Globalny krach zapylania

Jeśli sprawdzą się najczarniejsze scenariusze, owoce, warzywa i wszelkie produkty pozyskiwane z blisko 80 proc. gatunków roślin uprawnych mogą stać się towarem luksusowym albo wręcz nieosiągalnym. Cały świat zmaga się dziś z kryzysem zapylania, a jego punktem wyjścia są stare poczciwie pszczoły. Owady te kojarzą się nam głównie z miodem, ewentualnie z woskiem i mleczkiem pszczelim. Jednak ich prawdziwe znaczenie dla naszej gospodarki wiąże się z przenoszeniem pyłku między kwiatami. Według różnych szacunków wkład pszczół jako zapylaczy w globalną ekonomię jest od kilkunastu do kilkudziesięciu razy wyższy niż zysk z „ubocznych” produktów, takich jak miód. Badacze z Niemiec i Francji oszacowali, że praca stworzeń przenoszących pyłek kwiatowy jest globalnie warta co najmniej 153 mld euro rocznie. Mniej więcej jedna trzecia tego, co jemy, jest pośrednio lub bezpośrednio uzależniona od zapylania przez owady. Bez udziału pszczół plony większości gatunków owoców naszej strefy klimatycznej są dziesięciokrotnie niższe. O ile globalny brak miodu będziemy w stanie przeboleć, o tyle „owocowe” konsekwencje mogą być katastrofalne.

Zapamiętajcie dobrze smak owoców, którymi delektowaliście się tego lata, bo wkrótce mogą zniknąć ze straganów i sklepowych półek. Na ratunek wzywamy trzmiele i muchy

Wyszły z ula, nie wróciły

Chociaż pierwsze zwiastuny nadchodzącego kryzysu obserwowano już od dawna, w pełni objawił się on dopiero latem 2006 r. Blisko połowa pasiek w Stanach Zjednoczonych straciła wówczas ponad trzy czwarte pszczół. Na przestrzeni czterech kolejnych lat niepokojące oznaki zaobserwowano także w ulach europejskich, m.in. w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Belgii, Grecji i Niemczech. Z najnowszych raportów wynika, że w tym roku zjawisko CCD, czyli Colony Collapse Disorder (masowe ginięcie kolonii), uderza też w polskie pszczoły.

Poważne kryzysy pszczelarstwa zdarzały się już wcześniej. W latach 60. i 70. ubiegłego stulecia pasieki zdziesiątkowała plaga warrozy, pasożytniczej choroby pszczół wywoływanej przez roztocze z rodzaju Varroa. Pokaźne żniwo zebrały też epidemie wirusowe, wywoływane m.in. przez wirusa zdeformowanych skrzydeł. W obydwu wypadkach udało się zidentyfikować przyczynę i dosyć skutecznie się z nią rozprawić. Z CCD jest dużo gorzej. Symptomy ma nietypowe. W gnieździe przebywa królowa, plastry wypełnione są młodymi larwami i zapasami jedzenia. W ulu brakuje tylko pszczół. Co więcej, w jego pobliżu nie ma też śladów po trupach tych owadów. Ul wygląda tak, jakby robotnice i trutnie po prostu nagle go opuściły, pozostawiając larwy i królową na pastwę losu.

Mimo czterech lat intensywnych badań nie udało się jednoznacznie określić przyczyny CCD. Wśród hipotez znalazły się zarówno skrajnie absurdalne, obarczające winą wprowadzenie upraw roślin modyfikowanych genetycznie (GMO), poprzez nieco bardziej racjonalne, zakładające zakłócanie nawigacji pszczół przez fale radiowe związane z rozwojem telefonii komórkowej, jak i całkiem prawdopodobne, chociaż nie do końca potwierdzone teorie dotyczące zgubnego wpływu nadużywania środków ochrony roślin, np. pestycydów opartych na pochodnych kwasu nikotynowego, zaburzających zmysł orientacji owadów.

Oczywiście do grona podejrzanych należą także liczne pasożyty, aczkolwiek wiele wskazuje na to, że infekcje bakteryjne, grzybicze i wirusowe oraz inwazje roztoczy to zjawiska wtórne – pojawiają się, by po prostu dobić młode nieporadne robotnice i królową matkę. Słychać coraz bardziej śmiałe głosy, że CCD to wynik zbyt intensywnej eksploatacji pszczół. Pszczelarze zarabiają krocie, wynajmując swe roje sadownikom i plantatorom. Pasieki są przewożone z miejsca na miejsce, od jednej uprawy do drugiej, często na olbrzymie odległości. Na czas kwitnienia migdałowców do samej Kalifornii trafia blisko połowa spośród 2,5 mln pszczelich rodzin z terenu całych Stanów Zjednoczonych. Pszczoły zdezorientowane ciągłą zmianą miejsca nie mogą trafić do swoich kolonii, błąkają się, dopóki nie padną z wyczerpania, a opustoszałe ule stają się łatwym łupem dla pasożytów.
 

Superpszczoły albo superrośliny

 

Dopóki przyczyny CCD będą leżeć w sferze domysłów, widmo świata bez zapylaczy jest całkiem realne. W badania nad tym zjawiskiem inwestuje się olbrzymie pieniądze, ale równie duże środki przeznaczone są na prace nad planem „B”, czyli rozwiązaniem problemu zapylania bez udziału pszczół miodnych. Miliony lat koewolucji zapylaczy i zapylanych przez nie roślin doprowadziły do wypracowania niezwykle wyrafinowanych strategii. Prosty z pozoru proces, jakim jest przeniesienie ziarna pyłku z pręcika na znamię słupka kwiatu, został „obudowany” całym szeregiem mechanizmów mających zabezpieczyć roślinę przed samozapyleniem. Zapylacze, zapewniając wymianę materiału genetycznego między poszczególnymi osobnikami tego samego gatunku, stali się gwarantem zachowania bioróżnorodności roślin. Kształt, barwa oraz zależne od oświetlenia ruchy kwiatu są u wielu gatunków ściśle przystosowane do konkretnego gatunku „kuriera”. W wielu przypadkach są nim pszczoły miodne, a zastąpienie ich to zadanie trudne. Ręczne zapylanie przy pomocy pędzelka, chociaż niezwykle skuteczne np. w przypadku upraw domowo-balkonowych, nie przyjmie się na liczących setki hektarów plantacjach.

Instytuty naukowe prowadzą bardzo zaawansowane technologicznie badania nad selekcją odpornych linii hodowlanych pszczół na podstawie analizy DNA. Genom pszczoły miodnej zsekwencjonowano już w 2006 roku, tuż przed plagą CCD. Do tej pory udało się zidentyfikować kilka wariantów genów zapewniających zwiększoną odporność na pasożyty. Naukowcy z grupy Agricultural Research Service z Honey Bee Breeding, Genetics and Physiology Research Unit w Baton Rouge opublikowali w październiku zeszłego roku wyniki badań nad linią charakteryzującą się wysoką ekspresją genów z grupy VSH (Varroa-sensitive hygiene – dosłownie „higiena związana z warrozą”). Pszczoły z tej linii potrafią rozpoznać i wyeliminować z gniazda poczwarki i larwy, na których żerują roztocza, niszcząc inwazję pasożyta w zarodku.
 
Inni badacze próbują „ugryźć” problem od drugiej strony, starając się uzyskać nowe odmiany roślin, z powodzeniem zapylające się samodzielnie. Pierwszy sukces na tym polu ogłosili sadownicy z Kalifornii. W ich wypadku motywacja była niezwykle silna – tamtejsze plantacje migdałów bardzo poważnie ucierpiały wskutek plagi CCD. Badacze z grupy Craiga Ledbettera, genetyka z Crop Diseases, Pests and Genetics Research Unit w Parlier, wyhodowali odmiany tych drzew, które dają wspaniałej jakości owoce wskutek samozapylenia. Kluczem do sukcesu była krzyżówka samopylnych hiszpańskich migdałowców (dających nie najlepsze owoce) z najlepszą kalifornijską odmianą o wiele mówiącej nazwie nonpareil (niezrównane). W ślady tych badaczy pójdą zapewne zespoły na całym świecie i za kilkanaście lat przynajmniej w przypadku części upraw pszczoły staną się zbędne.
 

Wołanie bartnika na puszczy

Na razie jednak w skali globalnej zdecydowanie większe nadzieje można wiązać z propagowaniem innych gatunków zapylaczy. Pszczoła miodna (Apis mellifera mellifera) znakomicie spisywała się zarówno jako producentka miodu, jak i przenosicielka pyłku. Stosunkowo łatwa w „obsłudze” zdominowała pasieki w całej niemal Europie i Ameryce Północnej. Od połowy XIX w. inne odmiany pszczół, żyjące w stanie półdzikim w barciach, zostały zepchnięte na margines. Pasieki, w których utrzymuje się rodziny „borówek”, przetrwały w Polsce zaledwie w kilku rejonach, m.in. w puszczach Augustowskiej i Białowieskiej. Trudno się dziwić – obsługa barci zamieszkanych przez wyjątkowo kąśliwych mieszkańców, dających w dodatku dużo mniej miodu niż „udomowieni”, stała się zajęciem dla pasjonatów. Jednak dziś, w obliczu kryzysu, kiedy bardziej zaczyna się liczyć zapylanie, dzikie i półdzikie gatunki oraz odmiany pszczół mają szansę na wielki powrót.

Pszczelarze sięgają także dalej . Pszczoły miodne to zaledwie siedem z liczącej blisko 20 tys. gatunków rodziny pszczołowatych. Tam gdzie nie chodzi o miód, wybór jest teoretycznie olbrzymi. Problemem jest już natomiast znalezienie gatunków, które są sprawnymi zapylaczami, tworzą duże kolonie i dają się hodować w kontrolowany sposób. To ostatnie nastręcza najwięcej problemów – wystarczy przypomnieć wizję z filmu „Rój”: dzikie pszczoły zaczynają atakować ludzi. Na szczęście wśród pszczołowatych są gatunki o nieco łagodniejszym usposobieniu. Na polskim rynku pojawiły się już wysokiej klasy specjalistki od zapylania, kryjące się pod wdzięcznymi nazwami w rodzaju murarka ogrodowa (Osmia rufa), porobnica włochatka (Anthophora plumipes) czy też nożycówka pospolita (Chelostoma florisomne).
 

Trzmiel z pudełka

W branży naturalnych zapylaczy hitem ostatnich lat są poczciwe trzmiele (często nazywane do dziś – zupełnie niesłusznie – bąkami). Ich zasadniczą przewagą jest większa odporność na złą pogodę. Dla wielu roślin, w tym drzew owocowych, kluczowa dla rozpoczęcia kwitnienia jest długość dnia – może być chłodno, a one i tak w pewnym momencie rozwiną kwiaty. Tymczasem pszczoły są niezwykle wrażliwe na temperaturę. Na dobrą sprawę nie ruszają się z ula, jeśli na zewnątrz jest mniej niż 12 stopni Celsjusza; podobnie działa na nie zachmurzenie. Trzmiele są twardzielami – wkraczają do akcji już przy 8 st. C i niewiele robią sobie z braku słońca. Doskonale sprawdzają się przy pogodzie takiej, jaką mieliśmy chociażby minionej wiosny. Trudno się więc dziwić, że rynek sadowniczy i ogrodniczy podbijają niewielkie ule z trzmielami. W najprostszej wersji to po prostu zwykłe tekturowe pudełka z liczącą od kilkudziesięciu do kilkuset osobników rodziną trzmieli ziemnych (Bombus terrestris) – wystarczające przeciętnie na 1,5–2,5 tys. m kw. upraw. Koncern Koppert, holenderski potentat na rynku ekologicznych środków ochrony roślin, oferuje także ule w wersji hi-tech – pudełka wyposażone w system łączności bezprzewodowej, z „bramkami” sterowanymi zdalnie przez stację pogodową. Dzięki temu trzmiele wylatują z gniazda tylko wtedy, kiedy panują optymalne warunki do zapylania, a światło jest wystarczająco intensywne, by owady zachowały dobrą orientację w przestrzeni.

Z punktu widzenia hodowców wielkim atutem trzmieli jest też fakt, że można hodować je przez cały rok, w warunkach zamkniętych, przypominających do pewnego stopnia hodowle terrarystyczne. Owady te – w przeciwieństwie do innych pszczołowatych – nie mają rozbudowanego tańca godowego. Przyszłe matki nie są wybredne i zadowalają się niemalże pierwszym lepszym trutniem. Co więcej, sterowanie poziomem dwutlenku węgla i temperaturą w pomieszczeniu hodowlanym pozwala na kontrolowanie rójek i zwiększenie liczby matek. Teoretycznie rzecz biorąc – dysponując niewielką grupą zarodową – można wyprodukować szybko całkiem sporą liczbę rodzin. A to dobry znak. Zapotrzebowanie na trzmiele jest tak olbrzymie, że polscy hodowcy przyjmują zapisy na ule z dwumiesięcznym wyprzedzeniem.

Jeszcze korzystamy z usług owadów, ale gdy kryzys się pogłębi albo CCD przeniesie się na inne gatunki, trzeba będzie sięgnąć po stworzenia zapylające większego kalibru. Wizja wpuszczania pod osłoną nocy stada nietoperzy do tunelu z pomidorami, aczkolwiek niezwykle ciekawa, wydaje się jeszcze na szczęście dość odległa.