Leon Gnatowski: Zdobywca Widma. Historia bohatera spod Monte Cassino

Bohater spod Monte Cassino Leon Gnatowski był wojakiem z innej epoki, niczym z książek Sienkiewicza. „Pierwszy wszedł na to piekielne Widmo, pierwszy doskakiwał z granatami do bunkrów niemieckich i ostatni z Widma zszedł, w kilka godzin po wezwaniu dowództwa do wycofania się”.

Melchior Wańkowicz w „Bitwie o Monte Cassino” tak przedstawia Leona Gnatowskiego: „Mazur, twardy chłop, ranny w 1920, ranny dwukrotnie w kampanii wrześniowej, kawaler Virtuti”. To w maju 1944 r. ówczesny major 2. Korpusu przeszedł do legendy, zdobywając kluczowe wzgórze Widmo. Nie przypadkiem to właśnie jemu się udało. Był bowiem „walczakiem” jakich mało.

Sam autor „Czerwonych maków na Monte Cassino” Feliks Konarski poświęcił mu wiersz „Bojowy żołnierz”. Komplementował tam Gnatowskiego: „Pełen fantazji, brawury,/ Żołnierz z zawodu i z musu,/ Taki – powiedzieć by można,/ Wieniawa Drugiego Korpusu”. Z wiersza można wywnioskować, że wojna była wręcz jego żywiołem: „Gdy inny ktoś w owym czasie,/ Marzył o złotych kasztanach,/On śnił o bunkrach, zasiekach,/ Granatach i tomiganach”.

Ale oprócz zwycięstwa liczyło się dla Gnatowskiego jeszcze jedno: jego żołnierze. Dał wyraz nie tylko odwagi żołnierskiej, ale i cywilnej – ujmując się za podkomendnymi, przełamując dla ich dobra tabu i konwenanse.

NASTOLATEK Z VIRTUTI

Leon Gnatowski urodził się w 1903 r. w Różanie nad Narwią. W domu rodzinnym nie zagrzał miejsca zbyt długo. „Opuścił go jako nastolatek i poszedł walczyć z bolszewikami. Dużo wtedy było takich chłopaków. Jak miał 17 lat, to dowodził niewielką grupą, która wzięła do niewoli ok. 30-osobowy oddział bolszewików” – wspomina ojca Maciej Gnatowski. „Wyciągnął ich chyba z karczmy. Byli trochę pijani. Tak przynajmniej zapamiętałem z jego opowieści” – dodaje Wojciech Walentynowicz, długoletni przyjaciel rodziny Gnatowskich.

Za brawurową akcję chłopak z Różana został uhonorowany Virtuti Militari. Jak później opowiadano, to sam Józef Piłsudski zdjął własny order i symbolicznie powiesił na piersi 17-latka. Kiedy kilkanaście lat później Marszałek umarł, Gnatowski szedł w jego kondukcie pogrzebowym w Warszawie. Był wtedy zawodowym oficerem po bydgoskiej podchorążówce.

Kiedy przyszedł rok 1939, kpt. Gnatowski ofiarnie walczył z kompanią ckm-ów 77. Pułku Piechoty z Lidy. Dwukrotnie ranny, zakończył udział w kampanii wrześniowej w bitwie pod Janowem Lubelskim. Nie zamierzał jednak składać broni. „Chciał się przedostać na Węgry, a dalej do wojska do Francji” – mówi syn Leona Gnatowskiego i snuje jedną z wielu anegdot, świadczących o godnej Zagłoby przemyślności swojego ojca.

SZEREGOWIEC GRZEŚKOWIAK

„Był po stronie zajętej przez Związek Radziecki. Nie wierzył bolszewikom. Uważał, że nie będą dobrze traktować jeńców oficerów. Zmienił więc mundur i legitymację na szeregowca, niejakiego Grześkowiaka” – opowiada „Focusowi Historia” Maciej Gnatowski. Ale na tym środku ostrożności Leon nie poprzestał.

Znając podejrzliwość czerwonoarmistów, zaszył w ubraniu rodzinny sygnet, a wcześniej starł z niego herb. W razie czego mógł powiedzieć, że to ślubny pierścionek.  Zabrał też zdjęcie dziewczyny, która pracowała u jego rodziców. „Miała zajęczą wargę i nie była zbyt ładna. Ojciec używał tego zdjęcia, że niby to jego żona i on jej szuka. Kiedy Rosjanie oglądali fotografię, to tylko śmiali się i machali ręką: »Cholera, dajcie biedakowi spokój. Niech sobie idzie«” – opowiada Maciej.

Leon Gnatowski przygotowany był także na dociekliwość enkawudzistów, wyłapujących podejrzane „elementy burżuazyjne” po zbyt zadbanych rękach. „Spytali go, czym się zajmował. On odpowiedział, że był asystentem rzeźnika. Nie miał rąk robotnika, ale rzeźnicy mogli mieć delikatniejsze. I faktycznie umiał robić kiełbasę, bo chodził na polowania i potem przerabiał mięso” – wyjaśnia syn.

Niestety, dobra passa Leona Gnatowskiego skończyła się na granicy. Został złapany i zesłany do Workuty. Wciąż jako szeregowiec Grześkowiak. I tak mógł mówić o szczęściu. Jak okazało się po latach, jego brat Aleksander znalazł się na liście katyńskiej… Leon Gnatowski uniknął najgorszego. Spędził za to 2 lata w obozie pod fałszywym nazwiskiem Grześkowiak.

„Jeśli miałeś trochę kopiejek, mogłeś sobie kupić chleb lub kaszę. Raz w celi, w której siedziało ze dwadzieścia osób, ojciec zobaczył trójkę chłopaków w wieku 17–18 lat, w tym dwóch braci. Nie mieli nic do jedzenia. Podszedł do nich i poczęstował swoją skromną kolacją. Pomagał im jako Grześkowiak. Jakieś 20 lat po wojnie, kiedy był na Monte Cassino na grobach, znalazł mogiłę jednego z tych chłopaków. Jego brat też tam przyszedł tego dnia. Podszedł do ojca i dopiero wtedy się dowiedział, że »Grześkowiak« to on” – opowiada Maciej Gnatowski.

Parę osób rozpoznało w Workucie prawdziwą tożsamość Leona, ale raczej trzymało język za zębami. Jako Grześkowiak dotrwał Gnatowski aż do momentu tworzenia w ZSRR polskich wojsk. W 1942 r. armia gen. Andersa wyruszyła w długą drogę, której końcowym etapem były Włochy. Po raz kolejny uwidoczniły się wówczas najważniejsze cechy charakteru Leona.

„Nie zapomniał towarzyszy niedoli z Workuty, choć niektórzy byli tylko szeregowymi. Zawsze starał się z nimi poza służbą gdzieś pójść, wyprowadzić młodych na ludzi. Nie był to typowy oficer, zachowujący dystans. Nie okazywał im wyższości. Ale był też oficerem wymagającym, bo wiedział, że dobre szkolenie oznacza mniejsze straty podczas walk” – opowiada „Focusowi Historia” dr hab. Zbigniew Wawer, autor prac na temat losu Polaków na frontach II wojny światowej.

MAJOR BRONI ŻOŁNIERZY

 

Leon Gnatowski, już jako major, został w ramach 2. Korpusu Polskiego dowódcą 15. batalionu w 5. Kresowej Dywizji Piechoty. Znał swoich podkomendnych jak mało kto. „To postać na miarę bohaterów z książek Sienkiewicza. Potrafił nie tylko być dobrym dowódcą, ale i dbać o swoich żołnierzy” – zwraca uwagę Wawer.

Czasem prowadziło to do konfliktów. „To było przed bitwą pod Monte Cassino. Stacjonowali w obozie koło Neapolu. Kiedy żołnierze mieli przepustki, jeździli do miasta do burdelu. Ojciec dawał im pozwolenie na wyjazd. No, ale przed bitwą biskup polowy Gawlina powiedział, że żołnierze »muszą się zachowywać«, chodzić na msze itd., a nie jeździć do burdeli. Ojciec mówił co innego: »Cholera, facet nie wie, czy wyżyje, czy nie. Jak jest na przepustce, to niech sobie idzie do burdelu, jak chce«. Przekonywał Andersa, że niech się bawią, jeśli chcą, że przecież będą duże straty. I Anders przyznał mu rację” – opowiada Maciej Gnatowski.

Generał znał i lubił mjr. Gnatowskiego (znajomość kontynuowali też po wojnie). Już w trakcie walk we Włoszech major przyszedł do Andersa ze szczególną sprawą. Dostał list od żołnierza, skazanego na rozstrzelanie za tchórzostwo. „Żołnierz chciał wytłumaczyć, dlaczego się zachował tak haniebnie. Pisał, że ma żonę, dzieci. Prosił ojca, żeby mu wybaczył” – mówi Maciej Gnatowski. „To był dobry żołnierz. Ojca zdziwiło, że tak stchórzył. Ale wiele osób nie wytrzymywało wtedy psychicznie, nie szło do ataku, wycofywało się. Sposób, w jaki był napisany list, bardzo wzruszył ojca.

Poszedł z tym do Andersa. Poprosił, żeby zmienić wyrok i nie rozstrzeliwać skazanego. Powiedział, że w następnym ataku rzuci go do pierwszej linii. Jak wyżyje, to wyżyje” – wyjaśnia. Żołnierz walczył i przeżył. Mjr Gnatowski potrafił panować nad sytuacją na polu walki. „Opowiadał mi, jak ciężko było podtrzymywać żołnierzy na duchu. Nie mógł dopuścić do tego, żeby się załamali. Sam potrafił zachować zimną krew, mobilizował innych. Wydawane przez niego rozkazy przynosiły efekty” – mówi Zbigniew Wawer.

DROGA NA RZYM

„Walka oddziałów dowodzonych przez mjr. Gnatowskiego na Widmie przeszła do historii bitwy o Monte Cassino. Osobiście dowodził w pierwszej linii. To zawsze pozostaje w pamięci podwładnych. Przełamanie niemieckiej obrony na Widmie pozwoliło na podejście 5. KDP do kolejnych wzgórz: San Angelo i 575. Opanowanie tych wzgórz umożliwiało wyprowadzenie dalszego natarcia w kierunku Piedimonte” – Zbigniew Wawer opowiada, jak ciężko było otworzyć drogę na Rzym.

„Z punktu widzenia operacyjnego były to bardzo ważne zmagania. Twierdzę, że walki o klasztor odgrywały mniejszą rolę niż działania 5. Dywizji na Widmo i dalej na wzgórza San Angelo i 575” – podkreśla historyk. Zbigniew Wawer przypomina, że oddziały 2. Korpusu w czasie walk w masywie Monte Cassino poniosły duże straty. Przyczyną tego było m.in. ufortyfikowanie masywu przez Niemców oraz bardzo dobre pokrycie ogniem moździerzy i artylerii terenu, który atakowali Polacy.

Mjr Gnatowski potrafił jednak żołnierzy zebrać i wprowadzać do ataku. Kiedy dowódca 18. batalionu, nie mając pełnego obrazu sytuacji, nakazał wycofanie się – co pociągnęło także żołnierzy z baonów 13. i 15. – major temu przeciwdziałał.

Maciej Gnatowski wspomina, że ojciec najbardziej zapamiętał dwie szokujące sytuacje. Po pierwsze rekonesans z płk. Kurkiem, podczas którego „usłyszał świst i pułkownik został trafiony pociskiem z moździerza”. Po drugie fakt zbombardowania przez aliantów klasztoru, pomimo że schroniło się tam wielu włoskich cywilów…

Zapamiętał też „ogień, dym, kanonadę i pragnienie zwycięstwa za wszelką cenę” oraz chaos towarzyszący walkom o Monte Cassino. „A niech pan spróbuje atakować w nocy. Nie ma reflektorów, jak na filmach. Widmo ciężko jest przejść nawet w dzień. Trzeba uważać i mieć dobre buty. Czasem żołnierze zdejmowali buty, żeby wejść po skałach” – zwraca uwagę Wawer. „Chaos był w tym momencie, gdy zawiodła łączność. Nie było radiostacji, takich jak na filmach mają Amerykanie, tylko trzeba było rozwijać kable. Ale niemiecki ostrzał je porozrywał. Wysyłano więc gońców, co długo trwało” – wyjaśnia.

12 maja żołnierze Gnatowskiego zdobyli Widmo. Jego ludzie wspominali, że major „pierwszy wszedł na to piekielne Widmo, pierwszy doskakiwał z granatami do bunkrów niemieckich i ostatni z Widma zszedł, w kilka godzin po wezwaniu dowództwa do wycofania się”. W kilka godzin, bo nie wiedział, że plany dowództwa uległy zmianie. Trwał heroicznie pod ostrzałem.

Kronikarz 15. batalionu pisał: „Z nieba leci ogień i żelazo. Z ziemi kamienie i piach. Wszystko jest w dymie i kurzu. A przez huk przebijają się krzyki ludzkie. Ratunku, ratunku, sanitariusz! (…) Ktoś krzyczał, ktoś inny modlił się, a jeszcze inny śpiewał. Piekło – to dom wypoczynkowy! Niemieckie pociski trafiają nie tylko nas, ale i Niemców-jeńców”.

W końcu pozbawiony kontaktu z dowództwem Gnatowski pojął, że plany się zmieniły. Jak pisał Wańkowicz, jego powrót uznano w polskim obozie wręcz za „zmartwychwstanie”. Nie było jednak czasu świętować. Na zdobycie czekały pozycje na kolejnych wzgórzach, a dalej – następne włoskie miasta…

NIE TYLKO SPADOCHRONIARZE

„Ojciec miał respekt dla spadochroniarzy i Wehrmachtu, bo to byli prawdziwi żołnierze” – opowiada syn Gnatowskiego o jego stosunku do przeciwników. „Ale esesmani to inna rzecz. Raz Polacy wpadli do ich bunkra. A słyszeli już o tym, co robiono w getcie i w Auschwitz. Wzięli ich do niewoli i specjalnie dobrze się z nimi nie obchodzili. Zdarzało się też, że żołnierze do nich strzelali” – mówi. Z kolei ranni Niemcy potrafili atakować polskich sanitariuszy, chcących im pomóc; czy wykorzystywać białą flagę, aby wciągnąć Polaków w zasadzkę.

„Wojna budzi okrucieństwo. Wyciąga najgorsze ludzkie instynkty. Zdarzały się incydenty po jednej i drugiej stronie” – mówi Zbigniew Wawer i dodaje: „Nie wszyscy zdają sobie sprawę, kto był w dywizji spadochronowej. W 1944 r. została uzupełniona ludźmi z różnych jednostek. W dokumentach znalazłem informacje, że oprócz spadochroniarzy w ramach wojennych uzupełnień znaleźli się tam np. strażnicy z Oświęcimia. Ale w tej dywizji było też bardzo dużo Polaków ze Śląska, około 30 proc.”.

„Kiedyś po wojnie ojciec pojechał na narty do Austrii. Pogoda się zmieniła, zdecydował się zatrzymać w takim szałasie, bo warunki były nie najlepsze. W czasie rozmowy z pewnym Austriakiem pojawił się temat Monte Cassino. Wyszło na to, że rozmówca też tam był podczas bitwy. Ale po drugiej stronie, w spadochroniarzach. Może nie przy samym Widmie, ale w okolicy” – opowiada o niezwykłym zbiegu okoliczności Maciej Gnatowski.

Dla jego ojca Monte Cassino było symbolem. Za walki tam dostał Złoty Krzyż Virtuti Militari. Jednak nie było to jego jedyne znaczące frontowe osiągnięcie.

Od czerwca do lipca 1944 r. 2. Korpus Polski walczył o Ankonę. „Zdobycie tego portu umożliwiło skrócenie dróg zaopatrzeniowych dla aliantów, walczących wzdłuż wybrzeża adriatyckiego. Ankona pod względem wojskowym przewyższa Monte Cassino tym, że była jedyną samodzielną operacją polską na froncie zachodnim. Gnatowski dowodził zgrupowaniem, które odegrało znaczącą rolę w działaniach pościgowych za oddziałami niemieckimi” – zwraca uwagę Zbigniew Wawer. I dopiero po bitwie o Ankonę, gdzie mógł się wykazać samodzielnym prowadzeniem batalionu od samego początku, Gnatowski dostał nominację na podpułkownika. Później objął stanowisko zastępcy dowódcy brygady.

LOS EMIGRANTÓW

 

Gnatowski stał się legendą. „Gdy po wojnie Radio Warszawa nawoływało do powrotu żołnierzy gen. Andersa, obiecując różne stanowiska, w jednej z audycji mówiono: »Pułkowniku Gnatowski, bohaterze spod Monte Cassino, wracaj ze swoimi żołnierzami do kraju. Kraj na ciebie czeka«” – przypomina Zbigniew Wawer. Ale Gnatowski nie chciał wracać do kraju, rządzonego przez komunistów. We Włoszech poznał i poślubił Katarzynę Teriaszwili. W 1946 r. urodził im się syn Maciej. Niestety, Katarzyna umarła w kilka tygodni po porodzie…

Po zakończeniu wojny Gnatowski został praktycznie bez środków do życia. Poszedł na kurs tapicerski i założył (ponoć z gen. Bohuszem-Szyszko!) firmę tapicerską. Interes jednak nie wypalił. Weteran spod Monte Cassino zaczął więc pracować w fabryce akcesoriów gumowych. Tam dostał nocną zmianę w sekcji produkującej kondomy.

Na nogi stanął dopiero, gdy z racji przyznanych wysokich brytyjskich odznaczeń zaczęła mu przysługiwać brytyjska emerytura wojskowa. „To była niezła pensja, to zmieniło nasze życie. Ojciec kupił dom, połowę wynajął. Za zarobione pieniądze kupił i wynajmował inne domy. To pozwoliło mu prowadzić działalność charytatywną. Wspierał wdowy i dzieci polskich żołnierzy” – opowiada Maciej, który sam też pomagał ojcu w tych akcjach.

Leona Gnatowskiego nie interesowały powojenne awanse ani kłótnie wśród emigrantów. „Odwiedzał Polonię w Chicago, zbierając pieniądze na utrzymanie cmentarza na Monte Cassino. Zanim padł mur berliński, to przecież emigracja nim się zajmowała” – wyjaśnia syn. Wyjazdy do Włoch pomagały utrzymać kontakt z dawnymi kolegami. Czasem przybierały jednak nieoczekiwany kształt.

„Na wojnie ojciec miał szofera, który nazywał się Diuk. To był pół-Ukrainiec pół-Polak. Straszny łobuz, ale dobry kierowca. Kiedyś pojechał nawet przez zaminowane pole. Po wojnie ożenił się z Włoszką i został z nią. W latach 60. ojciec był członkiem delegacji, która miała jechać do Castel Gandolfo do papieża. Przyjechał do Rzymu i kto czeka na stacji? Diuk. Czekał i to z fantastycznym amerykańskim autem” – relacjonuje Maciej Gnatowski.

„Jadą po Rzymie, a ojciec widzi, że na widok policji Diuk zawsze skręca. W końcu ojciec pyta: »Ten samochód, skąd miałeś na niego forsę?«. A Diuk na to: »Panie pułkowniku, to kradziony!«. Kiedy dojechali do Castel Gandolfo, ojciec wziął kolegę na audiencję u papieża. Powiedział: »Chodź, ty mnie wszędzie woziłeś, nawet samochód ukradłeś, to musisz też papieża zobaczyć«. Kiedy potem wrócili do Rzymu, ojciec kazał mu ten samochód zostawić” – śmieje się Maciej.

POWRÓT DO KRAJU

W latach 80. Leonowi Gnatowskiemu zaczęło szwankować zdrowie. Kiedy trafił do szpitala, koledzy o nim nie zapomnieli.„Bardzo lubili się ubierać w mundury. Byli już grubasami, ale jakoś się zapinali. Ojciec leżał w szpitalu, po tym jak miał atak serca. Nagle przyszła do niego delegacja z 5. KDP. Byli w mundurach, ze sztandarem, salutowali mu. Anglicy na sali nie wiedzieli, co się dzieje i potem nazywali ojca »generałem«… To był taki gest Polaków. Żyli skromnie, pracowali w fabrykach, jedyne, co ich trzymało, to historia” – wspomina Maciej Gnatowski.

Po wojnie Leon Gnatowski odwiedził Polskę kilka razy. Z brytyjskim paszportem, który zdecydował się przyjąć po namowach syna. Był bardzo wzruszony, spotykając tu kolegów z wojska. Wolnej i niepodległej Polski już nie dożył. Zmarł w 1987 r. Tylko jego ciało wróciło do kraju: w 2009 r. spoczęło na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jak komentuje przyjaciel rodziny Wojciech Walentynowicz: „To była inicjatywa Macieja. Ojciec powiedział mu kiedyś, że chciałby być pochowany w Polsce”.