
W centrum są czerwone, „mackowate” rozbłyski, czyli red sprites, a wokół nich rozlany, dyskowaty pierścień światła, znany jako ELVE. Uchwycił je Valter Binotto, fotograf z okolic Possagno, miejscowości położonej niedaleko Wenecji.
To zestawienie jest wyjątkowe nie dlatego, że oba zjawiska nie istnieją osobno, tylko dlatego, że nałożenie ich w jednym momencie i w jednym kadrze wymaga idealnej kombinacji: wyjątkowo silnego wyładowania, właściwej geometrii burzy, przejrzystego nieba oraz fotografa, który wie, czego szuka.
Co dokładnie widać na zdjęciu i skąd się to bierze?
Sprity to błyski zachodzące nad wierzchołkami chmur burzowych, często przyjmujące formę czerwonych „meduz” lub kolumn. Nie strzelają w dół jak klasyczny piorun, tylko pojawiają się wyżej, w warstwach atmosfery, gdzie normalnie nie patrzymy, bo dla oka to zwykle zbyt szybkie i zbyt słabe.
ELVE jest jeszcze bardziej ulotne. To wielki, szybko rozszerzający się pierścień światła w górnej atmosferze, powstający wtedy, gdy wyjątkowo mocne wyładowanie generuje impuls elektromagnetyczny, który „uderza” w jonosferę i na moment wzbudza cząsteczki azotu. Efekt wygląda jak czerwony dysk lub halo, bo świeci tylko cienka warstwa na określonej wysokości, a nie cała „kula” impulsu.
W opisie tego konkretnego przypadku pojawia się burza nad Adriatykiem, której pole elektryczne rozniosło się na setki kilometrów, aż nad okolice Possagno. To tłumaczy, czemu takie zjawiska bywają fotografowane „z daleka”, czasem nawet wtedy, gdy sama burza jest za horyzontem.
Dlaczego to jest tak rzadkie i tak trudne do złapania?
ELVE żyje około jedną tysięczną sekundy, czyli krócej niż nasze mrugnięcie. W praktyce oznacza to, że nawet jeśli patrzysz w dobrą stronę, to i tak możesz nic nie zauważyć, a cała robota dzieje się w elektronice aparatu, w czułości matrycy i w szczęściu do momentu.
Do tego dochodzi skala. Te pierścienie są ogromne, więc da się je uchwycić z bardzo szerokiego obszaru, jeśli tylko masz dobrą widoczność i odpowiednią konfigurację sprzętu. Właśnie dlatego Binotto mógł zmierzyć rozmiar ELVE po gwiazdach widocznych na zdjęciu, wychodzi mu około 85 km „wysokości” zjawiska i około 230 km średnicy.
Jest jeszcze trzecia warstwa, ludzka. Sam autor mówi, że sprity fotografuje od lat i ma ich na koncie setki, a ELVE wciąż traktuje jako rzadkość trudniejszą do upolowania. To fajnie ustawia perspektywę: nawet w erze świetnych aparatów nadal wygrywa cierpliwość i doświadczenie.
Co nauka ma z takich zdjęć i czemu temat wraca jak bumerang?
Łatwo się zachwycić i na tym skończyć, ale fotografie TLE są też realnym materiałem do rozmowy o tym, jak energia z burzy „przecieka” do wyższych warstw atmosfery. W popularnych opracowaniach podkreśla się, że impulsy związane z ELVE potrafią działać jak akcelerator cząstek i wiązać się z dodatkowymi zjawiskami wysokoenergetycznymi, które interesują badaczy.
Równolegle rośnie rola obserwatorów amatorów. Coraz więcej osób celuje w sprity i ich „kuzynów”, bo dziś dużo łatwiej mieć w domu sprzęt, który poradzi sobie z nocnym niebem, wysokim ISO i szybkim zapisem. A gdy zjawiska są tak krótkie, sieć obserwatorów działa trochę jak system wczesnego ostrzegania, ktoś gdzieś w końcu trafi w moment.
No i jest wreszcie element kulturowy. ELVE i sprity wyglądają na tyle kosmicznie, że regularnie wracają w social mediach w roli „dziwnych UFO na niebie”, więc każde dobre wyjaśnienie działa jak szczepionka na błędne interpretacje. Tu akurat nauka ma bardzo prostą narrację: burza, impuls, jonosfera, azot, milisekunda.
Takie zdjęcia przypominają, jak mało widzimy z tego, co dzieje się nad naszymi głowami. Niby znamy burzę od dziecka, a okazuje się, że jej najbardziej spektakularne „efekty specjalne” rozgrywają się wysoko i cicho, poza codziennym doświadczeniem.
Druga myśl jest bardziej praktyczna: takie zdjęcia świetnie pokazują, że fotografia przyrodnicza i popularyzacja nauki potrafią iść w parze. To nie jest konkurs na najładniejszy kadr, tylko uchwycenie zjawiska, które trwa krócej niż klik migawki i ma rozmiar kraju na mapie.
I jeszcze jedno. W epoce, w której wszystko da się wygenerować i podkręcić, paradoksalnie rośnie wartość rzeczy autentycznie trudnych do złapania. Sprit i ELVE w jednym ujęciu to właśnie taki przypadek, obrazek, który nie musi być „idealny”, żeby robił ogromne wrażenie.