Co wydarzyło się na pokładzie Challengera w 1984 roku?

Trzydzieści lat temu rozegrała się pierwsza bitwa prawdziwych gwiezdnych wojen: Związek Radziecki “ostrzelał” amerykański prom kosmiczny!

10 października 1984 r. komandor Robert Laurel Crippen, dowódca promu kosmicznego „Challenger”, wysłał do bazy alarmujący meldunek: Podczas lotu nad okolicami jeziora Bałchasz w Kazachstanie na wysokości 210 mil (około 350 km) odnotowano znaczne zakłócenia łączności radiowej. Wystąpiły zaburzenia w działaniu pokładowych urządzeń elektronicznych. Członkowie załogi odczuli pogorszenie samopoczucia. Po oddaleniu się od rejonu jeziora Bałchasz wszystkie objawy ustąpiły.

Na podstawie tego meldunku Amerykanie oskarżyli ZSRR o atak laserowy na wahadłowiec i zgłosili oficjalny protest. Strona radziecka wyjaśniła, że nie był to żaden atak, lecz jedynie krótka obserwacja promu w celu obliczenia jego orbity – za pomocą laserowego dalmierza zainstalowanego na poligonie Sary-Szagan na północny zachód od jeziora Bałchasz. Ze względu zaś na to, że na pokładzie „Challengera” znajdowała się załoga, moc dalmierza zredukowano do minimalnego poziomu.

Amerykanów takie wyjaśnienie nie usatysfakcjonowało. Nie uznali jednak incydentu za dostatecznie ważny, by posłużył jako powód do rozpoczęcia III wojny światowej. Posmak niepewności jednak pozostał, bo jeśli to była minimalna moc lasera, to co mogłoby się stać, gdyby Rosjanie wykorzystali maksymalną? I czy aby na pewno był to dalmierz, a nie jakieś działo laserowe?

W atmosferze tajemniczości i sensacji, otaczającej wydarzenie z 1984 r., pominięto wiele całkiem istotnych technicznych i logicznych niejasności. Media – i to zarówno rosyjskie, jak amerykańskie – uparcie powtarzały te same błędy i nieścisłości, najwyraźniej bezkrytycznie i bez zrozumienia przepisując te same źródła.

NA PEWNO NIE LASER

Laser (skrót od angielskiego Light Amplification by Stimulated Emission of Radiation) to generator światła widzialnego, ewentualnie podczerwieni albo ultrafioletu. Skupione w wąską wiązkę światło umożliwia koncentrację energii na wąskiej przestrzeni – w celach przemysłowych można to wykorzystać do cięcia nawet grubych stalowych płyt. Tyle że w bezpośredniej odległości. W miarę oddalania się celu od źródła promieniowania jego moc znacząco spada. Co więcej, blisko 90 proc. zasilającej laser energii nie zamienia się w promieniowanie, lecz niebezpiecznie nagrzewa samo urządzenie.

Aby zatem „przepalić” wytrzymałą, złożoną m.in. z tytanu i ceramiki, powłokę promu kosmicznego z odległości 350 km, na Ziemi musiałoby powstać urządzenie, którego satelity szpiegowskie nie mogłyby nie zauważyć. Może więc Rosjanie umieścili je z dala od wścibskich aparatów, np. w powietrzu na pokładzie doświadczalnego samolotu A-60 (1A)? Wykluczone – problemy techniczne byłyby jeszcze większe. Co więcej, meldunek z „Challengera” nie zawiera żadnych sugestii o nienaturalnym podniesieniu się temperatury na pokładzie, Waszyngton nigdy też nie wspominał o jakichkolwiek śladach po ataku laserowym na powłoce zewnętrznej kadłuba wahadłowca.

W 2003 r. wydarzenie opisano (z wyraźnym odcieniem dumy) w odcinku „Promienie śmierci” rosyjskiego serialu dokumentalnego pt. „Siła uderzeniowa”. Cykl ten opowiada o osiągnięciach Rosjan w dziedzinie uzbrojenia, jednak nawet tam nie sugerowano, że Amerykanów zaatakowano laserem bojowym.

 

Ale to nie jedyna możliwość. W grę wchodziłoby też promieniowanie mikrofalowe generowane przez maser (skrót od angielskiego Microwave Amplification by Stimulated Emission of Radiation). Silne fale elektromagnetyczne odpowiedniej długości mogą powodować opisane w meldunku z „Challengera” objawy, przynajmniej teoretycznie. Równocześnie jednak nagrzewają części metalowe. Fale miałyby ponadto kłopot z przeniknięciem przez metalową obudowę statku, wewnątrz której znajdowała się zarówno załoga, jak i większość urządzeń elektronicznych.

DEZINFORMACJA I PROPAGANDA

Dokładnej informacji na temat wydarzenia dziś nie da się uzyskać, bo obie strony zachowują ścisłą tajemnicę, a być może uciekają się i do celowej dezinformacji. Opierając się na ujawnionych informacjach i logice, można zrekonstruować następujący bieg wydarzeń. Przelatując nad radzieckim poligonem strategicznym w rejonie jeziora Bałchasz (jego istnienie z całą pewnością nie stanowiło tajemnicy dla wywiadu USA), załoga promu kosmicznego za pomocą urządzeń obserwacyjnych odnotowała, że jest śledzona przez radzieckie służby naziemne. Faktycznie mogły też nastąpić chwilowe zakłócenia łączności radiowej – przecież anteny znajdują się na zewnątrz kadłuba i narażone są na działanie skoncentrowanych fal elektromagnetycznych. Natomiast cała reszta, jak rzekome zakłócenia w działaniu systemów pokładowych (nie wiadomo, jakie konkretnie) i objawy pogorszenia samopoczucia (znowu nie wiadomo, jakie) to zapewne tylko celowe ubarwienie wydarzeń.

W jakim celu udramatyzowano ten incydent? Trudno przypuścić, że członkowie siedmioosobowej załogi zgodnie kłamali, by stworzyć wokół siebie aureolę bohaterów-męczenników lub dostać premię. Logiczniejsze wydaje się, że całą „aferę” na podstawie typowo roboczego meldunku z pokładu statku sfabrykowały odpowiednie służby USA. Chociażby po to, aby zyskać kolejne uzasadnienie dla świeżo ogłoszonej – w marcu 1983 r. – Inicjatywy Obrony Strategicznej, czyli tzw. gwiezdnych wojen. Inicjatywa zakładała rozmieszczenie broni, w tym rakiet i laserów, w przestrzeni kosmicznej.

TAJEMNICA POLIGONU SARY-SZAGAN

Dziś, ponad dwadzieścia lat po upadku ZSRR, wciąż do końca nie wiadomo, co w istocie znajdowało się w okolicach jeziora Bałchasz. Poligon Sary-Szagan wciąż istnieje. To 80 tys. km kwadratowych bezludnej, wypalonej przez słońce pustyni. Obecnie Rosja dzierżawi ten obszar od Kazachstanu za około 19 mln USD rocznie, choć żadnych działań tam nie podejmuje i nikt tego obszaru w praktyce nie pilnuje. Cały wartościowy sprzęt wywieziono, budynki się rozpadają, a niektóre z nich zostały celowo zniszczone w momencie opuszczenia poligonu przez rosyjską załogę i pracujących tam naukowców. Jak wyglądał wspomniany „dalmierz laserowy”, zainstalowany i badany w ramach projektu „Terra”, można tylko zgadywać.

Wiadomo jednak, że na poligonie pracowano nad stworzeniem systemu obrony przeciwrakietowej ZSRR. Wspomniany „dalmierz laserowy” nosił kryptonim „obiekt Terra-3”. Projekt „Terra” miał na celu opracowanie skutecznych metod przechwytywania i niszczenia rakiet balistycznych przeciwnika na opadającym odcinku toru lotu. Rakiety wystrzeliwano z poligonu Kapustin Jar, znajdującego się 3500 km dalej, na terenie Rosji. Pozostaje pytanie, czy wspomniany „laserowy dalmierz” był tylko urządzeniem do namierzania celów i kierowania przeciwrakietami, czy też samoistną bronią antyrakietową – laserem bojowym, chociażby tylko w doświadczalnej postaci? Albo środkiem naprowadzania lasera bojowego? Dostępne źródła rosyjskie przyznają jedynie, że na poligonie Sary-Szagan pracowano nad stworzeniem lasera bojowego, a nawet udało się odnieść „określone sukcesy”. Jaki był ciąg dalszy, nie wiadomo.

Obserwując obecny stan prac nad bronią laserową, zarówno rosyjskich, jak i amerykańskich, nie widać tych „określonych sukcesów” osiągniętych na poligonie Sary-Szagan. Owszem, od czasu do czasu po kolejnych próbach media podnoszą szum, że broń laserowa już została opracowana i wypróbowana. Po bliższej analizie okazuje się zawsze, że próby te polegały na zestrzeleniu lekkiego bezzałogowego samolotu, poruszającego się z prędkością zaledwie 300 km/godz. z odległości paru kilometrów. Czyli przeciwko nowoczesnym środkom bojowym (jak np. samoloty, śmigłowce, rakiety itp.) taka „broń” ma skuteczność porównywalną z łukiem czy kuszą. Niestety, a może na szczęście…


SMOLEŃSKI TROP

Czy katastrofa polskiego samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. mogła zostać spowodowana przez atak z wykorzystaniem lasera lub mocnego, skoncentrowanego promieniowania mikrofalowego?

Wizja lasera bojowego, ucinającego skrzydło samolotu, to przypuszczenie z zakresu science fiction. Natomiast maser, swoim promieniowaniem „oślepiający” i „ogłupiający” elektronikę samolotu (zwłaszcza lecącego na małej wysokości), teoretycznie mógłby wchodzić w grę. Ale to urządzenie musiałoby mieć taką wielkość, że dostarczenie go w okolice lotniska, tym bardziej w tajemnicy, byłoby niemożliwe. Z drugiej strony działanie takich urządzeń jest na tyle niepewne i nieobliczalne, że żadne z nich nie nadawałoby się do tak odpowiedzialnej akcji jak zamach na głowę państwa.