Dziewczynki dla towarzysza

Szpilkowy raport na temat korupcji nie był efektem propagandy Zachodu. Oddawał stan faktyczny surrealistycznej rzeczywistości, w jakiej żyli mieszkańcy PRL

W jednym z odcinków serialu „Alternatywy 4” Stanisława Barei jest taka scena: do prezesa spółdzielni mieszkaniowej (czyli kogoś na kształt peerelowskiego boga) przychodzi zdesperowany petent. Od lat czeka na mieszkanie i chciałby jakoś pomóc szczęściu. Wręcza prezesowi butelkę brandy, wierząc, że już wkrótce stanie się właścicielem upragnionego M-2. Prezes przyjmuje butelkę i z udawanym uznaniem mówi: „Ho, ho, Budafok”. Po czym otwiera barek, w którym stoi cała bateria koniaków, znacznie wyższej klasy niż węgierski trunek. Zrezygnowany petent opuszcza głowę: batalia przegrana. Nie wystarczy wręczyć łapówkę – by odniosła pożądany skutek, musi być odpowiedniej klasy… Ta scena śmieszyła Polaków przez łzy – niemal każdy miał na swoim koncie podobną przygodę. Jeśli nie w spółdzielni mieszkaniowej, to w szpitalu. Jeśli nie w dziale, który decydował o przydziale talonu na małego fiata, to w sklepie z artykułami budowlanymi, a nawet spożywczym. Brak „argumentu” powodował, że klient odchodził od lady z kwitkiem. Tak jak ten, który uwiecznił swoje niezadowolenie w książce skarg i zażaleń. „Odmówiono mi sprzedaży 1 kg ptasiego mleczka. Zaznaczam, że mam II grupę inwalidzką i oświadczenie komisji lekarskiej [metoda na pokrzywdzonego przez los, mniej skuteczna niż łapówka – przyp. red.]. Ekspedientka nie uznała tego, była bardzo agresywna. Resztkami sił stałam w bardzo długim ogonku i otrzymałam 23 dkg. Zaznaczam, że jestem po bardzo ciężkiej operacji i wszędzie jest to respektowane. Stanisława Robak”.

Wpis ten, znajdujący się w antologii „Absurdy PRL-u” opracowanej przez Marcina Rychlewskiego, doskonale obrazuje trudności w zdobyciu artykułu luksusowego. Nadziewane czekoladki właśnie należały do tej kategorii. Wręczanie łapówek, jak wynika z opublikowanego na naszych łamach raportu, było codziennością w PRL; zjawiskiem tak powszechnym, że mało kogo dziwiło i oburzało. W pewnym sensie stanowiło część gospodarki. Ba – miało też skutki pozytywne: jakkolwiek to zabrzmi, występowało w roli namiastki wolnego rynku. Niestety, ugruntowywało też poczucie, że w społeczeństwie są i zawsze będą warstwy uprzywilejowane. Popularne wówczas powiedzenie, że w PRL tylko ryba nie bierze, stało się ponurym mottem socjalistycznej rzeczywistości.

Prawa bandy

 

Jednak nie wszyscy uważają, że korupcja była w Polsce Ludowej wszechobecna. Ba – są tacy, którzy twierdzą, że stanowiła margines życia społecznego. Do zwolenników tej teorii należy ekonomista profesor Zbigniew Messner, w latach 80. prezes Rady Ministrów. Jego zdaniem nie należy mylić korupcji z wykorzystywaniem znajomości, z protekcją, która faktycznie odgrywała w życiu gospodarczym i społecznym znaczącą rolę. „Wiązało się to z chronicznym brakiem zaopatrzenia w wiele towarów – wiele dóbr było po prostu niedostępnych w normalnej sprzedaży i Polacy musieli sobie jakoś radzić. Znajomy, który pracował np. w sklepie, mógł wiele załatwić, często na zasadzie »coś za coś«. Takie praktyki były tajemnicą poliszynela, wszyscy o tym wiedzieli (i z tego korzystali), ale władze przymykały na to oko. Zresztą skala zjawiska zależała od aktualnej sytuacji gospodarczej kraju – w pierwszej połowie lat 70., gdy ekipie Gierka udało się zapełnić półki sklepowe, protekcje nieco straciły na znaczeniu. Bo wszystko bądź prawie wszystko można było legalnie nabyć” – mówi w rozmowie z „Focusem Historia” prof. Messner.

Dodaje też, że niektóre zjawiska z pogranicza patologii bardzo trudno właściwie ocenić. „Protekcje dotyczyły nie tylko pozyskiwania towarów. Także choćby miejsc na uczelniach. Wiadomo, że osoby, od których zależało wydanie indeksu, miały wiele ofert ze strony ludzi – często bardzo wpływowych – pragnących ulokować swoje dziecko w gronie studentów. Tu pojawia się trudne pytanie: czy jest coś niewłaściwego, jeśli syn dyrektora, który pomógł szkole wyższej przy realizacji jakiejś inwestycji, zostaje przyjęty na tę uczelnię? Oczywiście zakładam sytuację, w której ów syn pomyślnie zdał egzaminy wstępne. Ale rodzi się naturalne podejrzenie, że wkład ojca w jego karierę naukową był znaczny, by nie powiedzieć – przesądzający” – zaznacza prof. Messner.

Ciekawe obserwacje na temat korupcji na wyższych szczeblach społecznej hierarchii znajdziemy w książce „PZPR, retrospektywny portret własny” Krzysztofa Dąbka, który odbył wiele szczerych rozmów z przedstawicielami ówczesnego establishmentu. Wnioski płynące z nich są wręcz porażające. W rozdziale poświęconym patologiom PRL-owskiej gospodarki Dąbek pisze: „Niejawność działań aparatu miała swoją stopniowalność – niepubliczne, aczkolwiek przyjęte w nieformalnej sferze życia aparatu działania funkcjonariuszy na rzecz podległych im dziedzin życia społecznego maskowały głębiej skrywane działania na rzecz prywatnego interesu. Działania takie noszą znamię korupcji. Stąd respondenci niechętnie o nich mówili. Jednak na nieformalnych spotkaniach nie były ukrywane, a raczej powszechnie przyjęte – były korupcją wpisaną w system”. I podaje relację pewnego anonimowego dygnitarza wysokiego szczebla jako przykład: „Więc przychodził, no nie wiem, dyrektor CORY [zakłady odzieżowe – przyp. red.]: czy ja czegoś nie potrzebuję dla żony na przykład, bo to można kupić taniej czy coś takiego, i ta siatka czyhała. Trzeba było mieć sporo sprytu, żeby się w to nie władować. Pamiętam, że kiedy zostałem ministrem (…) natychmiast otoczyli mnie pierwsi sekretarze komitetów wojewódzkich, pytając o to, co ja lubię robić. Może poluję, bo to u nich, może łowię, to, to…Więc ja zażartowałem, że: dziewczynki – to, to też da się zrobić. Więc to nieformalne wpływanie i taka jakby nie wprost korupcja to się dokonywała”.

Oczywiście, rodzaj i wartość „prezentu” zależały od szczebla i ustosunkowania dygnitarza. Ryby mniej grube musiały się zadowalać skromniejszymi darami niż przedstawiciele administracji centralnej. Jeszcze jeden fragment z książki Dąbka: „Kierownicy zakładów pracy, chcąc pozyskać sobie partyjnych funkcjonariuszy, oferowali drobne podarki: »Ten system korupcji był; jak się jechało do Żywca do browaru, to ze dwie skrzynki piwa wrzucali, nawet nie pytając«”. Opinii profesora Messnera na temat PRL-owskiej korupcji nie podziela inny wybitny ekonomista, przez pewien czas doradca Edwarda Gierka, prof. Janusz Beksiak. Uważa on, że nie ma co owijać w bawełnę i szukać eufemizmów dla spraw oczywistych. W rozmowie z „Focusem Historia” mówi wprost: „Korupcja w czasach PRL była znacznie wi ększa niż obecnie. Być może brakowało wówczas wielkich spektakularnych afer, ale pamiętajmy, że całe życie gospodarczo-społeczne opierało się na korupcji. Obecne działania korupcyjne zachodzą między wolnymi ludźmi – wtedy korupcja wynikała z zależności między ludźmi. Nie mogłeś czegoś dostać w normalnej sprzedaży – musiałeś to zdobywać innymi drogami”.

Dlaczego akurat w krajach demokracji ludowej korupcja znalazła tak podatny grunt? Prof. Beksiak ma w tym względzie następującą teorię: „Władza przymykała oko na takie praktyki. Bo na tym opierał się sens jej funkcjonowania. PRL – podobnie jak ZSRR, a także hitlerowskie Niemcy – należała do bandy. A koncepcja stosunków panujących w bandzie sprowadza się do trzymania za mordę. Ustrój autorytarny zakłada, że jeden zależy od drugiego, choć oczywiście w układzie hierarchicznym. Im mniej demokracji, tym mniej kontroli, a tym samym łatwiej o zjawiska korupcyjne”. Według prof. Beksiaka korupcja ma miejsce wtedy, kiedy władza osiąga korzyść materialną (niekoniecznie w postaci pieniędzy) za udostępnienie czegoś, co znajduje się w jej gestii. „Chodzi mi nie tylko o władzę najwyższego szczebla. Sprzedawczyni w sklepie mięsnym także miała swego rodzaju władzę nad klientami. To, czym dysponowała pod ladą, dawało jej możliwość dodatkowego zarobku albo stanowiło argument w handlu wymiennym z osobą mającą dostęp do innego dobra (mięso za kosmetyki)” – mówi profesor.

W latach 70. i 80. prof. Beksiak wraz ze współpracownikami prowadził badania wśród szefów przedsiębiorstw handlowych oraz przedstawicieli administracji. Polegały one na obserwacji współuczestniczącej danego zakładu czy instytucji, oczywiście za zgodą dyrektora. Absurdy, z jakimi musieli się mierzyć ówcześni menedżerowie, były porażające. Efektem tej obserwacji stała się książka „Zarządzanie przedsiębiorstwami, uczestnikami rynku dóbr konsumpcyjnych”. Oto przykład: podczas corocznego spisu bydła jeden z ankietowanych sołtysów dostał do wypełnienia arkusz. Gdy chciał wpisać stan faktyczny bydła, został pouczony, że ma wpisać dane założone z góry. Oczywiście, zupełnie odmienne od stanu faktycznego. Na gruncie irracjonalnych zasad rządzących gospodarką wzrastały patologie, w tym korupcja.

IRCh-a czuwa

Znawczyni tematu, profesor socjologii Maria Jarosz, autorka głośnej publikacji „Władza, przywileje, korupcja”, także uważa, że korupcja stanowiła jedną z plag gospodarki socjalistycznej. Jednak zjawisko to nie narodziło się wraz z Manifestem PKWN. Pytana przez „Focusa Historia” zapewnia: „Korupcja, płatna protekcja, nepotyzm – będące, najkrócej rzecz ujmując, transakcją między »dawcą« a »biorcą«, ma charakter ponadczasowy, chociaż jej zasięg i formy zmieniają się stosownie do okoliczności. W Polsce o łapownictwie pisze już Gall Anonim. Korupcja była ściśle podporządkowana pozycji łapownika (»nie wedle rangi bierzesz«). W Polsce szlacheckiej łapówkę dla sędziego – jak pisze Janusz Tazbir – »mógł stanowić zarówno rasowy koń, jak beczułka wina, szczerozłota taca pełna pomarańcz, wreszcie kubek z talarami (…) mniej zamożni czy bardziej wolni od skrupułów moralnych nie wahali się frymarczyć wdziękami własnych małżonek«. Również II Rzeczpospolita nie była wolna od zjawiska korupcji (zwłaszcza od łapownictwa w wojsku), które po roku 1989 nie ustało, ponieważ praktycznie żaden system nie jest w stanie jej zapobiec”.

Rzecz w tym, że w czasach PRL nikomu tak naprawdę nie zależało na tym, aby ukrócić łapownictwo, choć władze wykonywały rozmaite ruchy pozorne. „Biczem na nieuczciwych handlowców miały być choćby kontrole Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej czy Komisji Kontroli Partyjnej. Z tą pierwszą zarówno handlowcy, jak i kolejkowicze starali się dogadać, co niekiedy się udawało. IRCh-a krążyła po niższych szczeblach społecznej hierarchii, gdzie układanie się z władzą było codziennością. Gorzej było z tą drugą, gdyż w jej skład wchodzili przeważnie ideowcy, nieskłonni do negocjacji i lewych interesów. Prezesi i dyrektorzy naprawdę bali się Komisji Kontroli Partyjnej, bo mogła skutecznie zakończyć ich karierę” – wspomina prof. Messner. Ile karier zostało złamanych przez tę komisję? Trudno powiedzieć. Z pewnością o wiele więcej karier rozwinęło się… dzięki korupcji. Ci, którzy chcieliby podzielić się z nami swoimi wspomnieniami, jak zdobyli małego fiata, kolorowy telewizor czy miejsce w szpitalu, niech nadsyłają nam je w formie listownej. Zrobimy z nich dobry użytek. Może nawet opublikujemy, ale… czy za darmo?

Więcej:PRL