Wymowni, uczeni, znienawidzeni

Jezuici wkrótce po przybyciu na ziemie polskie stali się drugim ośrodkiem władzy. Szybko otoczyła ich więc czarna legenda.

Juliusz Słowacki porównał ich do szakala i polipa, który „odrósł i lud wyssał blady”. Filozof Bronisław Trentowski oskarżył o najcięższe zbrodnie: „Kto zabił Polskę, jeżeli nie jezuici, a przynajmniej cofnęli ją o trzy stulecia wstecz”. Ludowe porzekadło przestrzegało: „Gdzie mina jezuicka i ukłon niski, tam honor śliski”, a szlachcic, chcąc zapewnić o czystości swych intencji, oświadczał krótko: „Jam nie jezuita, i kwita”.

Czarna legenda zakonu nie ominęła Rzeczypospolitej. Mało tego, nasi przodkowie wnieśli spory wkład w jej utrwalenie. To w Krakowie w 1612 r. ukazała się krążąca po całej Europie broszura „Monita secreta Societatis Jesus”, czyli „Tajne rady Towarzystwa Jezusowego”. Anonimowy autor zapewniał, że są to poufne instrukcje generała zakonu Claudio Acquavivy dla podwładnych, którzy, kierując się nimi, mieli zdobywać zaufanie królów, werbować młodzież, tumanić wiernych, nakłaniać możnych do przekazywania na łożu śmierci majątku zakonowi i – stosując zasadę „cel uświęca środki” – zwalczać każdego, kto stanie im na drodze. A wszystko po to, by podstępnie przejąć władzę nad światem. 

Tekst, który stał się wzorcem dla wielu późniejszych teorii spiskowych, wyszedł spod pióra Hieronima Zahorowskiego. Jezuity wydalonego z zakonu i pałającego żądzą zemsty. W spokojnych czasach nikt nie potraktowałby poważnie paszkwilu człowieka załatwiającego osobiste porachunki z instytucją, która go odrzuciła. Czasy jednak spokojne nie były, Europą wstrząsały konflikty religijne, jezuici walczyli na pierwszej linii frontu, więc jeśli coś mogło im zaszkodzić, skwapliwie to wykorzystywano. „Monita secreta” przetłumaczono na francuski, niemiecki, hiszpański; do rozwiązania zakonu w 1773 r. wydano je na Zachodzie ponad 200 razy. Weszły na stałe do kanonu literatury antyjezuickiej, a siła ich oddziaływania po raz kolejny potwierdziła słuszność biblijnej przestrogi, że „kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Mieczem jezuitów było słowo i słowem starano się ich zniszczyć.

WYZWANIE

Wraz z wynalezieniem druku zaczęła powstawać w Europie opinia publiczna, której nie dawało się już uciszyć metodami stosowanymi przez inkwizycję. Tymczasem właśnie wtedy naprzeciw Kościoła katolickiego stanęli potężni przeciwnicy – najpierw teologowie protestantyzmu, potem filozofowie oświecenia chronieni i wspierani przez władców świeckich. Walka z nimi wymagała zastosowania bardziej wyrafinowanych metod niż straszenie piekłem, stosem czy sądem. Używając współczesnych pojęć, można by te metody nazwać lobbingiem (zabieganie o wpływy na dworach królewskich i magnackich), propagandą (odwołujące się do emocji kazania i teksty pisane), indoktrynacją (przejmowanie kontroli nad kształceniem dzieci i młodzieży), reklamą (atakująca wszystkie zmysły sztuka baroku) i czarnym piarem (przypisywanie przeciwnikowi najgorszych cech i intencji). Elitarną, świetnie wykształconą i zdyscyplinowaną formacją realizującą ten program stało się założone w 1534 r. Towarzystwo Jezusowe.

Przeciwnicy odpowiedzieli tą samą strategią, tworząc propagandowy wizerunek jezuitów jako mrocznej i groźnej potęgi. To oni sprawili – pisał autor innej, anonimowej broszury z czasów rokoszu Zebrzydowskiego – że „Rzeczpospolita nasza zaraziła się zwyczajami francuskimi, włoskimi, hiszpańskimi i z wyżyn swej świetności upadła do żałosnego stanu”. Cała ich działalność „zmierza do odebrania wolności drogiej nam jak źrenica oka, obrócenia wniwecz praw, jakie przekazali nam ojcowie (…). Chcą wedle swego zdania dyktować nam obiór króla i królewski majestat uczynić powolnym sobie narzędziem”.

Teorie spiskowe są bardzo elastyczne. Na przełomie XVI i XVII w. widziano w jezuitach płynące z Zachodu zagrożenie dla tradycyjnych polskich wartości, w następnym stuleciu zarzucano im wstecznictwo i utrwalanie sarmackich przesądów. Kim zatem faktycznie byli?

ROZPOZNANIE

Późną jesienią 1555 r. na prośbę zaniepokojonego postępami reformacji biskupa warmińskiego Stanisława Hozjusza przybył do Polski nuncjusz papieski Luigi Lippomano. Towarzyszył mu, przedstawiany jako osobisty teolog, hiszpański jezuita Alfonso Salmeron. Jego zadaniem było dyskretne zorientowanie się, czy istnieją możliwości wprowadzenia zakonu do Polski. Lippomano przekonany, że podobnie jak w Hiszpanii czy Francji monarcha dysponuje pełnią władzy, domagał się od króla Zygmunta Augusta zaostrzenia polityki wobec polskich protestantów. Wieści o żądaniach nuncjusza przeciekły do szlachty. W liście do założyciela zakonu Ignacego Loyoli zniechęcony ojciec Salmeron pisał, że wysłanników papieża nazywano w Polsce „rodem jaszczurczym”, a „o wprowadzeniu do niej jezuitów nawet myśleć nie można”.  

Trzy lata po misji Lippomano przybył do Polski kolejny wysłannik papieża (C. Montovato) z dwoma jezuickimi doradcami. By nie drażnić Polaków, zakonnicy zachowali swą tożsamość dla siebie. Szybko zostali jednak zdemaskowani. „Wyszydzają nas i co dziwne, po imieniu jezuitami nazywają (…). Zdaje się, że jesteśmy znienawidzeni u Polaków” – relacjonował Piotr Kanizjusz (Holender) nowemu generałowi zakonu Diego Laynezowi.

Część biskupów skłonna była zaakceptować tolerancję religijną, część opowiadała się za twardą polityką papieża i sprzeciwiała  ustępstwom wobec innowierców. Kanizjusz i towarzyszący mu o. Domenico Mengini (Włoch) przekonywali tych drugich, że najskuteczniejszego wsparcia mogą im udzielić jezuici. Gorącym zwolennikiem tego rozwiązania był bp Stanisław Hozjusz, wyniesiony w 1561 r. do godności kardynała.

Sprowadził z zagranicy 11 jezuitów, przekazał im pofranciszkański klasztor w Braniewie i 6 stycznia 1565 r. uroczyście otworzył pierwsze w Rzeczypospolitej kolegium jezuickie. Jego śladem podążyli inni biskupi, już rok później otwarto pierwsze kolegium na ziemiach koronnych – w Pułtusku, w 1570 r. na Litwie – w Wilnie.

Tempo, w jakim umacniała się pozycja zakonu, sprawiło, że propaganda  protestancka zaczęła porównywać decyzję kardynała Hozjusza ze sprowadzeniem do Polski Krzyżaków. 

OFENSYWA 

 

Analogia była chybiona, gdyż jezuici nie mieli ambicji tworzenia własnego państwa, a epoka wojowniczych zakonów rycerskich bezpowrotnie minęła. W takie szczegóły mało kto jednak wnikał, każdy natomiast widział, że kadra pierwszych kolegiów składała się niemal wyłącznie z cudzoziemców. Straszenie zgubnymi skutkami oddania wychowania polskiej młodzieży w obce ręce trafiało więc na podatny grunt. 

Zakon w ciągu kilkudziesięciu lat  zmonopolizował szkolnictwo średnie (podstawowym się nie zajmował). Absolwenci – tak jak zapowiadano – opuszczali szkołę jako ludzie „uczeni i wymowni”. W 1579 r. król Stefan Batory podniósł jezuickie kolegium w Wilnie do rangi akademii, która miała korzystać z identycznych praw i przywilejów jak uniwersytet w Krakowie. Oznaczało to, że walka o przejęcie kontroli nad kształtowaniem umysłów młodych pokoleń została przez zakon wygrana. 

I jego czarna legenda prawdopodobnie nigdy nie zyskałaby w Polsce większego rezonansu, gdyby górujący intelektualnie nad większością społeczeństwa jezuici nie zaczęli popełniać błędów typowych dla tych, którzy „wiedzą lepiej”. Nie poprzestali na pouczeniach moralnych, lecz coraz energiczniej angażowali się w politykę, by poprawiać ustrój i prawa Rzeczypospolitej. 

Stało się to szczególnie widoczne za panowania Zygmunta III Wazy, którego nuncjusz jezuita Antonio Possevino określił jako władcę „dowcipu i usposobienia nieco ociężałego i nie bardzo pojętnego”. Nad poprawą jego „pojętności” usilnie pracowali osobisty spowiednik Bernard Gołyński i nadworny kaznodzieja Piotr Skarga. 

Król ulegał ich radom w tak kluczowych sprawach jak możliwość powrotu do Szwecji dla objęcia jej tronu czy zawarcie unii brzeskiej (1596 r.) i utworzenie Kościoła unickiego. To nie wywołało jeszcze większych kontrowersji. Problemy zaczęły się, gdy pod wpływem jezuickich doradców, piętnujących szlachecką anarchię i prywatę, Zygmunt III podjął próbę zreformowania ustroju w celu wzmocnienia władzy centralnej. Część szlachty uznała to za zamach na republikańskie wolności i podniosła bunt.


KONTRATAK 

Rebelia znana jako rokosz Zebrzydowskiego trwała ponad trzy lata (1606–1609). Na zjeździe w Pokrzywnicy pod Sandomierzem buntownicy przyjęli program, w którym domagali się m.in. wydalenia z Polski jezuitów-cudzoziemców, zakazu przekazywania zakonowi jakichkolwiek dóbr, zmuszenia go do sprzedaży w ciągu 2 lat posiadanych nieruchomości, w razie odmowy – wypędzenia wszystkich jego członków. Ponadto żądali: „jezuitom Jego Królewska Mość w sprawach publicznych niech nic nie komunikuje, ani się ich nie radzi, ani do siebie nie wzywa”. 

Antyjezuicki manifest trafił pod obrady sejmu, gdzie wywołał gwałtowne protesty posłów sympatyzujących z zakonem. Radykałowie nie chcieli dopuścić nawet do ich odczytania. W maju 1607 r. sejm odrzucił żądania rokoszan, w lipcu wojska królewskie pokonały ich w bitwie pod Guzowem i 20 września Skarga mógł napisać do generała zakonu: „Nie ma się więc czego obawiać Wasza Wielebność. Wszystko ocalone”. Bunt stłumiono, ale zadra pozostała. 

W tym samym czasie jezuici narazili się innemu, wpływowemu środowisku polskich katolików. Nie wystarczyła im Akademia Wileńska, chcieli mieć własną wyższą uczelnię także w Krakowie. Ich dążenia stały się jednak zagrożeniem dla podupadłej Akademii Krakowskiej. Walcząc o byt i przetrwanie, profesorowie Akademii słali więc protesty do króla i papieża. Batalia była tak zacięta, że w ciągu kilkunastu lat rzymska Rota wydała 6 orzeczeń, 2 dekrety i wyrok wykonawczy. Początkowo triumfowali jezuici, ale podburzeni przez wykładowców studenci wyszli na ulice. Zamieszki miały tak gwałtowny przebieg, że sprawą zajął się sejm, który zażądał zmiany decyzji. W 1634 r. Stolica Apostolska spełniła żądanie i nakazała jezuitom zamknięcie wyższego kolegium w Krakowie.

Opisując trzy wieki później to wydarzenie, historyk zakonu ksiądz Stanisław Zaleski tak ocenił skutki nadmiernych ambicji swoich współbraci: „Oto co zyskali jezuici, dzięki uporowi świętobliwego o. Łęczyckiego [zwierzchnik szkół jezuickich w Krakowie – przyp. aut.]. Przede wszystkim upokorzenie, jakie w innym kraju chyba ich nie spotkało, bo połączone z utratą najpiękniejszego przywileju, wolności nauczania. A dalej, wywołali przeciw sobie uprzedzenie i niechęć kapituł i wyższego kleru, profesorów i uczniów akademii. Zrazili do siebie i zakony (…). Wśród braci szlachty i panów narobili sobie najniepotrzebniej wrogów”. 

NIEWYPAŁ

Nie  wybrzmiały  jeszcze echa tego konfliktu, gdy przeciwnicy uzyskali kolejny argument, potwierdzający skłonność jezuitów do snucia zakulisowych intryg. W 1643 roku gruchnęła wieść, że Jan Kazimierz, młodszy brat króla Władysława IV Wazy i potencjalny następca tronu, podczas pobytu za granicą… wstąpił do zakonu.

Gdy okazało się, że informacja jest prawdziwa, obie strony zaczęły się dość mętnie tłumaczyć. Królewicz przekonywał, że uzyskał od brata pozwolenie, ale tylko ustne. Ojciec Pelegrino Alegardi, przełożony zakonu w Loreto, gdzie Jan Kazimierz rozpoczął nowicjat, zapewniał, że działał w dobrej wierze i nie miał powodu do kwestionowania słów 34-letniego już kandydata.

Władysław IV wysłał do papieża list z prośbą o zwolnienie brata ze ślubów zakonnych, by dać mu czas na ponowne przemyślenie decyzji. Urban VIII odpowiedział… gratulacjami z powodu miłej Bogu decyzji podjętej przez królewicza. To już zabrzmiało jak kpiny, więc monarcha odpisał, nie przebierając w słowach: „Cały świat chrześcijański i samą Waszą Świątobliwość zaboleć powinno, gdy z oczu i rąk porwana zostaje krew królów i książąt (…). Spodziewałem się, że Wasza Świątobliwość z najwyższą powagą zechce rozpatrzyć to, co brat mój nieopatrznie rozpoczął. Zawiodłem się. Nie chcę dłużej pisać, abym W.Ś. nie stał się przykrym”.

Było jasne, że król nie żartuje, więc papież błyskawicznie zmienił zdanie i zdecydował, że w ciągu 2 lat Jan Kazimierz może bez ujmy na honorze i w wierze wystąpić ze stanu duchownego. Ku zmartwieniu brata królewicz trwał jednak w postanowieniu. Po roku nowy papież Innocenty X dla załagodzenia sporu z domem Wazów obiecał Janowi Kazimierzowi godność kardynała.

 

Gdy okres nowicjatu minął, wydawało się, że wszystko jest przesądzone. Jan Kazimierz potwierdził wolę kontynuowania kariery duchownej i otrzymał tytuł kardynała. Ponieważ nie miał jeszcze pełnych święceń kapłańskich, nie mógł jednak korzystać z przypisanych temu stanowisku praw i przywilejów. To drażniło jego dumę. Nagle przypomniał sobie, że jest członkiem jednego z najpotężniejszych w Europie rodów panujących, zaczął domagać się uznania tytułu książęcego i korony w swym kardynalskim herbie. Chciał też, by zwracano się do niego nie per Eminencjo, lecz Wasza Wysokość. Tego zakazywały dekrety papieża i reguła jezuitów. 

Urażony Jan Kazimierz nagle wrócił do Polski. Nigdy nie pojawił się w kardynalskiej purpurze, na nabożeństwach ostentacyjnie występował w stroju świeckim. W 1647 r. oficjalnie zrzekł się tytułu kardynała, rok później został królem Rzeczypospolitej.

MASAKRA

Jezuici przełknęli gorzką pigułkę, ale najgorsze było dopiero przed nimi. Panowanie Jana Kazimierza to czas powstań kozackich, wojen z prawosławną Rosją i protestancką Szwecją. W oczach innowierców Towarzystwo Jezusowe jako ostoja katolicyzmu było najbardziej znienawidzonym wrogiem. Brali więc na nim krwawy odwet za rzeczywiste i urojone krzywdy. Na Kresach złupiono i spalono niemal wszystkie kolegia i domy zakonne, wyrżnięto w pień ich mieszkańców. 

Te rzezie dały polskim jezuitom pierwszych męczenników. Największe poruszenie wywołało zabójstwo Szymona Maffona i Andrzeja Boboli, którzy, korzystając z zawieszenia broni, udali się z misją w okolice Pińska. Z kolei na terenach zajętych przez Szwedów zamordowano około 40 jezuitów. Po szwedzkim potopie los kolaborujących z najeźdźcą protestantów był przesądzony. Cofnięto nadane im przywileje, sejm zakazał pod groźbą banicji, a nawet kary śmierci, odstępowania od katolicyzmu. Zakon znów mógł spokojnie patrzeć w przyszłość. 

Wyniszczające wojny spowodowały obniżenie poziomu nauczania w szkołach jezuickich. Regres pogłębiały zmiany zachodzące w samym zakonie, który coraz bardziej wtapiał się w realia sarmackiej Polski. Co prawda jezuici nie ulegli skłonnościom do pijaństwa, pieniactwa, sobiepaństwa, ale przejęli od szlachty poczucie dumy i narodowej wyjątkowości. 

PYRRUSOWE  ZWYCIĘSTWO

Już za panowania Wazów zaczęli protestować przeciwko powierzaniu cudzoziemcom najważniejszych stanowisk w domach zakonnych i szkołach. Pod ich presją Władysław IV pisał do generała Vicenzo Caraffy: „Wśród polskich jezuitów dość jest znakomicie uczonych i światłych mężów. Dziwno nam więc, że Wasza Wielebność przysyła do Polski z obcych narodów doktorów teologii (…)”.

W czasach saskich na prowincjałów i przełożonych kolegiów powoływano już niemal wyłącznie Polaków. Narodowa duma została zaspokojona, ale – i tu oddajmy głos autorowi „Jezuitów w Polsce” ojcu Zaleskiemu – „przez to zerwana została nić łączności naukowej z Rzymem i zagranicą (…). Domatorstwo szlacheckie rozsiadło się w akademii i szkołach wyższych jezuickich, z niemałym dla nauk uszczerbkiem”.

Fatalne skutki tej izolacji nie kazały na siebie długo czekać. 16 lipca 1724 r. w Toruniu podczas procesji z okazji święta Matki Boskiej Szkaplerznej jeden z uczniów szkoły jezuickiej strącił z głów kilku protestantów kapelusze. Incydent przerodził się w bijatykę, straż miejska rozpędziła zbiegowisko, prowokatora aresztowała. Koledzy natychmiast ruszyli pod ratusz, żądając od burmistrza uwolnienia więźnia. Znów w ruch poszły pięści, posypały się kamienie i do miejskiego aresztu trafił kolejny uczeń. 

Dla wyrównania rachunków młodzi katolicy zamknęli w szkolnym karcerze jednego z protestantów.  Rozjuszeni protestanci wdarli się do kolegium, zdemolowali stołówkę i sale lekcyjne, po czym ze szczególną zawziętością zaczęli niszczyć przedmioty „bałwochwalstwa” – ołtarz, obrazy Matki Boskiej i świętych. Przed północą władze przywróciły porządek. Banalny w gruncie rzeczy incydent, w którym nikt nie zginął ani nie został poważnie poturbowany, na tym się jednak nie skończył.  

Protestancki burmistrz Torunia Gotfryd Roesner nie wyciągnął konsekwencji wobec winnych zdemolowania kolegium. Oburzeni jezuici złożyli więc skargę do sądu królewskiego, a memoriałami o doznanej krzywdzie zasypali posłów i senatorów. Władze miasta oskarżono o dopuszczenie do bluźnierstwa i rozgrzeszenie sprawców. Pod presją opinii publicznej sąd wydał szokujący wyrok: burmistrza oraz 9 innych osób skazał na karę śmierci przez ścięcie. Egzekucję przeprowadzono 7 grudnia na toruńskim rynku. 

KLĘSKA 

Przez protestancką Europę przetoczyła się fala oburzenia. Wydarzenia toruńskie fatalnie zaciążyły na reputacji jezuitów. Zwłaszcza na Zachodzie, gdzie coraz bardziej kosym okiem patrzyli na nich władcy katolickich imperiów – Francji, Hiszpanii, Portugalii. Do sprawy nieustannie wracali publicyści oświecenia, wykorzystując ją jako argument w atakach na „ostoję fanatyzmu i ciemnoty”. 

Gdy w 1773 r. pod naciskiem zachodnioeuropejskich dworów papież Klemens XIV rozwiązał zakon, niemal nikt nie stanął w jego obronie. Z czystego politycznego cynizmu dekretu kasacyjnego nie pozwoliła ogłosić w swoim imperium (a więc także na ziemiach zagarniętych w pierwszym rozbiorze Polski) jedynie caryca Katarzyna II. 

W Polsce trochę użalała się nad losem jezuitów konserwatywna szlachta, ale znacznie większe zainteresowanie wywoływała możliwość udziału w przejmowaniu pojezuickiego majątku. 

Eksjezuici nie przestali wpływać na losy kraju – odgrywali kluczową rolę w Komisji Edukacji Narodowej oraz Towarzystwie do Ksiąg Elementarnych opracowującym nowe podręczniki. Nadal też kształtowali opinię publiczną, wydając najbardziej wpływowe czasopisma – „Monitor” (Franciszek Bohomolec), „Zabawy Przyjemne i Pożyteczne” (Adam Naruszewicz), „Gazetę Warszawską” (Stefan Łuskina), „Pamiętnik Historyczno-Polityczny” (Piotr Świtkowski). Zwolnieni z zakonnej dyscypliny mogli się już jednak oficjalnie różnić poglądami, jedni bronili tradycji przed nowymi ideami, inni przygotowywali grunt pod Konstytucję 3 maja.

POKÓJ

W 1814 r. Pius VII wznowił działalność Towarzystwa Jezusowego. Pierwszym generałem został Polak Tadeusz Brzozowski, który przez cały okres nieistnienia zakonu kierował jego ocalałą placówką w Rosji. W czasie zaborów, dwóch wojen światowych i dyktatury komunistycznej polscy jezuici dzielili los narodu, podtrzymując go w walce o zachowanie tożsamości i odzyskanie wolności. Ostatnim prymasem Królestwa Polskiego został jezuita Jan Paweł Woronicz, jego pogrzeb na Wawelu w 1829 r. przekształcił się w wielką manifestację patriotyczną. Po niej car Mikołaj I zakazał zwierzchnikom polskiego Kościoła używania tytułu prymasa. W trudnych dla Europy latach 1915–1942 funkcję generała pełnił kolejny Polak – Włodzimierz Ledóchowski. 

 

Za swe zaangażowanie duchowni  płacili wysoką cenę. Podczas II wojny światowej Niemcy zamordowali około 90 jezuitów, kilkudziesięciu przeszło przez nazistowskie obozy lub zostało wywiezionych w głąb Rosji. Ośmiu służyło potem jako kapelani w armii generała Andersa, jezuickich kapelanów miała także Armia Krajowa.

Ponurym epilogiem wojennej epopei stał się los księdza Władysława Gurgacza, kapelana Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej, którego po ujęciu przez UB skazano w pokazowym procesie na karę śmierci i we wrześniu 1949 r. rozstrzelano w Krakowie. 

Komuniści próbowali terrorem oraz nachalną propagandą reanimować czarną legendę, ale nie miało to już ani sensu, ani podstaw. Zakon po wznowieniu działalności nie odzyskał dawnej pozycji, a w jego skryte dążenia do przejęcia władzy nad światem wierzyli już tylko najbardziej naiwni miłośnicy teorii spiskowych. Także na Zachodzie, gdzie jezuitów w tej roli zastąpiło Opus Dei.