Byli genialni, ale często także wredni i zawistni. Prawdziwe twarze geniuszy

Dopiero gdy uczeni wychodzą z laboratoriów i gabinetów, pokazują swoje prawdziwe oblicze. Jak wszyscy ambitni ludzie potrafią się nienawidzić i podkładać sobie świnie

„Na świecie jest dzisiaj 15 milionów naukowców. Jak zawzięcie muszą ze sobą rywalizować, by się wybić?” – pyta retorycznie John Ioannidis, profesor medycyny z Uniwersytetu Stanforda i założyciel METRICS, instytutu tropiącego naciągane i nierzetelne badania naukowe (Meta-Research Innovation Center). Ioannidis w 2005 roku wydał raport „Dlaczego większość publikowanych wyników badań naukowych jest fałszywa”. Przeanalizował w nim czterdzieści dziewięć „rewelacyjnych” odkryć i wykazał, że większość została ogłoszona bez potwierdzających ich prawdziwość eksperymentów porównawczych. Do kolejnego projektu wybrał pięćdziesiąt produktów z książki kucharskiej. Przeanalizował poświęcone im analizy naukowe i odkrył, że każdy został przez jakiegoś naukowca uznany za szkodliwy. „Czy wszystko, co jemy, grozi rakiem?” – podsumował w ironicznym artykule.

Zdaniem Ioannidisa niechlujstwo i pośpiech uczonych wynikają nie tylko z ambicji i żądzy sławy. Dla wielu naukowców to po prostu kwestia być albo nie być. Stypendia, granty, etaty, wsparcie sponsorów zależą od osiąganych sukcesów, a ich głównym miernikiem – zwłaszcza w USA – jest liczba publikacji w prestiżowych magazynach. Jeśli naukowiec zyskuje rozgłos, zdobywa fundusze, a świat obiegają artykuły zaczynające się od słów „Amerykańscy uczeni odkryli, że…”.

 

Wyścig z wirusem w tle

W środowiskach naukowych Ioannidesa ignoruje się albo ośmiesza jako niezbyt rozgarniętego natręta. Podobnie traktowani byli najwięksi uczeni w dziejach. „W nauce nie można liczyć na lojalną współpracę. Kto tego nie rozumie, jest naiwny” – powiedział Robert Gallo, który przez niemal 10 lat toczył w mediach i w sądzie zacięty bój z francuskim wirusologiem Lukiem Montagnier. Stawką była palma pierwszeństwa w wyścigu o zidentyfikowanie czynnika wywołującego AIDS. Amerykanin w 1979 roku odkrył pierwszego retrowirusa, wywołującego specyficzną formę białaczki.

Wirus HIV należał do tej samej kategorii tworów biologicznych, wciąż jednak nie znano jego budowy i nie wiedziano, czy atakuje już osłabiony układ odpornościowy, czy jest przyczyną tego osłabienia. Gallo dokonał analizy wirusa wyizolowanego z organizmu osoby chorej na AIDS i stwierdził, że jest on podobny do już poznanego retrowirusa białaczki. Nadał mu roboczą nazwę HTLV. W tym samym czasie Montagnier wykonał identyczną pracę, a jej efekt nazwał LAV. By ustalić, czy odkryli i opisali tego samego sprawcę epidemii, Francuz przesłał swoje próbki do laboratorium Amerykanina. To był błąd.

W 1985 roku Robert Gallo opublikował artykuł potwierdzający tę hipotezę i został okrzyknięty odkrywcą śmiercionośnego wirusa. Zdobył rozgłos, był najczęściej cytowanym naukowcem świata i nagle okazało się, że jego HTLV jest nie tylko identyczny z LAV, ale pochodzi od tego samego chorego.

 

Montagnier oskarżył Gallo o wykorzystanie przesłanych mu w dobrej wierze szczepów wirusa i przywłaszczenie sobie tytułu jego odkrywcy. Obaj naukowcy nie przebierali w słowach. Chodziło nie tylko o prestiż, ale i pieniądze z licencji na testy wykrywające obecność wirusa. Amerykanin, będąc w posiadaniu pełnego materiału badawczego, opatentował je jako pierwszy. Oburzeni Francuzi odmówili płacenia za licencję. Sprawa trafiła do sądu, tymczasem AIDS siał spustoszenie. We Francji, z powodu braku testów, użyto do transfuzji niesprawdzoną krew i zarażono 4 tys. pacjentów. Co najmniej 300 z nich zmarło. Wtedy do akcji wkroczyli prezydenci Ronald Reagan i Jacques Chirac, którzy doprowadzili do ugody w sprawie podziału zysków. Zarazkom nadano kompromisową nazwę HIV (skrót z ang. ludzki wirus niedoboru odporności).

Nauka aryjska i żydowska

Naukowcy, którzy bez żadnych przeszkód mogą rozprawiać ze swymi rywalami, potrafią być bardzo niebezpieczni. Philip Lenard i Johannes Stark to wybitni niemieccy fizycy, laureaci Nagrody Nobla. Obaj pozostawali jednak w cieniu hołubionego Einsteina. Uważali to za niesprawiedliwość, gdyż ich odkrycia były konkretne, potwierdzone eksperymentalnie, przynoszące po zastosowaniu wymierne korzyści, a Einstein sformułował jedynie niedającą się zweryfikować teorię. Prof. Lenard nazwał ją „typowo żydowską fantasmagorią”. Prof. Stark wprowadził rozróżnienie między „fizyką aryjską”, która odkrywa prawa natury, i „fizyką żydowską”, która tworzy teorie, po czym „korzystając z żydowskich pieniędzy i prasy przesadnie je nagłaśnia”.

Po przejęciu władzy przez Hitlera obaj nobliści dali upust swej frustracji i nienawiści, doprowadzając do usunięcia z niemieckich uczelni wszystkich naukowców pochodzenia żydowskiego. Stark zaatakował nawet odkrywcę zasady nieoznaczoności i współtwórcę mechaniki kwantowej Wernera Heisenberga, który też był „tylko” teoretykiem. Nie mogąc zakwestionować jego germańskiego rodowodu, nazwał go „białym żydem” i „Aryjczykiem wysługującym się żydostwu”. Heisenberga chronił jednak sam Himmler, więc poza obrzucaniem kalumniami piewca „aryjskiej fizyki” nie mógł mu nic zrobić.

Montagnier dalej się procesował, oskarżając Gallo o złamanie zasad etycznych i niepisanej umowy między naukowcami. Dopiero w 1991 roku dał się przekonać – pozostaje tajemnicą, jakimi argumentami – że w amerykańskim laboratorium doszło do zmieszania materiału badawczego. Sąd oczyścił Gallo z zarzutów, lecz oliwy do ognia dolał Komitet Noblowski.

W 2008 roku przyznał nagrodę w dziedzinie medycyny Lukowi Montagnier i… jego współpracownicy Françoise BarréSinoussi. Amerykanina pominięto!

 

On zabije wasze dzieci

Pół wieku wcześniej Ed Murrow z CBS przeprowadzał wywiad z dr. Jonasem Salkiem, odkrywcą szczepionki przeciwko polio. Zapytał go, kto ma patent na tę szczepionkę. „Jaki patent? Nie ma żadnego patentu. Czy można opatentować słońce?” – dziwił się dr Salk. Uważał, że skoro wirusy są obiektem naturalnym, nie można ich opatentować, by na tym zarabiać. W USA co roku ok. 40 tys. dzieci zapadało na chorobę, której następstwem był paraliż, a nierzadko śmierć. Gdy w 1952 roku pierwsze testy szczepionki potwierdziły jej skuteczność, Salk stał się bohaterem. Ale nie wszyscy koledzy mu gratulowali. Chociaż na odkryciu mógł zbić fortunę i tego nie zrobił, wytykano mu, że na swoje badania przejął większość środków fundacji March of Dimes, założonej przez sparaliżowanego prezydenta Roosevelta.

 

Najostrzej atakował go dr Albert Sabin, również pracujący nad szczepionką. Zarzucał konkurentowi szarlatanerię, gdyż Salk użył do produkcji swojej szczepionki martwych wirusów, zamiast – co do tej pory było regułą – osłabionych. Sabin twierdził też, że przeciwnik dla sławy skrócił badania o 5–10 lat i igrał z życiem dzieci. Miał nawet moment złośliwej satysfakcji, gdy kilkuset malców zachorowało. „Zamiast zwalczyć chorobę, Salk wywoła epidemię” – straszył w prasie. Szczepienia natychmiast wstrzymano.

Gdy ustalono, że z powodu niedostatecznej kontroli na rynek trafiła jedna partia wadliwego leku, zaostrzono rygory produkcyjne i nic podobnego więcej się nie wydarzyło. Polio, znane też jako choroba Heinego-Medina, zostało pokonane, ale Sabin nie dał się przekonać. Kontynuował badania, opracował własną szczepionkę. Nie mogąc rywalizować z Salkiem o popularność w USA, przeprowadził wielką akcję szczepienia dzieci w… ZSRR i też doczekał się sławy. Zmarł w 1993 roku i do końca deprecjonował osiągnięcia konkurenta. Przy każdej okazji przypominał, że dopiero jego szczepionka okazała się stuprocentowo skuteczna, a Salk niczego nie odkrył. W jednym z wywiadów porównał go do amatora, który dostał w prezencie zestaw małego chemika.

 

Serdeczna nienawiść

Środowiskowej zawiści nie uniknął również dr Christiaan Barnard, który 3 grudnia 1967 roku dokonał pierwszego przeszczepu serca. Przyćmił tym całkowicie dokonania swojego zwierzchnika prof. Vala Schrire, ordynatora oddziału kardiologii szpitala w Kapsztadzie. Gdy Barnard pławił się w blasku fleszy, jego przełożony opowiadał dziennikarzom, że transplantacji dokonano bez odpowiednich przygotowań i niezbędnych badań. Wtórował mu Amerykanin Norman Shumway, który nie mógł przeboleć, że został wyprzedzony przez autsajdera z RPA. Wraz z Adrianem Kantrowitzem i Richardem Lowerem był już gotów do zaplanowanej operacji, gdy gruchnęła wieść o sukcesie Barnarda. Rozczarowany Shumway podchwycił zarzuty ordynatora, a ponieważ konkurent kształcił się w USA, wytknął mu, że nie kierował się dobrem pacjenta, lecz żądzą sławy. Dopiero przed śmiercią w 2006 roku pokajał się mówiąc: „Byłem rozżalony porażką i potraktowałem go niesprawiedliwie. Z czasem doszedłem do wniosku, że stało się dobrze, bo on przykuł uwagę mediów, a ja mogłem spokojnie pracować”.

Media wykreowały Barnarda na celebrytę, a zazdrośni rywale robili wszystko, by strącić go z piedestału. Podsuwali dziennikarzom sugestie, że transplantolog jest rasistą, gdyż przed operacją pytał o kolor skóry dawczyni. Pojawiły się nawet porównania do nazistów, którzy przeprowadzali zbrodnicze eksperymenty w obozach koncentracyjnych. Dowodem miał być zgon pierwszego pacjenta z przeszczepionym sercem po 18 dniach. Kolejny przeżył jednak 19 miesięcy, rekordzista – 23 lata.

Barnard dokonał przełomu w medycynie, ale Nobla nie dostał. Uważał, że to efekt intryg konkurentów, którzy nie mogąc podważyć jego naukowych osiągnięć, sięgnęli po inne argumenty. „Byłem białym z kraju apartheidu. To odbierało mi szanse” – mówił. Sfrustrowany wyemigrował z RPA, przyjął obywatelstwo greckie. Mimo to Nobla się nie doczekał.

 

Nie wiadomo, ile prawdy było w podejrzeniach Barnarda. Wiadomo jednak, dlaczego Nobla nie dostał twórca układu okresowego pierwiastków Dymitr Mendelejew. W roku 1906 był absolutnym pewniakiem, ale wtedy do akcji wkroczył prof. Svante Arrhenius, noblista uhonorowany za opracowanie teorii dysocjacji elektrolitycznej. Kilka lat wcześniej Mendelejew wypowiedział się krytycznie o niektórych aspektach jego koncepcji i Arrhenius poczuł się urażony. Czekał na okazję do zemsty i gdy nadeszła, utrącił kandydaturę Rosjanina.

„Brudną robotę” wykonał mało znany członek Komitetu Noblowskiego Peter Klasen, który nieoczekiwanie zgłosił jako kontrkandydata swego znajomego, francuskiego chemika Henriego Moissana. Arrhenius przekonał pozostałych jurorów i Mendelejew przepadł. Rok później zgłoszono go ponownie, ale zawzięty Szwed nie odpuścił i wyróżniono Niemca Eduarda Buchnera. Gdy Arrheniusowi zaczęto wytykać małostkowość i mściwość, bronił się, przekonując, że Mendelejew odkrył prawo okresowości pierwiastków zbyt dawno, by go nagradzać. Argument mocno naciągany, bo na noblowski medal z reguły czeka się bardzo długo; rekordzista – fizyk Ernst Ruska aż 54 lata.

 

Wszystkie chwyty dozwolone

Wojny między naukowcami nie narodziły się w naszych czasach. Już Arystoteles, najzdolniejszy uczeń, współpracownik i – jak się wydawało – następca Platona, nie objął po nim stanowiska szefa Akademii. Mniej zdolni, za to lubiący intrygować koledzy przeforsowali wybór niejakiego Speuzypa. Obrażony Arystoteles opuścił uczelnię i założył własną szkołę – Lykeion. Antycznemu konfliktowi sprzed 24 wieków zawdzięczamy więc powstanie akademii i liceum.

Skłócili się ze sobą także francuscy encyklopedyści. Po publikacji wiekopomnego i dochodowego dzieła, jego twórcy oskarżali się o wszelkie możliwe grzechy. JeanJeacques Rousseau zarzucał Denisowi Diderotowi malwersacje finansowe. Diderot rewanżował się, wytykając Rousseau błędy i nieuctwo. Najdalej posunął się Wolter, który ujawnił, że Rousseau pozuje na wielkiego moralistę, a ma pięcioro nieślubnych dzieci, które oddał do przytułku.

Wyjątkowo perfidnie zawistni koledzy potraktowali jednego z pionierów paleontologii, dziekana wydziału medycyny uniwersytetu w Würzburgu Johanna Beringera. Naukowiec przez kilkanaście lat poszukiwał skamieniałości z epoki triasu. Znajdował ciekawe eksponaty – m.in. pszczołę zatopioną w plastrze miodu, ptaka wykluwającego się z jajka, pająka zaplątanego w pajęczynę, a nawet kamienne płyty z hebrajskimi literami JHWH.

Wyniki swych dociekań zebrał w dziele „Litographie Wirceburgensis”. Po publikacji w 1726 r. dokonaniom Beringera przyjrzeli się doświadczeni znawcy skamielin i stwierdzili, że jego najcenniejsze znaleziska były falsyfikatami. Proces wykazał, że w miejscach, gdzie Beringer prowadził poszukiwania, geograf prof. Ignatz Roderick i szef uniwersyteckiej biblioteki Georg von Eckhart podkładali wykonane przez siebie podróbki. Reputacja paleontologa legła w gruzach. Został ośmieszony i zrujnował się, najpierw finansując druk swej książki, a potem wykupując cały nakład. Odtąd zajmował się już wyłącznie medycyną, na której znał się zdecydowanie lepiej.

Groźny nieuk

Gwiazdą sowieckiej biologii był Trofim Łysenko, lansujący teorię o możliwości dziedziczenia cech nabytych. Było to sprzeczne z prawami genetyki, ale zgodne z komunistyczną ideologią, która poprzez zmianę warunków zewnętrznych chciała tworzyć „nowego człowieka”. Dlatego Łysenko otrzymał pełne poparcie władz, co wykorzystał do bezpardonowego zwalczania wszystkich krytyków jego doktryny. Doprowadził do likwidacji Instytutu Genetyki, aresztowania kierującego nim prof. Nikołaja Wawiłowa i większości jego współpracowników.

Wawiłow za działalność antyradziecką, czyli kwestionowanie łysenkizmu i szpiegostwo (utrzymywanie kontaktów z zachodnią nauką), został skazany na 20 lat więzienia. Zmarł już po dwóch.

Łysenko nie darował nikomu. Po zajęciu Lwowa przez Armię Czerwoną część lewicowych profesorów uniwersytetu Jana Kazimierza zgodziła się kontynuować pracę naukową w Moskwie. Jednym z nich był wybitny biochemik Jakub Parnas, który w styczniu 1949 r. na posiedzeniu Akademii Nauk skwitował wywody Łysenki o nieistnieniu genów westchnieniem „dureń”. Już następnego ranka Parnas został aresztowany przez NKWD. Chorował na cukrzycę, ale nie podano mu przyniesionej do więzienia przez żonę insuliny, i po jednodniowym pobycie zmarł.

Łysenko panoszył się w sowieckiej nauce także za rządów Nikity Chruszczowa i dopiero w połowie lat 60. został odsunięty na boczny tor.

 

Wojna różniczkowa

Walczyli ze sobą także najsławniejsi. Isaac Newton, odkrywca prawa grawitacji, stoczył zajadły pojedynek z niemieckim matematykiem Gottfriedem Leibnizem o to, kto pierwszy dokonał odkrycia rachunku różniczkowego. Obaj dokonali tego niezależnie od siebie, ale każdy święcie wierzył, że rywal w jakiś sposób wykradł mu tajemnicę.

Leibniz rozsyłał po całej Europie anonimowe listy, w których przekonywał do swoich racji. Przy okazji wykpiwał zainteresowania Newtona astrologią i alchemią, pisząc, że cofa naukę do średniowiecza. Newton też prowadził szeroką korespondencję, demaskując rywala jako autora anonimów, i informował, że po wnikliwym zbadaniu wszystkich okoliczności sprawy Royal Society (Królewskie Towarzystwo Naukowe) uznało Isaaca Newtona za jedynego odkrywcę rachunku różniczkowego. Nie dodawał, że prezesem tej instytucji jest… Isaac Newton.

Albert Einstein po ogłoszeniu szczególnej teorii względności pracował nad jej uogólnieniem. Wymagało to zastosowania geometrii nieeuklidesowej i sam zauważył, że popełnia błędy w wyprowadzaniu skomplikowanych wzorów. Poprosił więc o pomoc zaprzyjaźnionego matematyka Davida Hilberta. Wtajemniczał go w swoje idee, wielokrotnie dopytywał, czy rozumie, o co mu chodzi. Hilbert potakiwał, bo rozumiał aż za dobrze, co udowodnił, publikując własną pracę pt. „Fundamenty fizyki”, w której przedstawiał omawiane problemy. Przyjaźń zmieniła się w głęboką urazę. „W całym swoim życiu nie spotkałem się z taką podłością” – napisał Einstein w  pełnym wyrzutów liście do Hilberta.

Bardziej wyrozumiały okazał się przyrodnik Alfred Wallace, który podczas pobytu na Molukach przesłał Karolowi Darwinowi dwudziestostronicową rozprawę ze zwięzłym opisem teorii ewolucji. Prosił o skomentowanie i pokazanie jej innym naukowcom. Darwinem – jak pisze jego biografka Janet Browne – zawładnęły wówczas niskie uczucia. Bo Wallace doszedł do tych samych wniosków, co on, i jeśli wysłał swój tekst do jakiegoś czasopisma, mógł przejść do historii jako twórca rewolucyjnej teorii.

Chociaż Darwin mógł wydać swoje dzieło już kilkanaście lat wcześniej, to z obawy o reakcję Kościoła wstrzymywał się z publikacją. Teraz chwycił za pióro, błyskawicznie dopracował własny tekst i z rozprawą Wallace’a zgłosił do Towarzystwa Linneuszowskiego – instytucji skupiającej najwybitniejszych badaczy historii naturalnej. Tam odczytano oba referaty, ale w kolejności alfabetycznej nazwisk autorów. Pierwszy był Darwin. Jego naiwny korespondent wrócił do Anglii dopiero po czterech latach. Nie zgłaszał pretensji, nawet wspierał Darwina, bo znalazł sobie ciekawsze zajęcie – został jednym z najbardziej zaangażowanych brytyjskich spirytystów.

 

Skryci i podejrzliwi

Obawa przed kradzieżą własności intelektualnej czyniła z wielu naukowców osoby chorobliwie podejrzliwe. Robert Koch, odkrywca bakterii gruźlicy, cholery i wąglika, nie pozwalał nikomu wchodzić do swojego laboratorium. Ludwik Pasteur, twórca szczepionki przeciw wściekliźnie, nie mówił, czym się zajmuje, nawet żonie, która była jego sekretarką. Równie skryty był lord Kelvin, odkrywca temperatury zera bezwzględnego i drugiej zasady termodynamiki. Rywalizujący z nim i nie mniej zasłużony dla nauki James Clerk Maxwell rozpowszechniał złośliwe plotki, że Kelvin dokonał wielu innych odkryć, ale ich nie ogłosił, gdyż nie miał pewności, że na nich zarobi.

Brytyjski psychopatolog prof. Simon Baron-Cohen spojrzał na problem chorobliwej podejrzliwości i nieetycznych zachowań geniuszy przez pryzmat neurologii. I sformułował teorię o odwrotnie proporcjonalnej zależności między skłonnością mózgu do systematyzacji a empatią. Otóż osoby dokonujące znaczących odkryć naukowych mają naturalną skłonność do poszukiwania prawidłowości tam, gdzie inni widzą jedynie chaos i niezrozumiałe zjawiska. Skupiają się wyłącznie na tym, pedantycznie analizują najdrobniejsze szczegóły, co czasem owocuje odkryciem prawidłowości i mechanizmów rządzących badanymi obiektami.

 

Skłonność do ujmowania całej rzeczywistości w uporządkowane systemy przenoszą jednak także na życie codzienne, ale w tej sferze mogą „usystematyzować” jedynie siebie. Na innych wpływu nie mają, gdyż relacje społeczne opierają się na emocjach, a nimi nie rządzą prawa logiki. Dlatego wielu genialnych naukowców staje się odludkami i samotnikami, a ich stosunki z ludźmi są często podszyte nieufnością i wrogością. „Im zatem większa skłonność do systematyzacji, tym niższy poziom empatii” – konkluduje prof. Baron-Cohen w książce „Zero Degrees of Empathy: A New Theory of Human Cruelty” (Zerowy poziom empatii: nowa teoria ludzkiego okrucieństwa). Jego zdaniem u takich geniuszy jak Newton, Darwin, Einstein zdolność odczuwania emocji i stanów psychicznych innych osób była już bliska zespołowi Aspergera, czyli łagodnej formie autyzmu.

Podobnego zdania jest wybitny znawca tego zaburzenia prof. Michael Fitzgerald, autor „Genów geniuszy”. Już tytuł książki sugeruje, że zdaniem autora za wybitne zdolności połączone z brakiem empatii odpowiadają geny. To z ich powodu pewne zaburzenia poznawcze wynikające z funkcjonowania mózgu mogą jednocześnie sprzyjać wybitnym dokonaniom i fatalnie wpływać na relacje z otoczeniem. Prof. Fitzgerald dostrzega to m.in. u Isaaca Newtona i Alberta Einsteina, którzy mieli fenomenalną pamięć i genialne zdolności matematyczne, ale także skłonność do dominacji i skupiania się na sobie. 


• DLA GŁODNYCH WIEDZY:

» „Sekrety geniuszu”, praca zbiorcza, wydawnictwo Burda Książki – najlepsze artykuły z „Focusa” o geniuszach. Kim są ludzie, którzy zmieniają świat i w czym tkwi ich tajemnica?

» „Geny geniuszy”, Michael Fitzgerald