“Jestem Justyna, mam 23 lata i uzależniłam się od miłości”

Justyna Suchanek, znana widzom YouTube’a i Instagrama jako Sukanek, szczerze opowiada w niej o dorastaniu w rodzinie z problemem alkoholowym, o swoich nastoletnich zmaganiach z depresją, próbach samobójczych, pobytach w szpitalach psychiatrycznych,  autodestrukcyjnych myślach i uzależnieniu od miłości.
“Jestem Justyna, mam 23 lata i uzależniłam się od miłości”

Suchanek to znana youtuberka, influencerka, montażystka i fotografka. W 2014 roku stworzyła kanał na YouTubie, na którym publikuje vlogi, autorskie charakteryzacje oraz teledyski. 

W swoim cyklu Szczerze o… często porusza kontrowersyjne tematy, takie jak depresja, samobójstwo czy autodestrukcja. Na swoim profilu na Instagramie nie boi się tematów, których inni wolą unikać. Pokazuje nie tylko same dobre chwile, ale i te najgorsze. Motywuje i inspiruje ludzi do walki o lepsze życie. Dzięki temu wielu z nich sięgnęło po odpowiednią pomoc i z każdym dniem radzi sobie coraz lepiej.

Książka “Jak się nie zabić i nie zwariować” to nie tylko opowieść o trudnościach, ale też o tym, jak dzięki pomocy terapeutów i samoświadomości uporządkowała swoje uczucia, zakończyła niezdrowe relacje i pokochała samą siebie. Oraz o tym, że warto prosić o pomoc. I nigdy nie wolno rezygnować z samego siebie.

 

“Jak się nie zabić i nie zwariować” Justyna Suchanek [FRAGMENT]

Odkąd poszłam do gimnazjum, zaliczyłam wizytę u pedagoga, dyrektora, wychowawczyni, a nawet u psychologa. Nikt z moich znajomych nie uważał, że to ze mną coś jest nie tak. Co więcej, koledzy podzielali moje zdanie, że to dorośli są jacyś dziwni. Chyba nawet trochę mnie podziwiali, a mi to schlebiało. Nikt jednak nie znał prawdy. Nikt nie wiedział, co się dzieje w mojej głowie, a było ze mną źle. Bardzo.

(…)

Pomagałam innym radzić sobie ze swoim życiem, kiedy moje się rozsypywało. Wtedy też pierwszy raz się zakochałam. Jak się teraz okazuje, było to moje pierwsze uzależnienie od miłości. Nie ukrywam, że zachowywałam się jak wariatka, ale wówczas myślałam, że to właśnie jest miłość. Ból i złamane serce. Pamiętam, że potrafiłam w środku nocy stać pod oknem i krzyczeć imię miłości mojego życia. Teraz, gdy o tym pomyślę, łapię się za głowę. Właściwie nie znałam tego chłopaka zbyt dobrze, ale wyidealizowałam go do takiego stopnia, że wydawał się księciem z bajki. Nic dziwnego, że płakałam, kiedy nie odwzajemnił mojego uczucia.

(…)

Miłość w moim życiu od zawsze odgrywała ogromną rolę. Zaczęło się od pragnienia, a skończyło na uzależnieniu. Pytasz, jak to możliwe. Otóż życie nie zawsze jest takie, jak byśmy chcieli, a na pewno nie w moim przypadku. Wydawało mi się naturalne, że do życia potrzebuję miłości. Tylko nikt nigdy nie uświadomił mnie, że musi to być miłość do samej siebie. Ja z kolei siebie nienawidziłam, nieustannie. Nie wierzyłam więc w to, że ktoś może mnie pokochać.

(…)

Kochałam ludzi. Sęk w tym, że nie kochałam samej siebie. Wydaje mi się, że babcia nie zapomniała mi tego przekazać. Po prostu sama zawsze przedkładała innych nad siebie. Stale ktoś był od niej ważniejszy, ktoś potrzebował pomocy. Ktoś musiał być uratowany. I tak właśnie uzależniłam się od miłości. Może wydać się to dziwne i śmieszne. „Przecież od miłości nie da się uzależnić!” – powiesz. Otóż da się i jestem tego najlepszym przykładem.

Jak już wspominałam, jeśli ktoś wychowuje się w domu dysfunkcyjnym, to nigdy nie ma łatwo. Ja ze wszystkich sił starałam się nie wdać się w swojego tatę, a jednak powtórzyłam jego błędy. Nieświadomie. Nie uzależniłam się jednak od alkoholu, ale od miłości, a raczej od niezdrowych zachowań, spowodowanych wykształconym w mojej głowie pewnym wzorcem. Od dziecka miałam wrażenie, że nikt oprócz babci mnie nie kocha. Zawsze czułam się samotna i niezrozumiana. Uważałam, że tata by nie pił, jeśli naprawdę by mnie kochał, że moja mama już dawno by się stąd z nami wyniosła, gdyby chciała mnie ochronić, a siostra byłaby moją przyjaciółką, a nie wrogiem, jeżeli byłabym dla niej wystarczająco ważna. Jedynie babcia darzyła mnie miłością. Dlatego przejęłam wzorzec jej miłości – trzeba całkowicie się poświecić i choćby inni nas bili i krzywdzili, nigdy nie wolno ich zostawić, bo oni nie są źli, są po prostu chorzy.

Właśnie tak przez wiele lat tłumaczyłam sobie swoje zachowanie. Stawianie siebie na ostatnim miejscu, zaniedbywanie się, doprowadzanie do wykończenia psychicznego i fizycznego tylko po to, żeby ktoś inny był w końcu szczęśliwy, mimo że jego szczęście nie było możliwe bez podjęcia odpowiednich kroków, takich jak chociażby terapia. Ci ludzie potrzebowali pomocy, której ja, niestety, nie mogłam im udzielić, ale robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby czuli się lepiej. I, jak każdy nałogowiec, potrzebowałam coraz więcej i więcej, a że kochałam zazwyczaj ludzi chorych i niedostępnych emocjonalnie (na przykład gejów), to dochodziliśmy do momentu, w którym nie mogli mi dać więcej. I wtedy zaczynała się zabawa. Już nie byłam miła i kochana. Byłam w amoku. Krzyczałam, złościłam się. Nieraz groziłam nawet, że się zabiję, albo faktycznie próbowałam to zrobić. Manipulowałam nimi i próbowałam ich kontrolować. Kłamałam, płakałam, rwałam sobie włosy z głowy, byle dostać odrobinę więcej uczucia, ale na próżno.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że już nad sobą nie panowałam. Jeśli kogoś kochałam, to na śmierć i życie. Musiałam wiedzieć, gdzie ta osoba jest, co robi, z kim i o której. Musiałam mieć kontrolę nad wszystkim. Zamykałam takiego człowieka w klatce, wmawiając sobie, że chronię go przed całym złem tego świata. Po części tak było. Chciałam go ochronić i kiedy wreszcie zyskiwałam pełną kontrolę, przestawałam wariować.

(…)

Żyłam więc na łasce innych ludzi. Stale prosiłam ich o więcej miłości, ponieważ wydawało mi się, że bez miłości po prostu umrę. Bo co to za życie?

Kiedy pierwszy raz usłyszałam od mojej terapeutki, że może kocham za bardzo i jestem uzależniona od miłości, popatrzyłam na nią, jakby była świrnięta. Przecież nie można się uzależnić od miłości! Przecież to dobrze, że kogoś tak bardzo kocham, przecież to normalne. (…) Terapeutka spytała mnie: „A co, gdybyś całą miłość, którą dajesz innym, dała w końcu sobie?”. Zaniemówiłam. „Ale jak to sobie? Tak po prostu?” Sam pomysł wydawał mi się dziwny i niemal niemożliwy.

„To, o co tyle walczę, o co tak bardzo się dopominam, o co ciągle muszę prosić i błagać, dostałabym ot tak? Po prostu?”.

Kiedy po tylu latach czułam się wreszcie kochana, bezgranicznie i bezwarunkowo, wróciły do mnie radość i energia do życia. To uczucie jest niesamowite. Żyć w zgodzie ze sobą i kochać siebie. Nawet jeśli wcale nie tak łatwo do tego dojść.