Wsadził żywe zwierzę do akceleratora cząstek. Szaleniec czy geniusz?

Gdy ludzkość nie dysponowała jeszcze rozwiązaniami pozwalającymi na precyzyjne sterowanie na odległość, trzeba było improwizować. I tak jak w militariach eksperymentowano z gołębiami-kamikaze, tak naukowcy zajmujący się akceleratorem cząstek postanowili skorzystać z pomocy… fretki.
Wsadził żywe zwierzę do akceleratora cząstek. Szaleniec czy geniusz?

To, co obecnie jest znane jako Fermilab, czy też Fermi National Accelerator Laboratory, stanowiło kiedyś arenę działań Ryujiego Yamady i reszty jego współpracowników. Prowadzone przez nich badania rozpoczęły się w 1971 roku, a jednym z ich aspektów była konieczność czyszczenia akceleratora cząstek, choć badacze nie od razu zdali sobie z tego sprawę.

Czytaj też: Zagadka z Loch Ness wyjaśniona? Monstrum ma aż 6 metrów długości

Działalność wspomnianego urządzenia rozpoczęła się w lutym, a jednym z jego głównych elementów była długa na niemal 6,5 kilometra rura. Wzdłuż niej rozciągało się 1014 magnesów, które były tak silne, iż za ich pośrednictwem można było przyspieszać protony do nawet 200 miliardów elektronowoltów. Niestety, już w kwietniu okazało się, że część magnesów musi zostać wymieniona. 

Akcelerator cząstek wykorzystywany w Fermilab zaczął zmagać się z problemami już 2 miesiące po uruchomieniu

Nie byłoby to może większym wyzwaniem, gdyby nie fakt, iż każdy takowy ważył około 12,5 tony. Szybko okazało się, że do wymiany nadaje się nawet 350 magnesów. Pracownicy placówki na szczęście dość szybko wyśledzili sprawców całego zamieszania, jakimi okazały się opiłki metalu. Problem w tym, że rura akceleratora miała zaledwie kilka centymetrów średnicy i odpowiadała pod tym względem rozmiarom piłki tenisowej. Opiłki można byłoby w teorii zebrać z wykorzystaniem magnesu, choć konieczne byłoby w tym przypadku przymocowanie go do czegoś, co mogłoby do ciągnąć.

Z rozwiązaniem przyszedł Robert Sheldon, który wiedział, że myśliwi często korzystają z pomocy fretek, gdy pojawia się konieczność wypłoszenia z nor na przykład zajęcy. Naukowiec wyszedł więc z założenia, iż taki ssak mógłby też zająć się eksploracją długiej rury, przeciągając przez nią magnes. Wybór padł na fretkę o imieniu Felicia. To właśnie ona miała zająć się oczyszczeniem wartego około 250 milionów dolarów akceleratora.

Odziana w specjalną uprząż oraz pieluchę (która miała zabezpieczyć rurę przed pojawieniem się nowych, biologicznych zanieczyszczeń w postaci odchodów) Felicia została oddelegowana do działania. Zwierzę przemieszczało się z jednego końca tunelu na drugi, a w zamian otrzymywało przysmaki. Takie podejście okazało się skuteczne, choć w pewnym momencie konieczność czyszczenia była na tyle duża, że fretka nie było w stanie wywiązać się ze swoich obowiązków.

Czytaj też: Tajemniczy list Einsteina do nauczycielki religii wystawiony na sprzedaż

Inżynierowie wymyślili więc inne, mechaniczne rozwiązanie. Z czasem wyszło też na jaw, że to wcale nie metalowe opiłki stanowiły największy problem. Gdzie leżała wina? W spawaniu poszczególnych miedzianych elementów, w których występowały niewielkie szczeliny. Dopiero poprawa tego aspektu przyniosła oczekiwane skutki. Sama fretka przeżyła natomiast karkołomną misję, choć pożegnała się z tym światem stosunkowo szybko, bo już w 1972 roku.