Ilu przyjaciół potrzebujesz? I dlaczego Facebook ich nie zapewni?

Bez względu na to, jak bardzo byśmy upierali się, że jest inaczej, potrzebujemy obchodzić innych. Dzięki innym ludziom jesteśmy w stanie zaspokoić większość naszych potrzeb – od przeżycia po sens życia.
Ilu przyjaciół potrzebujesz?  I dlaczego Facebook ich nie zapewni?

Środek tygodnia. Terminy jeszcze nie pozawalane, ale już bardzo napięte. Biegniesz ze spotkania do biura albo domu, gdzie jeszcze musisz posiedzieć przed komputerem. Wstępujesz do sklepo-kawiarni po ser, spotykasz znajomego. Z tych, z którym zdarzyło ci się parę razy fajnie porozmawiać, ale nawet nie obserwujesz go na Facebooku. Masz wybór. Rzucić „cześć, śpieszę się” albo rzucić wszystko i pogadać z nim pół godziny.

Dla twoich pracodawców, zleceniodawców, a pewnie i stanu konta lepiej, jeśli wybierzesz wersję pierwszą. Dla twojego życia – z pewnością drugą. Dlaczego? Wyobraź sobie hamak. A więc drzewa, ciepło, słońce, pewnie jakaś woda w pobliżu. Leżysz sobie, jest przyjemnie. Im większą masz sieć ludzi, których znasz, tym większa szansa, że w życiu będziesz się czuć jak na hamaku.

 

Tak daleko, tak blisko, czyli zacznij od końca

„Znajomi, i ci bliscy, i dalsi, tworzą siatkę, na której można położyć się i czuć, że w groźnym świecie mamy swoją orbitę. To daje nam poczucie przynależności, a to jedna z pierwotnych potrzeb człowieka” – mówi psycholożka Małgorzata Liszyk-Kozłowska. Nie tylko zresztą człowieka. Zwierzęta też łączą się w stada. W stadzie są w różnych odległościach i wszystkie mają znaczenie. Psycholog Roy F. Baumeister w książce „Zwierzę kulturowe” pisze, że zbudowanie sieci dobrych relacji jest najważniejszym z czynników prognozujących szczęście.

W latach 80. zespół Lady Pank śpiewał w piosence „Kryzysowa narzeczona”: „Mogłaś moją być/ Jakoś ze mną przebiedować/ Zamiast życzyć mi/ Na pocztówce nie wiadomo skąd/ Wesołych Świąt” – brzmiał refren. Współczesna kryzysowa narzeczona co najwyżej dałaby byłemu na święta lajka na Facebooku albo wysłała ikonę choinki telefonem. Chyba że historia potoczyłaby się brutalnie, wtedy by go „odfriendowała” ze znajomych. Bo niestety z wygodnictwa, braku czasu i innych cywilizacyjnych pułapek krąg dalekich znajomych przenieśliśmy do internetu. Trochę to pożyteczne, bo dzięki temu mamy kontakt (albo chociaż jego złudzenie) ze znajomymi, których w realu pewnie byśmy stracili. Więcej w tym jednak złudzenia.

Prof. Zygmunt Bauman zauważa w „44 listach ze świata płynnej nowoczesności”, że już wynalazcy walkmana (30 lat temu) obiecywali klientom: „Już nigdy nie będziesz sam!”. Bo, jak tłumaczy Bauman, urządzenia elektroniczne nie wykreowały potrzeb, tylko odpowiedziały na istniejące. Zapełnienie samotności było jedną z nich. „Internet pozwala nawiązać »kontakt« z innymi ludźmi bez konieczności zaciągania obustronnych zobowiązań, które zawsze obarczone są ryzykiem i mogą przybrać niemiły dla nas obrót. »Połączenie« można wszak zerwać, gdy tylko zorientujemy się, że sprawy zmierzają w niepożądanym kierunku: nie ponosimy żadnego ryzyka, więc nie musimy także zmyślać usprawiedliwień, przepraszać ani kłamać. Wystarczy delikatny ruch palca, całkowicie bez wysiłku, bezpieczny i bezbolesny. Ani samotności nie trzeba się już lękać, ani nieproszonych żądań pod naszym adresem, wezwań do samopoświęcenia lub kompromisu, przymuszania nas do robienia czegoś, czego nie chcemy robić” – pisze.

I mamy jasność: Facebook, choć możemy mieć tam tysiące znajomych, nie zastępuje relacji. A te dalekie, choć z pewnością nie tak ważne jak bliskie, też wymagają pielęgnacji. Mówiąc obrazowo: z grupki najbliższych nie utkamy hamaka.  Małgorzata Liszyk-Kozłowska to dalekie grono nazywa osobami, do których kiedyś wysyłaliśmy kartki na święta. Jak kryzysowa narzeczona. „Warto podtrzymywać ten kontakt – mówi. – Oni przecież też byli z jakiegoś klucza. Nie zostaliśmy przez nich napadnięci, coś wspólnie przeżyliśmy i być może było to cenne doświadczenie. Nie w każdej relacji musi być ogień, czasem wystarczą iskierki. One też są potrzebne”. Te dalsze znajomości są mało zobowiązujące. Nie musimy mieć wspólnych poglądów, czas pokazał, że nie musimy być w częstym kontakcie.

 

Dlaczego więc nie zostawić ich Facebookowi? Wymianie lajków i raz na jakiś czas kilku wiadomości? „Bo warto rozmawiać – przekonuje Małgorzata Liszyk-Kozłowska. – Osoby, z którymi jesteśmy »zaprzyjaźnieni« na Facebooku, zajmują w naszej świadomości półkę z napisem »znajomi«. Tymczasem wcale ich nie znamy. W e-rozmowie nie słyszymy głosu, nie widzimy gestykulacji. Dostajemy i wysyłamy wersję eksportową, taką PRL-owską szynkę Krakus – wyidealizowaną i podretuszowaną.

Rozmowa twarzą w twarz otwiera nas na więcej. W realu nie można powiedzieć »stop«, po prostu nie odpowiedzieć czy udać, że nie ma nas w sieci. Trzeba powiedzieć, że coś zabolało. Jeśli nawet nie powiemy, to widać to po oczach, po minie. Wychodząc z internetu, tracimy strefę pozornego komfortu, ale zyskujemy prawdziwość, nawet jeśli czasem niewygodną. Spotykamy człowieka, coś wspólnie przeżywamy, a przede wszystkim przeżywamy tę osobę, a nie tylko pokazujemy, jacy chcielibyśmy być. Profile internetowe służą niestety głównie autoprezentacji lepszych wersji nas”.

To jedno. A są jeszcze sprawy praktyczne. Utrzymywanie nawet sporadycznych kontaktów z dalekimi znajomymi pozwala zwrócić się do nich, gdy mamy sprawę – szukamy jakichś informacji, dobrego hydraulika albo pracy. Ci, z którymi w ostatnim roku wypiliśmy kawę, z pewnością szybciej zareagują na nasze prośby niż ci, którym tylko dawaliśmy lajki. Bohaterka powieści głośnej ostatnio pisarki Elizabeth Strout „Mam na imię Lucy” przypadkiem, podczas zakupów, poznała nowojorską pisarkę. To było tylko kilka rozmów, niezobowiązujących, ale wystarczających, by zmienić jej życie.

I jeszcze jedno: w dalekich kontaktach mało ryzykujemy. Odrzucenie albo zawód nie będą nas wiele kosztować, a możemy poćwiczyć interpersonalne umiejętności. Przydadzą się, gdy zechcemy kontakty zacieśniać.

 

Po co nam ludzie, czyli podstawy

Jest praca, jest być może mąż lub żona, parę osób, z którymi można pójść na wino albo pizzę. Po co więcej, skoro współczesność sprzyja samotności. Pozornie, bo badania są bezlitosne.

Psycholożka społeczna dr Krystyna Doroszewicz z Uniwersytetu SWPS przywołuje badania australijskich psychologów z lat 90. Kazali grać w piłkę trzem osobom. Jedna z nich dostała piłkę tylko na chwilę, potem wymieniała się nią pozostała dwójka. Okazało się, że wystarcza pięć minut sytuacji, kiedy inni nas pomijają, żeby najpierw siadał nastrój, po nim poczucie własnej wartości, aż wreszcie sens istnienia. „Dzięki innym ludziom jesteśmy w stanie zaspokoić większość naszych potrzeb – od przeżycia po sens życia – mówi Krystyna Doroszewicz. – Poczucie bólu społecznego jest podobne do bólu fizycznego. To nie jest pusta metafora”.

George Monbiot, dziennikarz „Guardiana”, przywołuje badania opublikowane we wrześniu w piśmie „Physiology &Behaviour”, z których wynika, że dzieci zaniedbywane emocjonalnie cierpią bardziej niż te, które doświadczyły przemocy. Bo, jakkolwiek ohydnie by to brzmiało, fizyczna przemoc wymaga zaangażowania. Słowem, bez względu na to, jak bardzo byśmy upierali się, że jest inaczej, potrzebujemy obchodzić innych. „To nie jest niespodzianka – pisze Monbiot – że izolacja społeczna jest związana z depresją, złością, bezsennością, lękami i poczuciem zagrożenia.

Bardziej zaskakujące jest odkrycie związków samotności z fizycznymi chorobami: demencją, podwyższonym ciśnieniem, obniżoną odpornością na wirusy. Wpływ samotności na zdrowie jest porównywalny z wpływem palenia 15 papierosów dziennie – ryzyko przedwczesnej śmierci rośnie o 26 procent. Częściowo dlatego, że zwiększa się produkcja kortyzolu – hormonu stresu”. Krótko mówiąc – ludzie są nam potrzebni, żebyśmy mogli żyć. Przy czym ludzie czasem nie dają żyć.

 

Eliminacja, czyli satysfakcja

Znasz to dobrze. Kalendarz wypełniony, z niczym nie nadążasz, dzieciom mówisz, żeby same wróciły ze szkoły, choć pada, bo nie zdążysz podjechać, a tutaj: przyjaciółka dzwoni z płaczem, koleżanka z interesem, kolega niewidziany od lat chce na kawę jutro, a jeszcze osoba, którą znasz tylko zawodowo, potrzebuje pogawędzić.

Anna Mularczyk-Meyer, autorka dwóch książek o minimalizmie, w drugiej z nich „Minimalizm dla zaawansowanych, czyli jak uczynić życie jeszcze prostszym”, napisała: „Jeśli chcę żyć świadomie, w relacjach międzyludzkich także nie można zdawać się na przypadek. Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czyjej obecności w życiu się chce, a kogo lepiej dla własnego dobra unikać. (…) Postanowiłam unikać spotkań z ludźmi, którzy mają na mnie zły wpływ, wnoszą do mojego życia nerwowość, negatywne myślenie i złe emocje. Nie zrażam się tym, ale obrona niepotrzebnie zajmuje czas. Staram się otaczać osobami, które wyznają podobne wartości i mają podobny światopogląd, albo takimi, które różnią się ode mnie w inspirujący sposób. (…) Znając swoje potrzeby i upodobania, dobieram sobie towarzystwo świadomie”.

Brzmi trochę jak z socjologicznego horroru, ale okazuje się, że takie jest po prostu życie. Niemiecki socjolog Gerald Mollenhorst twierdzi, że co siedem lat wymieniamy co najmniej połowę znajomych. Zygmunt Bauman twierdzi, że umacnianie więzi następuje również poprzez rygorystyczne ograniczanie liczby znajomych.

Psychologowie przestrzegają jednak przed instrumentalnym traktowaniem ludzi. „Zdarza się, że ktoś wydaje nam się bezużyteczny i jednostronnie kończymy znajomość. Jednak warto w takiej sytuacji spojrzeć na drugą osobę podmiotowo, na jej uczucia i plany i rozstać się tak, żeby tej osoby nie zranić. Stopniowo, uwzględniając jej potrzeby” – mówi dr Krystyna Doroszewicz.

 

Małgorzata Liszyk-Kozłowska dodaje, że dojrzałość polega między innymi na świadomości, że rzadko wszyscy są zadowoleni. I, oczywiście, jeśli mamy wśród znajomych kogoś, z kim fundamentalnie się nie zgadzamy, nie ma sensu tej relacji pielęgnować. Decydując się na zerwanie czy też poważne rozluźnienie znajomości, trzeba pamiętać, że ta odrzucona osoba przestanie nas lubić. „Do tego, że nie wszyscy muszą nas lubić, też trzeba dojrzeć” – mówi psycholożka.

To prawdopodobnie też nie jest ci obce. Koleżanka albo kolega, którym zdaje się, że mogą wszystko. Nocować w twoim mieszkaniu pół roku, bo skoro ci się powiodło i masz mieszkanie, powinieneś się dzielić. Pić z twojego kubeczka. Podrywać kogoś, kto ci się podoba. Bo tak. Dość miał ten ktoś niewygód, żeby przejmować się teraz twoim komfortem. Ciebie taka znajomość wpędza w irytację, zmęczenie i nieustanne poczucie winy. Toksyny wirują po domu, wystarczy, że włączysz pranie albo blender z owocami. Tymczasem, znając już z grubsza pojęcie asertywności, możesz tę znajomość zerwać.

Małgorzata Liszyk-Kozłowska zaleca zrywanie za pomocą rozmowy, a nie unikania. „Emocje wynikające z różnych zdań mogą być bardzo budujące. Czasem tylko dla nas, czasem dla obu stron. Nazywanie uczuć to podstawa relacji. Szczerość może doprowadzić do rozstania, ale może też zbudować przyjaźń” – mówi.

 

Przyjaźń, czyli do zakochania jeden krok

Robin Dunbar, profesor antropologii ewolucyjnej z University of Oxford, w głośnej książce „Ilu przyjaciół potrzebuje człowiek” napisał, że świadomie możemy znać 150 osób. 130 to dalecy znajomi i ci, którzy fluktuują. Dalej zaczynają się poważniejsze zażyłości. Piętnaście osób, które znamy dobrze i troje–pięcioro najbliższych.

Ta piętnastka jest kluczowa, bo ona zaspokaja kolejną po przynależności potrzebę – tym razem więzi. W tym mieści się przyjaźń. Czyli żadne interesy, że jeśli w tym roku pójdziemy na kawę i wysłuchamy rozwodowych zwierzeń, to za dwa lata ten ktoś zaproponuje nas na intratne stanowisko. Tu już chodzi o przyjemność. A przyjemności, jak wiadomo, kosztują.

„Żeby nawiązać bliższy kontakt, trzeba się zwyczajnie otworzyć – mówi Małgorzata Liszyk-Kozłowska. – Dla niektórych to niebezpieczne doświadczenie, bo nie mają tradycji bycia w bliskiej relacji. Boją się, nawet jeśli przekonali się już, że kilkuset sieciowych znajomych nie daje żadnej bliskości. Wchodzenie w bliskość jest ryzykowne”. Warto jednak zaryzykować. Bo to wśród tych piętnastu osób znajdą się te, którym będzie można powiedzieć: „upadłem” albo przynajmniej „utyłem i jestem nieszczęśliwy”. Którym będzie można w słuchawkę zapłakać i liczyć na spotkanie. Warunek jest jeden – być gotowym na to, że druga osoba może zrobić to samo. Zadzwonić z płaczem, gdy będziemy siedzieć na zebraniu, które wydaje nam się istotne dla świata. Wtedy trzeba odebrać, choćby nie wiadomo co. Jeśli nie przekonuje nas dramat przyjaciela, pomyślmy, czy ktokolwiek z obecnych na zebraniu przejmie się choć trochę naszym gorszym nastrojem. No właśnie. Ci z Facebooka też raczej nie – oni są od dawania lajków, gdy i tak jest nam dobrze. Kiedy nie mamy się czym chwalić, przestają obserwować.

„Zamiast fascynować się możliwością szybkich kontaktów, pracujmy nad przyjaźniami, nad głębszymi relacjami, które dają autentyczną satysfakcję” – mówi dr Krystyna Doroszewicz. Małgorzata Liszyk-Kozłowska dodaje: „W bliskim kręgu zatrzymujemy osoby, z którymi mamy wysoką zgodność tkankową. Nie muszą być naszymi kopiami, ale dobrze, jeśli mamy podobny system wartości, wzajemnie zgadzamy się na odmienność”.

To jest też ten krąg, w którym można się zagubić. Przesadzić z dbaniem o siebie w relacji i zaniedbać drugą stronę. Możemy zapędzić się we własnych lękach i nie dostrzec cudzych problemów. Ważne, by w porę zauważyć i powiedzieć „przepraszam”.

 

Kocham. Jak to trudno powiedzieć

Wydawałoby się, że najtrudniej jest pielęgnować najdalsze relacje. Bo trzeba gdzieś pojechać, wypić kawę w Szczecinie, rozmawiać o tym, co jedynie zalajkowane, byłoby równie wyczerpujące. Ale tak naprawdę stopień trudności budowania sieci ludzi wokół siebie rośnie wraz z bliskością.

Po tych wszystkich kolegach i koleżankach uwolnionych z Facebooka, po przyjaźniach zawartych z niemałym wysiłkiem, zostaje już tylko miłość. Po treningu z nimi wszystkimi, wydawałoby się, prosta sprawa. Ale jak zauważa Małgorzata Liszyk-Kozłowska: „Nic nas nie ogrzeje tak jak miłość, ale też nic nas tak nie zrani”. Ale dwoje na hamaku to już zupełnie inna historia.