Czy miasto może chodzić? To wcale nie tak ekscentryczny pomysł!

Brytyjski architekt Ron Herron 50 lat temu uznał, że miasto nie tylko może chodzić, ale powinno.

Życie stałoby się wtedy znacznie prostsze, gdyby zamiast milionów ludzi przemieszczających się między miastami, miasta przychodziły do ludzi. W ten sposób myślał Ron Herron, który, opracował koncepcję Walking Cities (Chodzące miasta).

Byłyby to olbrzymie „roboty” mieszczące w sobie biura, zakłady przemysłowe, mieszkania, sklepy, restauracje itp. W zależności od potrzeb swych lokatorów „chodzące miasto” wędrowałoby we wskazane miejsce, na przykład tam, gdzie jest więcej pracy lub zieleni. „Roboty” mogłyby się też łączyć ze sobą i tworzyć wielkie aglomeracje.

Pomysł rodem z powieści science fiction wydaje się absurdalny, ale czy jakąś formą jego urzeczywistnienia nie stały się wielkie statki wycieczkowe wyposażone we wszystko co niezbędne do życia – pomieszczenia mieszkalne, restauracje, galerie handlowe, stacje radiowe i telewizyjne, kaplice, a nawet urzędy, w których można wziąć ślub. Jeszcze bardziej podobne do wędrującego miasta są amerykańskie lotniskowce typu Nimitz, które na wiele miesięcy stają się domem dla ponad 6 tys. osób.

Pomysł Herrona nie był zresztą ani tak nowy, ani ekscentryczny, jak może się wydawać. Gdy w XIX wieku budowano w USA kolej transkontynentalną, za robotnikami podążały „ruchome miasta” nazywane potocznie Hell on Wheels (Piekło na kółkach, Burdel na kółkach). Zmęczeni budowlańcy mogli w nich znaleźć wszystko, czego potrzebowali – saloony, jadłodajnie, pralnie, jaskinie hazardu, sale taneczne i domy publiczne.