Koń, pióropusz i buława

Hiobowa wieść spadła na żołnierzy gen. Andersa 22 lutego 1944 r. Premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill obwieścił w Izbie Gmin, że wschodnią granicą przyszłej Polski powinna być linia Curzona. W praktyce oznaczało to oddanie ZSRR wschodnich rubieży Rzeczypospolitej – pisze we wstępnie do nowego numeru magazynu redaktor naczelny, Michał Wójcik.

Oficerowie, przynajmniej ci lepiej zorientowani, nie mogli mieć złudzeń. Słowa Churchilla potwierdzały teherańskie ustalenia. Sprawa polska jest przegrana. Mimo to, gdy w maju brytyjski gen. Leese dał słynne 10 minut generałowi Andersowi na podjęcie decyzji, czy on i jego 2. Korpus wezmą udział w szturmie na klasztor, by wyrąbać aliantom drogę na Rzym, Anders nie wahał się.

11 maja polscy żołnierze ruszyli do ataku, dostarczając czerwonym makom legendarnego barwnika. Co ciekawe, tuż po zatknięciu polskiej flagi na gruzach klasztoru swoim życiem zaczęły żyć dwie legendy. Czarna legenda była jak czarna polewka. Za dwa lata, 22 września 1946 r., komunistyczny rząd w Warszawie odbierze generałowi polskie obywatelstwo. Na razie pierwszy atakuje Andersa wódz naczelny gen. Sosnkowski.

Zobacz spis treści nowego numeru magazynu Focus Historia!

„Biały pióropusz się panu śni!” – rzucił mu w twarz, mając na myśli swoją troskę o życie tysięcy żołnierzy. Żołnierzy, którzy przecież nie będą „umierać za ojczyznę”, co jeszcze jakiś sens ma, ale zginą, bo generał ma heroiczne widzimisię. Chociaż słowa te nie wyszły wówczas na jaw, były jak kamień węgielny. Ale „ojcem założycielem” mitu był chyba ktoś inny. Sam Jerzy Borejsza, brat Józefa Różańskiego (tego od kastetu i pałki), dokonał paszkwilanckiego majstersztyku. W 1947 r. ukazała się broszura „Kariera barona Andersona”. Jak się okazało, biały pióropusz to była pieszczota.

Tu generał zmieniał nakrycia głowy jak rasowy pies wojny. Najpierw jako Waldemar Anderson był niemieckim baronem i świetnie pasowała mu pikielhauba. Potem już jako Władimir Andiers nosił rosyjską czapkę, by w końcu założyć hełm polski korpusu gen. Dowbora-Muśnickiego. Ale nie był to koniec metamorfoz tego szczwanego kondotiera. Spis obelg wypomina, że Anders na powrót trafił do Wehrmachtu, by z bólem serca opuścić jego szeregi w 1918 r. Ale już 21 lat później, w kampanii wrześniowej, niemieckie korzenie dają o sobie znać, bo generał „ze swymi rodakami spod znaku swastyki” toczyć bojów nie zamierzał.

Gdy w maju 1944 r. jego żołnierze walczyli o Monte Cassino, Anders jako handlarz walutą walczył o dobry kurs złota. Na cinkciarstwie miał zarobić 3 mln funtów i kupić sobie majątek ziemski w północnej Irlandii. A potem jest tylko gorzej. Bo do twarzy generałowi jest z każdym łajdactwem. I tak po wojnie gen. Anders stworzył 3. Korpus. To zbieranina wojennych zbrodniarzy. Pod jego opiekuńcze skrzydła lgną czetnicy i ustasze z Jugosławii, własowcy i banderowcy z terenów ZSRR, szaulisi litewscy, kolaboranci ze Słowacji, honwedzi z Węgier. Oczywiście mnóstwo esesmanów.

To we Włoszech, a w Polsce? „Pod jego światłym kierownictwem działają w Polsce bandy NSZ i WiN. Z jego błogosławieństwem i według jego wzorów patrioci leśni zawierają sojusze z banderowcami i wilkołakami. Okrzyk niech żyje Anders towarzyszy pogromom antysemickim, zbrodniczym zamachom na życie dobrych, prawdziwych Polaków”. I dalej: „Anders jest mężem opatrznościowym dawnych oenerowców, endeków, sanatorów, paniczyków z mieczykami i kastetami, faszystów wszystkich autoramentów, sprzedawczyków – wszelkiej szumowiny (…). Niechaj wszyscy pamiętają tę postać mordercy, aferzysty, dezertera, sprzedawczyka, zdrajcy ojczyzny i międzynarodowego szpiega”.

Skąd tyle jadu? Skąd tyle złości i werbalnej przemocy? To już przecież nie jest zwykła niechęć. To czysta nienawiść. A może strach? Bo gdy zestawi się to, co pisał Borejsza z pomyjami, którymi chlustał już zwyczajnie płk Kazimierz Sidor, były szef Polskiej Misji Wojskowej w Rzymie, można odnieść wrażenie, że komuniści na przemian nienawidzili generała i się go panicznie bali. „Burdy, zabójstwa, rabunki, rozjeżdżanie ludzi na ulicach, wytworzyły powszechną nienawiść włoskiego społeczeństwa do 2. Korpusu.

W Anconie pod oknami kwatery gen. Andersa ludność włoska linczowała zabójców, spokojnych przechodni- -żołnierzy 2. Korpusu. 23 lipca 1946 r. trwała w Salerno całodzienna formalna bitwa pomiędzy ludnością włoską a żołnierzami 2. Korp.” – pisał Sidor. Aby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do 1945 r. W sierpniu 2. Korpus ma już w swoich szeregach prawie 120 tys. żołnierzy. Generał zasila swoje wojsko, kim się da. Ściąga polskich uciekinierów. Walczy nawet o jeńców i dezerterów z Wehrmachtu.

Dochodzi do tego, że Korpus to jedyna karna, zorganizowana i zdyscyplinowana formacja na włoskim półwyspie. W dodatku w przeważającej mierze katolicka i zdecydowanie antykomunistyczna. „Trzeba nam w zwartych, karnych szeregach czekać na pomyślną zmianę warunków. Zmiana ta nadejść musi” – apelował i dawał nadzieję swoim żołnierzom. Gdy rok później włoscy komuniści przeszli do ofensywy z zamiarem przejęcia władzy, okazało się, że na drodze stali im już tylko… Polacy. Polacy, którzy marzą o III wojnie, która zwróci im domy i ojcowiznę. I oto mamy czerwiec 1946 r. W dziwnych okolicznościach włoski król Humbert II przegrywa referendum. Włosi chcą demokracji, a nie monarchii. Gen. Anders prosi o audiencję.

Król – jak wspominał potem w swoich pamiętnikach – jest urzeczony Polakiem. „Jego nieposkromiony duch antydemokratyczny (antybolszewicki) był wówczas niemal legendarny. Zaofiarował on mi wyraźnie swoich żołnierzy w obronie korony”. I tu chyba jest pies pogrzebany. Gen. Anders zaoferował monarsze swoich żołnierzy do obrony kraju przed komunizmem. Wojna domowa nie wybuchła. Król nie przyjął oferty, do batalii o Rzym nie doszło, Armia Czerwona nie musiała interweniować, III wojna światowa została tylko marzeniem żołnierzy bez ojczyzny. Kolejny paszkwilant Jerzy Klimkowski w „Nowej Kulturze” w 1970 r. mógł już napisać o generale z wielką satysfakcją: „Szczęście mu nie dopisało. To była wyraźna odprawa, policzek, pouczenie, jak należy rozumieć honor i kochać Ojczyznę. Król Umberto wolał wyrzec się tronu niż korzystać z usług najemnego żołdaka celem utrzymania władzy”.

Dziś wiemy, że było inaczej. Włoski monarcha nie skorzystał z oferty polskiego generała, ale był nią szczerze wzruszony. Jako włoski patriota nie mógł dopuścić, aby na ulicach włoskich miast do Włochów – nawet komunistów – strzelali polscy, obcy przecież żołnierze. Sam udał się na emigrację. Wkrótce generał i jego armia zostali wycofani do Wielkiej Brytanii. Po generale została legenda. Legenda ojca opatrznościowego, który jak Mojżesz wyprowadził Polaków z czerwonego „domu niewoli”. Legenda antykomunisty, któremu w białym pióropuszu jest całkiem do twarzy.