5 płyt 2017 roku o których nie można zapomnieć

Kto wydał najlepszy album w 2017 roku? Muzyka to nie wyścigi, więc oceniać trudniej. Tu nie ma bramek, najlepszych czasów czy punktów za styl lądowania. Przedstawiamy zatem pięć tegorocznych wydawnictw, o których nie wypada zapomnieć w tegorocznych muzycznych podsumowaniach.

Nick Cave & the Bad Seeds – “Lovely Creatures: the Best of Nick Cave & the Bad Seeds (1984-2014)”

Jedyny w tym roku wydany album, który mimo że nie jest wypełniony premierowymi utworami, a zdecydowanie zasługuje na uwagę w podsumowaniach 2017 roku. Trzy dekady historii the Bad Seeds z Nickiem Cave’em na czele to wystarczający pretekst, by sięgnąć po to muzyczne podsumowanie. Cave to gość, który modom się nie kłania, a mimo to, a może wręcz dzięki temu, cieszy się statusem najbardziej charyzmatycznego pieśniarza naszych czasów. Lovely Creatures… to właśnie Nick Cave & the Bad Seeds w najbardziej frapujących odsłonach: od demonicznych “From Her to Eternity” czy “Red Right Hand” po fenomenalne pieśni w postaci „Jubilee Street” czy „The Ship Song”.  To Nick Cave & the Bad Seeds w pigułce, zarówno starych wyznawców, jak gorliwych neofitów.

 

Kendrick Lamar – „DAMN.”

Najważniejszy raper Ameryki, i zarazem jej najbardziej aktualny głos. Kendrick szturmem zdobył hip-hopowy olimp i swoim kolejnym albumem pokazuje, że jego bardziej interesuje podnoszenie sobie i tak wysoko zawieszonej poprzeczki, niż spoczęcie na laurach. Od fenomenalnego “Good Kid, M.A.A.D City” kalifornijski raper wciąż ma się coraz lepiej, mimo że „To Pimp a Butterfly” wydawał się albumem nie do przeskoczenia. Jeśli więc Wam się wydaje, że to Kanye West czy Drake rozdaje karty w światowym hip-hopie, to DAMN.” jest najlepszą odpowiedzią na tego typu wątpliwości.

 

Twin Peaks – Music from the Limited Event Series

Na trzeci sezon kultowego serialu czekały całe rzesze fanów. Zresztą nie tylko serial jest kultowy, bo taki sam status ma genialna ścieżka dźwiękowa towarzysząca jego pierwszym sezonom. David Lynch tym razem zaskoczył podwójnie – zarówno samym serialem, jak i ścieżką dźwiękową dedykowaną powrotowi „Twin Peaks”. To na pierwszy rzut oka typowa składanka, ale znajdziemy na niej utwory artystów, którzy m.in. wystąpili na serialowej scenie słynnego klubu „Roadhouse”. Oczywiście nie zabrakło słynnych tematów autorstwa Angelo Badalamentiego, ale dalej mamy Nine Inch Nails, Chromatics czy Sharon van Etten, czyli same delicje. Pozycja nie tylko dla fanów pokręconej twórczości Davida Lyncha.

 

Feist – „Pleasure”

Aż sześć lat kazała czekać Leslie Feist na następcę świetnego „Metals”. Tytuł jej najnowszego albumu może trochę zwodzić, bo „Pleasure” to w kontekście dyskografii kanadyjki propozycja zadziorna i odważna. Bywa tu lekko i eterycznie, ale gdy trzeba zazgrzytać przesterowaną gitarą, to Feist robi to bez wahania. Zresztą pierwsze wrażenie jest takie, że autorka wbrew tytułowi albumu jest raczej wstrzemięźliwa w dawkowaniu słuchaczowi przyjemności. W końcu Feist tak garażowo jeszcze nie brzmiała, ale jej głos pozostał taki, jaki znamy z jej poprzednich płyt: kojący i hipnotyzujący. „Pleasure” oprócz statusu jednej z najlepszych tegorocznych płyt, na pewno również jednym z największych zaskoczeń.

Royal Blood – „How Did We Get So Dark?”

Niektórzy zdążyli uznać nowy album U2 za płytę roku, zanim ją przesłuchali. Zupełnie, jakby zapomnieli, że Royal Blood w tym roku wydał swój drugi album, który do tego tytułu śmiało może pretendować. Zwłaszcza, że przebojowością Irlandczykom nie ustępują, a przy okazji po raz kolejny nie kalkulują, serwując skumulowaną w niewiele ponad półgodzinnym materiale energetyczną bombę. Mając jednak instrumentarium oparte o perkusję i gitarę basową raczej nie ma miejsca na zbędne kombinacje. Tak też zdaje się myśleć duet Mike Kerr-Ben Thatcher ani na moment nie schodząc z niby utartej, ale wciąż fascynującej ścieżki.