Wieczna warta Pana Prezydenta

Życie Ryszarda Kaczorowskiego zatoczyło w Smoleńsku tragiczne koło. Zginął dwieście kilometrów od miejsca, w którym NKWD miało go rozstrzelać pół roku po katyńskiej zbrodni

19 lipca 1989 roku. Upalny dzień lata. Na londyńskiej ulicy na zawał serca umiera mężczyzna. To Kazimierz Sabbat. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. Wracał zmęczony do domu. Wiedział już, że w Warszawie wybrane zgodnie z okrągłostołowymi ustaleniami sejm i senat, zebrane w Zgromadzenie Narodowe, w groteskowym głosowaniu wybrały prezydenta. Generała Wojciecha Jaruzelskiego, byłego premiera, I sekretarza Komitetu Centralnego PZPR, szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Sabbat bardzo mocno przeżywał to, co się stało. Serce nie wytrzymało. Kilka godzin później w „Zamku”, jak nazywano siedzibę polskich władz emigracyjnych w Londynie na Eaton Place, przysięgę złożył następca Sabbata, minister do spraw krajowych Ryszard Kaczorowski. „Był późny wieczór, długo nie mogliśmy znaleźć Kaczorowskiego. Okazało się, że był z żoną w teatrze. Wyszedł ze spektaklu, przyjechał na Eaton Place i odbyła się ceremonia. Było nas tam wtedy czterech. Oprócz mnie ksiądz jezuita, szef kancelarii i Ryszard Kaczorowski. Prezydent był zaskoczony. Przejęty, bo nie spodziewał się tego.

Jego nazwisko prezydent Sabbat zapisał bowiem w styczniu i schował w zalakowanej kopercie” – mówi Jerzy Ostoja-Koźniewski, minister w emigracyjnych rządach. Trzy dni później w Polsce po raz ostatni obchodzono Święto Odrodzenia. Rok po nim nad Wisłą szalała już kampania wyborcza przed prezydenckimi wyborami. Wygrał Lech Wałęsa. Pierwszy po II wojnie demokratycznie wybrany prezydent. Wydawało się, że misja londyńskich władz dobiega końca. Misja zachowania pamięci o Polsce niepodległej, kontynuacji tradycji państwowych II Rzeczypospolitej. Wydawało się, bo w Londynie zdania były podzielone. W Polsce wciąż obowiązywała komunistyczna konstytucja. Dla wielu to wystarczało, by kwestionować polską wolność. Wszak tylko rząd wyłoniony w wolnych wyborach miał być gwarantem suwerenności. I odrzucenie komunistycznej Ustawy Zasadniczej. I chociaż żadna z tych przesłanek nie została spełniona, prezydent Ryszard Kaczorowski nie miał obiekcji. 22 grudnia 1990 r., kilka godzin po zaprzysiężeniu Lecha Wałęsy na urząd prezydenta, w Sali Balowej Zamku Królewskiego przekazał insygnia władzy II RP (pieczęć kancelarii cywilnej prezydenta RP, prezydencki sztandar II RP, oryginał Konstytucji kwietniowej, pieczęci Orderu Orła Białego i Orderu Polonia Restituta). „Nigdy nie żałował tej decyzji” – mówi „Focusowi Historia” Jan Mokrzycki, jeden z liderów Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. „W Polsce tak wiele się zmieniło, że okazało się, że miał rację” – dodaje. Ryszard Kaczorowski złożył prezydencki urząd.

DZIURA W BUCIE I KARA ŚMIERCI

 

Kaczorowski właściwie nigdy nie był politykiem, zawsze był harcerzem. Przyrzeczenie harcerskie stało się dla niego drogowskazem. „Pozostałem na zawsze w służbie Bogu, Polsce i bliźnim. Cała moja publiczna i polityczna późniejsza aktywność wyrosła z tych wskazań” – mówił. Te wskazania doprowadziły go do zaszczytu bycia ostatnim prezydentem II Rzeczypospolitej – jak nazywali go niektórzy. Ale ta sama moralna droga, którą wybrał, omal nie zakończyła się tragicznie blisko pięćdziesiąt lat wcześniej. Wrzesień 1939 roku zastał dwudziestoletniego druha Ryszarda Kaczorowskiego w rodzinnym Białymstoku. Został zastępcą komendanta Pogotowia Harcerskiego. Obsługa łączności, informacja w urzędach i koszarach, pomoc mieszkańcom i wojsku – takie były ich zadania. Nie udało się ich wypełnić. Kiedy okazało się, że Białystok nie będzie broniony, harcerze zostali wysłani na wschód. Tam nie wiedziano, co z nimi zrobić. Aż nadszedł 17 września. „Dotarliśmy do Baranowicz, gdzie dowiedzieliśmy się, że na Polskę uderzyła Armia Czerwona. Chcieliśmy więc jechać do Wilna, mając nadzieję, że jako duży ośrodek wojskowy będzie się broniło. Niestety, w Nowogródku zatrzymali nas Sowieci. Dzięki mieszkańcom udało się nam przeczekać i w dogodnym momencie wrócić do Białegostoku, który po tygodniowej okupacji niemieckiej znalazł się pod okupacją sowiecką. Przywitał nas przygnębiający widok stojących na rogach ulic żołnierzy Armii Czerwonej” – opowiadał później w wywiadzie dla „Życia Duchowego”.

Tak skończyła się dla niego wolna Polska. Zaczął się czas walki. Komendant białostockiej chorągwi harcmistrz Stanisław Łopatecki wprawdzie przekonywał młodych ludzi, żeby nie podejmowali konspiracyjnej walki z Sowietami, ale na nic się to zdało. Zaraz po wyjściu ze spotkania z komendantem na pytanie kolegi: „to kiedy zaczynamy?”, Kaczorowski bez wahania odpowiedział: „od zaraz”. W marcu 1940 roku, gdy na Kremlu zapadały decyzje o „opróżnieniu obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie”, w których więziono polskich oficerów zatrzymanych przez Sowietów po 17 września, Kaczorowski z kolegami organizował białostockie Szare Szeregi. I był coraz bliżej tego, by podzielić los polskich oficerów. Nadszedł lipiec 1940 roku.

„Aresztowali mnie w podstępny sposób. Nie przyszli do mieszkania. Nie chcieli, by wszyscy dowiedzieli się, że coś się dzieje. W tym czasie odbywałem praktykę w domu handlowym, ale 17 lipca akurat miałem dzień wolny. Do domu przyjechał więc woźny z Instytutu Handlowego, gdzie się uczyłem, z zaproszeniem na spotkanie z dyrektorem. Niczego nie podejrzewałem, wziąłem rower i pojechałem do szkoły. W czasie rozmowy z dyrektorem do gabinetu wszedł cywil, a wraz z nim pięciu enkawudzistów. Zaczęli mnie wypytywać o moich przyjaciół, znajomych i kontakty. Powiedziałem, że wszystkie moje znajomości i przyjaźnie zniszczyła wojna” – wspominał po latach. Najpierw była białostocka siedziba NKWD. Kiedy odwiedził Białystok już w wolnej Polsce, wspominał, że pierwsze przesłuchanie odbyło się w tej samej sali, w której 2 października 1998 roku odebrał doktorat honoris causa Uniwersytetu Białostockiego. „Pamiętam wzruszenie pana prezydenta. Chociaż o nadaniu tytułu wiedział już wcześniej, ale w tym momencie zakręciły mu się łzy w oczach. Miałem zaszczyt wręczać mu ten dyplom” – opowiada prof. dr hab. Stanisław Prutis, który wygłosił wtedy laudację.

A potem było mińskie więzienie. Po rozmowie z ministrem spraw wewnętrznych Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej wyrok mógł być tylko jeden. Ryszard Kaczorowski tak wspominał swój miński proces: „Na salę sądową konwojowało nas piętnastu enkawudzistów. Pamiętam, że ten, który stał obok mnie, miał dziurę w bucie i wyłaził mu przez nią palec. Moja sytuacja była więcej niż poważna, ale ten widok bardzo mnie rozśmieszył – kontrastował z hasłami o potędze Związku Radzieckiego. Zacząłem się śmiać. Koledzy myśleli, że doznałem jakiegoś szoku z powodu procesu. A mnie po prostu rozbawił ten dziurawy but enkawudzisty. (…) Tymczasem prokurator grzmiał, że Polacy oswobodzeni przez Armię Czerwoną nie doceniają tego i że oskarżeni – czyli my – nikogo jeszcze nie zabili, ale na pewno wcześniej czy później krew czerwonoarmistów by się polała. Zarzuty były więc naprawdę absurdalne. Dzień później, 1 lutego, czterech z nas, w tym mnie, skazano na śmierć, a dwóch na dziesięć lat łagrów”.

JAK W AUSCHWITZ

Rozpoczęło się oczekiwanie na egzekucję. W betonowej celi, z oknem na wysokości podłogi, w którym nie było szyby i przez które wwiewało do środka śnieg. Czasami w celi przeznaczonej dla kilku osób bywało ich kilkadziesiąt. Tych oskarżonych o szpiegostwo po 72 godzinach wyprowadzano i rozstrzeliwano. Po Kaczorowskiego nikt nie przychodził. Chociaż każdy zgrzyt klucza w zamku drzwi celi wydawał się tym, po którym stanie się to najgorsze. Tak mijały kolejne dni. Po stu okazało się, że ZSRR bardziej potrzebuje rąk młodego Polaka do pracy niż jego trupa. Wyrok Kaczorowskiemu zmieniono 10 maja 1941 roku. Karę śmierci zastąpiło 10 lat łagrów. Zmiana tylko pozorna. Ot, egzekucja odwleczona w czasie. „Będziesz teraz przerzucał kamienie na północy” – tak skwitował nowy los więźnia naczelnik mińskiego więzienia NKWD. „Lubił wspominać. Wracał do tamtych czasów, choć nie były to najmilsze chwile. Był jednak niezwykle silnym człowiekiem. Tę siłę czuło się też w opowieściach. Dzięki niej i modlitwie przetrwał to, co zostało mu zgotowane” – mówi Andrzej Suchcic z londyńskiego Instytutu Sikorskiego. Podróż do Magadanu trwała kilkanaście tygodni. Wyczerpany dotarł w końcu do Kołymy. To, co przeżył tuż po przyjeździe, po latach kojarzyło mu się jednoznacznie: „Skierowano nas do ogromnej łaźni. Przed wejściem do niej trzeba było zostawić wszystkie swoje rzeczy. Ja nie miałem wiele – koszulę i spodnie, które rozlatywały się na mnie, więc chętnie je zostawiłem. Ale widziałem ludzi, którzy ciągnęli za sobą walizki, a później nic do nich nie wracało. Wszystko to, co zostawiali więźniowie przed tą łaźnią, było segregowane i wysyłane do Rosji, zupełnie tak jak w Auschwitz…”. Nie było tylko gazowych komór, za to wyczerpująca, wymagająca nadludzkiego wysiłku praca, wykonywana w warunkach urągających jakiemukolwiek pojęciu człowieczeństwa. Z orzeczonych dziesięciu lat spędził w kołymskiej kopalni złota „Dunskaja” w Dolinie Śmierci trzy miesiące. Uratował go układ Sikorski – Majski. Podpisany 30 lipca 1941 r., miesiąc po wybuchu niemiecko-sowieckiej wojny. To dzięki niemu we wrześniu wyszedł z Gułagu i w październiku rozpoczął wędrówkę ku polskiej armii. Przez Władywostok, Omsk, Kirgizję, w marcu docierając do Margiełanu. „W Margiełanie skończyła się wreszcie nasza tułaczka. Poczułem się tam wtedy wśród swoich i po raz pierwszy od dawna bezpieczny. Lekarstwem na wszelkie dolegliwości okazał się widok polskich orzełków, rodzima mowa i spotkani znajomi. Czułem się jak w domu, choć czekała mnie jeszcze długa droga…” – opowiadał o pierwszych dniach swojej wolności.

PRZEZ MONTE CASSINO DO LONDYNU

 

Wraz z II Korpusem generała Władysława Andersa opuścił Związek Sowiecki. Dowodził ośrodkiem łączności w 2. Dywizji Strzelców Karpackich pod Monte Cassino. Kiedy w 2004 r., kilka dni po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, jako honorowy przewodniczący obchodów 60. rocznicy bitwy pojawił się na wzgórzu, nie krył dumy. „Bitwa o Monte Cassino była wstępem do wejścia do zjednoczonej Europy. Udowodniliśmy, że sprawy Europy są nam tak samo bliskie jak i naszego kraju” – powiedział wtedy. Był już jednak politykiem. W 1944 roku wciąż się uczył (maturę zdał w 1947 roku już w Londynie) i wciąż był harcerzem. Bitwę i harcerstwo pragnął złączyć z sobą na zawsze. „Mam dwie rzeczy, które chcę zabrać ze sobą do grobu. To skała spod Monte Cassino i ziemia z Zieleńca” – mawiał. – „Kiedy opowiadał o historii, właściwie nigdy nie mówił o sobie. On był tylko trybikiem w tej machinie. Najważniejsi byli ludzie. To nigdy nie były opowieści mające pokazać: zobaczcie, jaki byłem dzielny. Mówił o kolegach, o przyjaźni, o poświęceniu. Uczył nas” – wspomina harcmistrz Teresa Ciecierska, przewodnicząca Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju. Dla niej prezydent Ryszard Kaczorowski to po prostu druh Ryszard. Tak długo przewodniczył ZHP pgK. Ona teraz – tak jak on przez kilkanaście lat – najpierw oddaje się zawodowej pracy (Kaczorowski był księgowym), a potem harcerstwu. Kaczorowski zdecydował się zostać w Londynie, choć pierwsze wrażenie było szokujące. „Dla niego to był zupełnie inny świat, zupełnie inny poziom. Opowiadał, że początki były bardzo trudne. Najważniejsze było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tak odległej od tej, jaką zostawił w Polsce. Opowiadał o tym często” – mówi Jan Ćwikalski. „Prezydent Kaczorowski miał jedną typowo angielską cechę. Był w każdym calu gentlemanem. Zawsze uśmiechnięty. Z olbrzymią umiejętnością rozładowywania stresowych sytuacji. Choć pewnie taki był już wcześniej, przed Londynem…” – wspomina Suchcic. „Mieliśmy kilka sprzeczek – uśmiecha się smutno Jan Mokrzycki – z prezydentem pracowaliśmy w sąsiednich biurach, tutaj w POSK-u, ja sporo palę i ten dym leciał jakoś do prezydenta. On jako harcerz nie pił i nie palił. Przychodził do mnie i mówił: za dużo, stanowczo za dużo palisz. I tak ciągle robił mi wyrzuty. Śmiał się jednak pod wąsem” – opowiada. Cierpką uwagę spod tego prezydenckiego wąsa mógł usłyszeć każdy. „Ganił za trzymanie rąk w kieszeniach. Dostawało się nieźle po uszach” – wspomina Ciecierska. Ale nie tylko za trzymanie rąk w kieszeniach prezydent Kaczorowski strofował. Profesor Prutis wspomina czasy, kiedy był białostockim wojewodą (1990–1994) i poznał byłego prezydenta podczas jednej z jego wizyt w Białymstoku. – „Kiedy próbowałem zachować się nieco swobodniej, natychmiast słyszałem z nutką pretensji: »Panie wojowodo! Pan reprezentuje majestat państwa!«. Pan prezydent bardzo dbał o tę państwowość” – opowiada. 25 kwietnia podczas obchodów Rocznicy Katyńskiej w Londynie były więzień NKWD, skazany na śmierć i ułaskawiony na 70 lat, były Prezydent na Uchodźstwie Ryszard Kaczorowski miał wygłosić przemówienie. Wspomnieć tych, którzy zginęli w katyńskim lesie. Ktoś inny jednak przemówił. Nie zmieniło się jedno. Wspomnienie o podsmoleńskich ofiarach. Przybyło tylko nowych nazwisk.

Więcej:prezydent