Wywiad z czołowym profilerem kryminalnym

Czasami morderca, gdy uświadomi sobie nieodwracalność zbrodni,  stara się zadośćuczynić swojej ofierze. Układa ją jak do snu bądź do trumny, poprawia jej włosy. Taki gest  to jak wizytówka sprawcy  – mówi Jan Gołębiowski.

Artur Górski: Czy trup daje policji jakieś wskazówki?

Jan Gołębiowski: Metaforycznie można powiedzieć, że czasami denat mówi więcej niż przesłuchiwany. Ale żeby było jasne – odcinam się od wszelkiego szamaństwa, telepatii, od jasnowidzenia, od tego typu praktyk pseudoprofilerskich, które można obejrzeć na przykład w amerykańskich filmach. Takich jak „Złodziej życia” z Angeliną Jolie w roli głównej – grana przez nią agentka FBI kładzie się do grobu ofiary seryjnego zabójcy, aby doznać olśnienia i ująć przestępcę. W rzeczywistości nasza praca wygląda zupełnie inaczej.

A.G.: Mniej spektakularnie niż według Hollywoodu?

J.G.: Po prostu inaczej. Wiele informacji na temat zdarzenia dostarcza nam obraz miejsca, w którym popełniono zbrodnię. Mam także na myśli jego położenie geograficzne, bo jest to dla śledczych bardzo ważna wskazówka.

A.G.: Ale chyba dla psychologa ważniejsze są inne elementy?

J.G.: Bardzo ważne jest studium ofiary: jakim była człowiekiem, jak reagowała w sytuacji zagrożenia. Przestępstwo to interakcja między przestępcą, ofiarą a miejscem. Sposób, w jaki bandyta popełnia zbrodnię, zależy nie tylko od niego – jego predyspozycji psychicznych i fizycznych, ale także od reakcji ofiary i charakteru miejsca zdarzenia.

A.G.: To znaczy, że zamordowany – oczywiście w wielkim uproszczeniu – jest w stanie wskazać swego oprawcę?

J.G.: W amerykańskich filmach profilerzy zaczynają pracę od określenia płci i rasy ofiary. A przecież śledczy najczęściej potrafią to ustalić bez pomocy psychologów. Dla profilera bardzo ważne jest natomiast określenie relacji między zabójcą a ofiarą – czy się znali, czy też nie. Obrażenia mogą nam sporo powiedzieć na temat emocji, które ich łączyły. Na ciele ofiary zamordowanej przez znajomego jest więcej obrażeń, są wyraźniejsze ślady bicia, często na głowie, która jest częścią ciała bardzo witalną, ale i personalną – to z nią utożsamiamy człowieka. To pozwala wytypować krąg podejrzanych. Ważna jest także informacja o ewentualnej zawartości alkoholu we krwi ofiary – czy znajdowała się w stanie euforycznym, czy już w stanie wykluczającym skuteczną obronę. Znam wiele przypadków, gdy po popełnieniu morderstwa i opadnięciu emocji sprawca, który zdał sobie sprawę z nieodwracalności swojego czynu, chciał zadośćuczynić ofierze.

A.G.: Zadośćuczynić ofierze? To brzmi makabrycznie, a wręcz groteskowo. Na czym miałoby to polegać?

J.G.: Taki zabójca np. stara się ułożyć ciało denata jak do snu albo jak do trumny. Bardzo często zasłania jego twarz, aby odciąć się od tego, co zrobił. Czasami głaszcze po włosach, poprawia fryzurę. Co więcej – były przypadki, gdy mordercy opatrywali zadane przez siebie śmiertelne rany. Gdy przyglądam się obrażeniom zabitego, muszę pamiętać o dwóch typach zachowania sprawcy. Pierwsze z nich to zachowanie funkcjonalne, określane przez kryminologów mianem modus operandi, a więc sposób racjonalnego działania – tu chodzi o sposób zrealizowania zbrodni. Ten, kto chce pozbawić kogoś przytomności, uderza go ciężkim przedmiotem w głowę. Ale jest też zachowanie, które określamy – nieco slangowo – mianem „podpisowego”.

A.G.: Czy chodzi o podpis w stylu negatywnego bohatera filmu „Siedem”?

J.G.: Coś w tym rodzaju, choć oczywiście z tak wyrafinowanymi podpisami spotykamy się niezwykle rzadko. W każdym razie chodzi o działania, które są znacznie mniej racjonalne i nie służą podstawowemu celowi, czyli zrealizowaniu przestępczego zamiaru, ale zaspokajają przede wszystkim psychologiczne potrzeby sprawcy. Robi coś, czego nie musi, ale co podpowiada mu fantazja. Banalny przykład z naszego podwórka: złodziej włamuje się do kiosku, obrabowuje go, a na koniec… defekuje. To jest właśnie typowe „zachowanie podpisowe”. Niektórzy gryzą zamordowane ofiary, co pozornie niczemu nie służy, ale dla sprawcy ma jakieś ukryte znaczenie. Do tej samej kategorii należy sposób skrępowania ofiary – o charakterze postępowania świadczy liczba więzów, to, które kończyny zostały ze sobą połączone. Kilka miesięcy temu był ciekawy przypadek na północy Polski – zamordowana została kobieta, wywodząca się ze środowiska bezdomnych, z tzw. społecznych nizin. Znaleziono ją w ogródku działkowym, uduszoną w trakcie alkoholowej libacji. Jednak samo uduszenie nie wystarczyło sprawcy – rozciął jej powłokę brzuszną oraz oskalpował wzgórek łonowy. Pytanie: co oznaczają takie obrażenia? Czy sprawca zrobił to w ramach postępowania funkcjonalnego czy raczej podpisowego?

A.G.: A są jakiekolwiek wątpliwości, że było to działanie podpisowe? Przecież wystarczyło udusić…

J.G.: Niekoniecznie. Mógł wyciąć wzgórek łonowy, bo zostawił na nim swój ślad biologiczny – spermę albo włosy. Nieraz sprawcy wycinają fragment skóry ofiary, na którym zostawili ślad ugryzienia. Jak wiadomo, po śladach zębów łatwo zidentyfikować sprawcę. Tak właśnie wpadł jeden z najsłynniejszych seryjnych zabójców Amerykanin Ted Bundy – głównym dowodem w jego sprawie był ślad zębów, jaki zostawił na pośladkach i piersi jednej z ofiar. Charakter postępowania przestępcy wcale nie jest tak oczywisty, jak by się pozornie wydawało.

A.G.: A czy po ujęciu tamtego mordercy z północy udało się ustalić, dlaczego oskalpował łono swojej ofiary?

J.G.: Przesłuchiwany powiedział, że nie potrafi wytłumaczyć tego potwornego czynu. Chciał najprawdopodobniej eksperymentować. Często sprawcy w ten sposób albo się pobudzają, albo wręcz przeciwnie – rozładowują napięcie.

A.G.: A jakieś inne zachowania podpisowe, może nieco mniej drastyczne?

J.G.: Przy okazji wytłumaczę, na czym polega rytualizacja zachowań funkcjonalnych i ich przemiana w podpisowe. Jakiś  czas temu policja szukała mężczyzny, który napadał na banki. Działał w sposób charakterystyczny: wchodząc do placówki, zasłaniał twarz gazetą. Media ochrzciły go mianem „Gazeciarza”. Jego zachowanie oczywiście wynikało ze względów racjonalnych, sposób był prosty do zastosowania i skuteczny. Jednak po kolejnym napadzie stało się to „podpisem”; gazeta zasłaniająca twarz zamieniła się w część jego złodziejskiej tożsamości, rytuał.

A.G.: Film z kamer przemysłowych był na tyle wyraźny, by określić tytuł gazety?

J.G.: Oczywiście, śledczy skupili się również na tym, bo charakter czytanej przez niego prasy – zakładając, że rzeczywiście ją czytał – wiele by o nim powiedział. Najprawdopodobniej była to jedna z gazet darmowych, rozdawanych na ulicy. W pewnym momencie pojawiła się też informacja, że po napadzie (zresztą nieudanym) gazeciarz udał się na piwo do pobliskiego sklepu. Śledczy próbowali ustalić – jakie piwo, bo przy tworzeniu profilu psychologicznego byłaby to wiele wnosząca informacja. Niestety, nie udało się odkryć jego preferencji w tym względzie. W końcu go ujęto. Gazeciarz okazał się rolnikiem z ukończoną czwartą klasą szkoły podstawowej. Był osobą przeżywającą kryzys życiowy, jednak w sytuacji stresującej zadziałał infantylnie.

A.G.: Przedmioty codziennego użytku, jak gazeta czy piwo, znalezione na miejscu zbrodni są przydatne w pracy profilera?

J.G.: Tak – wiele mówią i o ofierze, i o przestępcy. Bardzo często na miejscu zdarzenia pojawia się papieros. Korzystam wtedy z wyników badań rynkowych. Muszę przyznać, że koncerny mają znakomite rozeznanie w kwestii cech odbiorcy danej marki.

A.G.: Dzięki papierosowi można określić stan majątkowy sprawcy?

J.G.: Nie tylko. Reklamy papierosów, także kryptoreklamy, są wprawdzie niezwykle subtelne, ale bardzo skutecznie pozycjonują produkt. Mamy marki dla twardych facetów, dla młodych mężczyzn poszukujących egzotycznej przygody, jest oferta dla wyzwolonych kobiet i papierosy unisex. Najczęściej palacz utożsamia się z wizerunkiem odbiorcy, który kreuje producent. W sprawie, którą wspominam, na miejscu pojawił się niedopałek papierosa „Nevada”. Są znacznie tańsze niż najdroższe uznane marki, ale ich opakowanie sugeruje, że należą do wyższej półki niż choćby robociarskie papierosy „Fajrant”. A zatem osoba paląca te papierosy, choć nie może sobie pozwolić na najlepszy jakościowo towar, aspiruje do wyższej, „lepszej” grupy społecznej. Wprawdzie finansowo jest zbliżona do grupy palącej fajranty, ale nie ma na tyle dystansu do siebie, by sięgnąć po te papierosy. Pali więc nevady, na których opakowaniu dodatkowo znajduje się wabik – American Blend. W ogóle na profil kryminalny składa się bardzo wiele elementów, co często sprawia, że wytypowanie rzeczywistego przestępcy jest naprawdę niezwykle trudne. Dlatego doświadczeni profilerzy przygotowują także profil alternatywny, a więc portret psychologiczny zupełnie odmienny od tego pierwszego. Zresztą podręczniki kryminalistyczne utrzymują, że każde śledztwo powinno zakładać kilka wersji przebiegu zdarzenia oraz kilka wersji osobowych, czyli hipotez – kim może być sprawca.

A.G.: A czy nie zdarzają się sytuacje, w których przestępca celowo podrzuca policji fałszywe tropy? Na przykład na co dzień pali davidoffy, ale na miejscu zbrodni pozostawia niedopałek nevady. Zasłania twarz darmową gazetką, a w rzeczywistości jest stałym czytelnikiem „Tygodnika Powszechnego”?

J.G.: Rzeczywiście, zdarzają się tacy przestępcy, którzy – jak to się u nas określa – pozorują bądź – jak mawiają Amerykanie – inscenizują. Ludzie ci reprezentują wyższy poziom intelektualny i celowo manipulują śledztwem. Pamiętajmy jednak – to wymaga od nich żelaznej konsekwencji, doskonałego wcielenia się w cudzą tożsamość, szczególnie jeśli mowa o przestępcach seryjnych. Każda, choćby nawet najdrobniejsza, niekonsekwencja zdradza mistyfikację. Przytoczę przykład sprawy, w której po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że przestępca ma kilka innych cech i przymiotów, niż początkowo sądziliśmy. Do kierownictwa zachodniej sieci hipermarketów w Polsce przyszedł list zawierający groźbę: albo zamachowiec dostanie kilkaset tysięcy euro, albo w powietrze wyleci wystawa malarstwa francuskiego zorganizowana w Zamku Królewskim. To było szokujące: sprawca nie chciał targnąć się na hipermarket, ale na Bogu ducha winną placówkę kulturalną. Pojawiło się mnóstwo pytań: czy szantażysta działa sam, jaka jest jego motywacja, dlaczego upatrzył sobie tę właśnie sieć? Czy ma jakiekolwiek znaczenie, że firma – tak jak malarstwo na wystawie – jest francuska? Dostałem, wraz z kolegą, jego list do analizy. Jednym z naszych zadań było oszacowanie wieku nadawcy oraz jak poważne jest ryzyko. Szantażysta najwyraźniej dobrze się bawił. Na początku listu napisał „start”, zupełnie jakby rozpoczynał grę. Na rozpoczęcie swych działań wybrał też znamienną datę: 05-05-05.

A.G.: Wielbiciel kabały?

J.G.: W każdym razie osoba przywiązująca wagę do symboli. Wystawa odbywała się pod hasłem „Światło i cień”, a szantażysta swoją akcję nazwał „Błysk i huk”, co jest przejawem błyskotliwego czarnego humoru, grą słów i skojarzeń. Jednak od początku wątpiliśmy w możliwości przestępcy – wystawa była doskonale chroniona i trudno było sobie wyobrazić skuteczny atak na nią. Między innymi dlatego założyliśmy, że mamy do czynienia z człowiekiem młodym, niedojrzałym dwudziestoparolatkiem. Potem przyszły kolejne listy, w których wyłuszczał on procedurę przekazania okupu. I wtedy pojawiły się nieco archaiczne zwroty – typu „gawiedź” czy „niepowetowana strata” – które dały mi do myślenia: szantażysta wcale nie musi być tak młody, jak zakładaliśmy. Tezę tę potwierdzała formalna strona jego korespondencji – zachowanie nagłówków, a nawet korzystanie ze stempli i datowników starego typu, jakby żywcem przeniesionych z biur PRL-u. Założyliśmy nawet, że ma doświadczenie w sporządzaniu pism urzędowych w tradycyjnym stylu.

A.G.: A kiedy zyskaliście pewność co do jego wieku?

J.G.: W końcu policyjny negocjator zaczął się kontaktować ze sprawcą przez telefon. Analiza głosu wykazała, że mamy do czynienia z mężczyzną w dojrzałym wieku. Osobą niedowartościowaną, być może przechodzącą aktualnie jakiś kryzys, zdesperowaną. Wykluczyliśmy teorię, że jest to pokrzywdzony pracownik hipermarketu, ale braliśmy pod uwagę możliwość, że hipermarket jakoś negatywnie wpływa na jego życie. Na przykład, że jest właścicielem małego sklepu, który traci klientów przez funkcjonowanie gigantycznej placówki handlowej. Nasza propozycja dla prowadzących sprawę była następująca: „pompować” jego ego, komplementować, traktować jako eksperta, pozwolić mu na oczywiście pozorne przejęcie kontroli nad sytuacją. Niech ma poczucie, że rządzi.

A.G.: Jak go zidentyfikowano?

J.G.: Po prostu udało się uśpić jego czujność. Poczuł się ważny, potrzebny, więc przedłużał rozmowy, dzięki czemu został w końcu namierzony. Okazał się inżynierem po pięćdziesiątce. Jego żona miała sklepik, którego dochody drastycznie spadły, od kiedy w okolicy pojawił się hipermarket. On codziennie przejeżdżał koło niego i krew go zalewała. Zanim zdecydował się na tak dramatyczną akcję, próbował się wyżalić na łamach swego ukochanego tygodnika „Nie” jako autor listów do redakcji. Zresztą nigdy nieopublikowanych.

A.G.: Naprawdę liczył na pieniądze od hipermarketu?

J.G.: Często bardziej niż o zysk chodzi o zwrócenie uwagi, o wykrzyczenie swej bezsilności, chęć zemsty. Tak jak było to w przypadku mężczyzny, który założył na siebie ładunek wybuchowy i wkroczył do siedziby banku przy rondzie ONZ w Warszawie. Twierdził, że bank go oszukał i on chce finansowego zadośćuczynienia. Sądzę jednak, że chciał raczej wyrazić swoje emocje. To nie był typowy kryminalista, ale desperat skłonny do samobójstwa, którego wzburzenie można „zwentylować”. Oczywiście, jeśli rozmawia z nim doświadczony negocjator.

A.G.: Wróćmy na koniec do filmu „Siedem”. Czy znasz jakiś przypadek seryjnego zabójcy, który – tak jak filmowy John Doe, grany przez Kevina Spacy’ego – wysyłałby policji informacje dotyczące popełnionych i planowanych zabójstw?

J.G.: Bodaj jednym z najsłynniejszych tego typu zbrodniarzy był Dennis Lynn Rader, czyli BTK Killer (od Bind, Torture, Kill czyli Zwiąż, Torturuj, Zabij). Pomiędzy 1974 a 1991 rokiem popełnił 10 morderstw. Wysyłał policji szyfrowane informacje, z których wynikały pewne dane na jego temat. Między innymi nazwa ulicy, przy której mieszkał. Przede wszystkim jednak informował, że planuje kolejne morderstwo, ma już upatrzoną ofiarę i wkrótce zrealizuje swój zamiar. Wodził śledczych za nos bardzo długo, ale wpadł wyjątkowo głupio. Otóż pewne wydawnictwo ogłosiło zamiar wydania książki o BTK. Ta rewelacja pobudziła jego ambicję – stwierdził, że sam napisze o sobie, bo jest przecież w tej kwestii najbardziej kompetentny. Skontaktował się z policją i powiedział, że prześle swoje wspomnienia na dyskietce. Naiwnie wierząc, że detektywi są już jego kumplami, spytał, czy są w stanie określić komputer, na którym sporządzono plik, na podstawie dyskietki. Odparli, że to niemożliwe. Przysłał więc dyskietkę z tekstem.

A.G.: I wpadł?

J.G.: Oczywiście policja natychmiast ustaliła, na którym komputerze Rader tworzył dzieło swego życia. Okazał się członkiem zarządu kościoła luterańskiego w swojej dzielnicy – tam też znajdował się komputer. W Polsce nie odnotowaliśmy wielu aż tak wyrafinowanych zbrodniarzy. Pod koniec lat 60. na terenie całego kraju działał Lucjan Staniak, który zapisał się na kartach kryminologii jako „Czerwony Pająk”. Pseudonim zyskał od swego charakteru pisma, gdyż na miejscu zbrodni pozostawiał karteczki zapisane czerwonym atramentem, wysłał również list do jednej z gazet. Kreska zawsze była cienka niczym nić pająka. Taki typ sprawcy jest w naszym kraju niezwykle rzadki. Pozostaje jednak pytanie – czy w Polsce nie występują tak zorganizowani przestępcy, czy po prostu wyprzedzają organa ścigania i dlatego tak mało o nich wiemy?

Więcej:fbi