatę daleko od wioski.

Niestety, polinezyjska dieta okazała się niezbyt strawna dla europejskich żołądków. Liv się pochorowała, nie pomagały naturalne leki, jej stan tak się pogorszył, że trzeba było wezwać prawdziwego lekarza. Po kilku miesiącach poddali się i wyjechali do cywilizowanej Kanady. Pobyt na Fatu Hiva nie był jednak zupełnie bezproduktywny. „Siedzieliśmy i podziwialiśmy morze, które bijąc o brzeg nieustannie, uporczywie oznajmiało nam, że toczy swe fale ze wschodu, ze wschodu, ze wschodu. (…) My zaś wiedzieliśmy, że hen, daleko za horyzontem, na wschodzie, skąd płynęły obłoki, leżało otwarte wybrzeże Ameryki Południowej” – tak malowniczo Heyerdahl opisał narodziny pomysłu, który stał się fundamentem jego teorii. Skoro prądy morskie płynęły ze wschodu na zachód, czy pierwsi ludzie mogli dotrzeć na wyspy z Azji, wiosłując lub żeglując tysiące kilometrów pod prąd?

Z tym pytaniem wracał z Markizów. Zapamiętał też opowieści tubylca z Fatu Hivy, że pierwsi ludzie przypłynęli na wyspę ze wschodu, a przyprowadził ich wódz o imieniu Tiki.

BIAŁY WÓDZ KON-TIKI

Odkrywane pojedynczo elementy zaczęły się układać w spójną całość. Polinezyjczycy uprawiali ziemniaki, a przecież wiadomo, że roślina ta nie pochodziła z Azji, lecz Ameryki Południowej. W ich starych dialektach było sporo słów brzmiących podobnie jak w językach Indian z Peru i Boliwii. Prądy pacyficzne płynęły od wybrzeży Ameryki ku Polinezji.

Do dopełnienia teorii Thora brakowało już tylko jakiegoś śladu potwierdzającego istnienie wodza Tiki.

Kto szuka, znajduje. Heyerdahl pogrążył się w lekturze i poznał mit o preinkaskim bogu Wirakoczy. Ten stwórca świata i pierwszego człowieka początkowo żył na Ziemi, lecz urażony zachowaniem niewdzięcznych ludzi odpłynął na zachód, do krainy zmarłych.

Heyerdahl skojarzył Wirakoczę z Tiki. Jako ateista nie wierzył w żadnych bogów. Uznał więc, że Wirakocza nie był istotą nadprzyrodzoną, lecz wodzem „zaginionego szczepu białych ludzi z Peru (…), którzy pozostawili po sobie olbrzymie ruiny na brzegu jeziora Titicaca”. Potomkami tego plemienia mogli być Polinezyjczycy o jasnej karnacji i rudawych włosach. Szukając dalej, Norweg dokopał się do teorii, że imię Wirakocza nadali swemu bogu dopiero Inkowie, natomiast ludy zamieszkujące w Peru przed nimi nazywały go „Kon-Tiki albo Illa-Tiki, co znaczy Słońce-Tiki albo Ogień-Tiki”.

 

Według jednego z mitów Kon-Tiki nie odpłynął wcale do krainy zmarłych, lecz został napadnięty przez niejakiego Cari i wraz z garstką współplemieńców ratował się ucieczką za morze.

Dzięki temu puzzle zostały ułożone, Thor spisał swoją koncepcję i zaczął zabiegać o wydrukowanie „epokowego dzieła”. Wydawcy odmawiali, recenzenci dawali do zrozumienia, że to banialuki. Wtedy po raz pierwszy w głowie Norwega zaświtała myśl o wsparciu teorii praktyką i przepłynięciu indiańską tratwą z Ameryki do Polinezji. W realizacji tego przedsięwzięcia przeszkodzili… naziści.

Z POMOCĄ PENTAGONU

Po zajęciu Norwegii przez Niemców prze-bywający w Kanadzie Heyerdahl spełnił patriotyczny obowiązek i zgłosił się na ochotnika do wojska. Ponoć przeszedł w Szkocji kurs spadochronowy i został przerzucony do kraju, do ruchu oporu. Szczegółów nigdy nie podał. Być może dlatego, że ich nie było. Otóż w Kanadzie skończyły mu się pieniądze, a miał na utrzymaniu żonę i dwóch synów. Zarabiał trochę w muzeum w Vancouver, ale to nie wystarczało i musiał pracować fizycznie. Trudno więc orzec, czy wstąpienie do wojska wynikało wyłącznie z pobudek patriotycznych. Na pewno szkolił się w Szkocji, jednak w Norwegii wylądował dopiero w 1944 r. Nie ma dowodów, by brał udział w jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciwko Niemcom. Ale wykazał się wystarczającym za-angażowaniem, by po wojnie uzyskać poparcie władz Norwegii dla swych pomysłów.

Przeprawa tratwą przez Pacyfik była kosztownym i precyzyjnie zaplanowanym przedsięwzięciem. Przygotowania do niej trwały niemal 2 lata. Heyerdahl uczciwie przyznał, że nie osiągnąłby celu bez pomocy… ministerstwa obrony USA. Z jego relacji wynika, że uzyskał ją przypadkowo. Ot, zaszedł w Nowym Jorku na spotkanie Explorers Club, gdzie pojawił się „nowo wybrany członek klubu pułkownik Haskin z Szefostwa Zaopatrzenia Lotnictwa”. Przedstawił nowe wojskowe wynalazki i zasugerował, że organizatorzy wypraw będą mogli z nich skorzystać, o ile zobowiążą się do złożenia po powrocie raportu o ich przydatności.

KOKOSOWY CHRZEST

Heyerdahl wyraził gotowość spełnienia nie tylko tego warunku, ale także skrupulatnego badania prądów morskich niosących tratwę. W zamian dostał od Amerykanów niemal pełne wyposażenie, od żołnierskich racji żywnościowych i kuchenek naftowych po niezatapialne noże i wodoodporne zapałki. Pomoc jankesów okazała się bezcenna także w Ameryce Południowej, gdzie budowano tratwę. Odpowiednio potężne drzewa balsa znaleziono dopiero w dżunglach Ekwadoru. Dotarcie do nich od strony wybrzeża było niemożliwe z powodu pory deszczowej i rozmytych dróg, a czas naglił. Amerykańscy dyplomaci przekonali więc kogo trzeba i wjechano do dżungli od strony ośnieżonych Andów. W wycince i transporcie pomagali żołnierze ekwadorscy, a po spławieniu rzeką 14-metrowych pni tratwę budowano w peruwiańskiej stoczni wojskowej.

Heyerdahl osobiście spotkał się z prezydentem Peru. W rozmowie użył argumentu, którym odtąd miał się posługiwać jak wytrychem otwierającym serca i sejfy przywódców: jeśli osiągnie swój cel, cały świat usłyszy o wielkich dokonaniach starożytnych mieszkańców danego kraju. W tym przypadku chodziło o pokazanie, że wyspy Pacyfiku zostały odkryte przez Peruwiańczyków.

Thor skompletował 6-osobową załogę i 28 kwietnia 1947 r. tratwa nazwana Kon-Tiki wypłynęła z portu w Callao. Ochrzczono ją „ekologicznie”, rozbijając zamiast butelki szampana lekko nacięty orzech kokosowy.

Przez popołudnie i całą noc tratwę ciągnął holownik. Krytycy wykorzystają to później jako argument podważający sens przedsięwzięcia, bo prekolumbijscy żeglarze nie korzystali z takiej pomocy. A bez niej prawie niesterowalna tratwa mogła w ogóle nie pokonać przyboju (uderzania fal o brzeg), gdyby zaś w końcu wypłynęła na pełne morze, prądy zamiast na zachód mogłyby ją znieść na północ, do Panamy lub wysp Galapagos.

Takie niuanse nie docierały jednak do opinii publicznej, dla której ważne było jedynie to, że po 101 dniach żeglugi i pokonaniu niemal 8 tys. km Heyerdahl dopłynął do Polinezji.

 

ANGLICY TO TEŻ INDIANIE?

Niespełna rok później opublikował książkę „Wyprawa Kon-Tiki”, która błyskawicznie stała się bestsellerem. Przetłumaczona na 70 języków sprzedała się w nakładzie 50 mln egzemplarzy i zapewniła autorowi finansową niezależność. Jako świetny PR-owiec Heyerdahl zadbał też o uwiecznienie ekspedycji na taśmie filmowej. Za dzieło, które sam nakręcił, wyreżyserował i zmontował, otrzymał Oscara w kategorii najlepszy film dokumentalny.

Sceptycznych naukowców jednak nie przekonał. Ich zdaniem udowodnił jedynie, że tysiąc lat temu do Polinezji można było dopłynąć z Ameryki Płd., ale nie przedstawił żadnego dowodu, iż taki rejs kiedykolwiek się odbył.

Twierdzenie, że tylko taką drogą do Polinezji mogły dotrzeć ziemniaki, zbyto żartem o pochodzeniu Anglików. Do nich też kartofle przypłynęły z Ameryki, więc zgodnie z teorią Heyerdahla należało podejrzewać, że przodkami mieszkańców Wysp Brytyjskich są Indianie.

Obie strony pozostały przy swoim zdaniu, a uparty Norweg szukał nowych argumentów, świadczących że to on ma rację. W latach 50. zorganizował ekspedycję na Wyspę Wielkanocną. Największym osiągnięciem wyprawy były eksperymenty, które wykazały, że kilkuset ludzi za pomocą lin i pochylni mogło przesuwać i podnosić gigantyczne kamienne posągi moai.

Jak transportowano moai:

Sam Heyerdahl wyżej cenił jednak odkrycie podobieństw między drobnymi przedmiotami z wykopalisk na Wyspie Wielkanocnej i w peruwiańskim Tucume. Uznał to za kolejny dowód potwierdzający transoceaniczne wędrówki ludów Ameryki Południowej. Sprawę uznał za zamkniętą i zaczął się głowić nad następną zagadką. Wirakocza (Kon-Tiki) i jego współplemieńcy różnili się od Indian tym, że byli biali. Skąd ludzie o takiej karnacji wzięli się na lądzie „czerwonoskórych”?

ŁODZIĄ PRZEZ SAHARĘ

Jak się bardzo w coś wierzy, można wytłumaczyć wszystko. Thor przeniósł swój sposób rozumowania z Pacyfiku na Atlantyk i uznał, że skoro prądy morskie płynęły tu ze wschodu na zachód, mogły przenieść białych osadników do Ameryki z krain śródziemnomorskich. Na przykład z Egiptu, gdzie podobnie jak po drugiej stronie oceanu budowano piramidy, pisano hieroglifami, mumifikowano zmarłych, posługiwano się precyzyjnym kalendarzem.

Mało tego, Aztekowie i Majowie wierzyli, że ich jasnoskórzy bogowie Quetzalcoatl i Kukulkan odpłynęli na wschód i kiedyś stamtąd powrócą.

W XVI w. ułatwiło to zadanie Cortezowi, a w XX w. – Thorowi, który wyznawał zasadę, że w każdym micie tkwi ziarno prawdy. Skoro inkaski Wirakocza nie był bogiem, dlaczego mieliby nimi być jego meksykańscy odpowiednicy? To również – przekonywał Norweg – jedynie zmitologizowani wodzowie i żeglarze. Tyle że niepochodzący z Peru, lecz z Egiptu.

By dowieść tej karkołomnej tezy, Heyerdahl postanowił zbudować kolejną łódź i przepłynąć kolejny ocean. Sprowadził szkutników znad jez. Czad, gdzie wciąż budowano łodzie z papirusu. Jako dokumentację techniczną wykorzystał rysunki z egipskich papirusów. Wszystko miało być wykonane tak jak przed tysiącami lat, bez żadnego gwoździa i nitu.

 

Tej łodzi nadał imię najważniejszego boga egipskiego panteonu – Ra. Była zbyt cenna, by ryzykować rejs w poprzek kapryśnego Morza Śródziemnego. Przetransportowano ją lądem do Maroka i w maju 1969 r. zwodowano w porcie Safi. Na pomysł przeciągnięcia 6-tonowej łodzi przez Saharę nie wpadł żaden faraon, ale dla Heyerdahla nie było rzeczy niemożliwych.

Zawsze czuły na punkcie swojego wizerunku zadbał też, by tym razem nie kojarzono go tak mocno jak w przypadku Kon-Tiki z USA. Propaganda komunistyczna oskarżała go wówczas o „wysługiwanie się imperialistom”, a relację z podróży przez Pacyfik wydano za żelazną kurtyną dopiero kilka lat po śmierci Stalina. Teraz skompletował więc załogę reprezentującą różne narody, rasy i wyznania. W jej skład weszli Norweg, Włoch, Meksykanin, Egipcjanin, Czadyjczyk, Amerykanin i Rosjanin.

Po 50 dniach na morzu papirusowy statek tak nasiąkł wodą, że żeglarze musieli go opuścić. Ale Thor nie zrezygnował. Ściągnął lep-szych szkutników: Indian znad jeziora Titicaca, którzy zbudowali solidniejszą łódź Ra II. Do załogi doszlusowali Japończyk i Marokańczyk, podziękowano Czadyjczykowi i 17 maja 1970 r. podjęto drugą próbę. Tym razem udaną. Po 57 dniach Ra II dotarła do karaibskiej wyspy Barbados. Miliony kibiców znów biły brawo, naukowcy jak zawsze wzruszali ramionami. Ich poglądy lapidarnie streścił antropolog Robert Carl Suggs: „Teoria Heyerdahla jest tak samo prawdopodobna jak bajki o Atlantydzie”.

MIŁOŚĆ THORA

Liv Coucheron-Torp Heyerdahl rozstał się tuż po sukcesie wyprawy Kon-Tiki. Winę za rozpad drugiego małżeństwa z Yvonne Dedekam-Simonsen wziął na siebie, przyznając, że ze względu na ciągłe podróże nie miał czasu na zajmowanie się rodziną. Po raz trzeci ożenił się (mając 81 lat) z byłą miss Francji Jacqueline Beer. Ona towarzyszyła mu do końca.

OSTATNI REJS

Choć z czasem jego sława przygasła, Thor nie pozwolił o sobie zapomnieć. Po Pacyfiku i Atlantyku zabrał się za Ocean Indyjski. Chciał dowieść, że w starożytności drogą morską kontaktowały się cywilizacje Mezopotamii i Indii. Teoria dyfuzji, czyli przenikania się kultur, była już powszechnie akceptowana przez naukowców. Lecz Thor tworzył jej nową wersję: przenikanie to miało nastąpić nie tyle w wyniku wędrówek ludów po lądzie, ile po morzu.

Naukowcy kwitowali jego wywody pobłażliwymi uśmiechami, ale zainteresowanie eskapadami Norwega traciła też masowa publika. Rejs zbudowaną tym razem z trzciny łodzią Tigris zakończył więc spektakularnym akcentem. Gdy z powodu konfliktów politycznych łódź zatrzymano w Dżibuti, na znak protestu spalił ją. I znów trafił na pierwsze strony gazet!

Potem było już gorzej. Najcięższe ciosy jego teorii zadała genetyka. Badania DNA wykazały, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej są spokrewnieni z Polinezyjczykami, a jedni i drudzy nie mają nic wspólnego z Ameryką Płd.Mimo to Norweg nie zmieniał zdania. Coraz częściej porównywano go do Dänikena, któremu wszystko kojarzyło się z kosmitami. Thor wszędzie widział starożytnych żeglarzy.

Na Wyspach Kanaryjskich „odkrył” ich porty tranzytowe na szlaku z Egiptu do Ameryki. Na Malediwach ślady pobytu przybyszów z Cejlonu. Naraził się na kpiny, gdy z kolejnego boga – germańskiego Odyna – zaczął robić człowieka-wodza, który przybył do Skandynawii znad Morza Czarnego lub Kaukazu. Na ten pomysł wpadł po lekturze XIII-wiecznej „Ynglinga Saga”. Znalazł tam wzmiankę o wodzu, który wyprowadził swój lud z krainy Aser i dotarł na tereny obecnej Szwecji lub Norwegii. Aserbrzmi prawie jak Azerbejdżan, Odyn – jak protosłowiańskie „din” (dzień, ogień), więc Thor ruszył na poszukiwania. I jak zwykle znalazł dowody potwierdzające swoją teorię.

Na petroglifach w Qobustanie pod Baku wypatrzył podobne ryty jak na skałach w pół-nocnej Skandynawii: liny, wiosła, zarysy łodzi. „Azerbejdżan może być dumny ze swej kultury, która jest równie antyczna i bogata jak kultury Mezopotamii czy Chin” – schlebiał słuchaczom wykładu, jaki wygłosił w Baku w 1999 r. Pół wieku wcześniej podobnymi słowami czarował prezydenta Peru.Do końca 87-letniego życia pozostał sobą. Mógł zmieniać żony, ale trwał przy swej żądzy przygód. A gdy lekarze zdiagnozowali u niego raka mózgu, odmówił przyjmowania leków. Na własną prośbę został wypisany ze szpitala, by umrzeć we własnym domu. 18 kwietnia 2002 r. jego syn Bjørn poinformował dziennikarzy, że „Thor Heyerdahl podniósł wiosła i odpłynął do krainy zachodzącego słońca”.