Nieuleczalny zabijaka. Husarz, który przeżył, bo świetnie radził sobie z orężem i… alkoholem

Husarz Poczobut Odlanicki miał mocną głowę i mnóstwo szczęścia. Tylko to uratowało go od śmierci z rąk wrogów oraz pijanych współtowarzyszy, z pazurów dzikich bestii i… spod topora kata.
Nieuleczalny zabijaka. Husarz, który przeżył, bo świetnie radził sobie z orężem i… alkoholem

Pewien Niemiec zwiedzający Rzeczpospolitą na początku lat 70. XVII w. napisał, że według polskiego szlachcica nie ma lepszej ozdoby dla mężczyzny niż szramy i blizny na twarzy. Skóra Sar-maty jak stary pergamin była naznaczona symbolami różnych walk – a to o policzek otarła się strzała wystrzelona z tatarskiego łuku, a to ramię przeszyła kula ze szwedzkiego muszkietu. Najwięcej jednak rys na szlacheckim obliczu pozostawiał nie wróg Rzeczypospolitej, lecz zawzięty sąsiad lub żołnierz swawolny. W ogarniętym wojną kraju najwyższym prawem były miecze oraz pistolety, dlatego staro-polskie pamiętniki wręcz kipią ogromną ilością krwawych zajazdów, śmiertelnych pojedynków i awantur w karczmach. Próżno pytać o powody tych burd, gdyż wystarczyło krzywe spojrzenie, niekorzystny wyrok czy zły humor, a już gorąca krew zmieszana z gorzałką wybuchała jak wulkan. „Przy hojnej napitce przychodzi u nich [Polaków] często do bójki, przy czym szabla musi walnie błyskać. Szablą tą tną się i rąbią wzajemnie po pięściach, twarzy i gdzie tylko mogą” – zapisał niemiecki podróżnik.

W KUPIE SIŁA

Wśród awanturników zdecydowanie wyróżniał się głośny zabijaka rodem z Litwy – pamiętnikarz Jan Władysław Poczobut Odlanicki (1640–1703). Choć służył w słynnej husarii podczas potopu i wojny polsko-rosyjskiej za czasów Jana Kazimierza, nie zyskał wielkiej sławy na polu bitwy. Jego nazwisko częściej pojawia się w pozwach i wyrokach sądowych niż w pochwalnych kronikach. Czytając wspomnienia tego typowego przedstawiciela drobnej szlachty, można odnieść wrażenie, że miał niezwykły wręcz dar pakowania się w poważne kłopoty. Wszędzie, gdzie się zjawiał, wkrótce dochodziło do krwawej bójki, a że wojsko Rzeczypospolitej pełne było takich zabijaków, to zatargi między żołnierzami często przeradzały się w regularne bitwy.

Pierwszy taki przypadek krewki Litwin datuje w swoim pamiętniku na początek 1662 r. Mający wówczas zaledwie 22 lata, Poczobut stacjonował ze swoją chorągwią husarską w Nowogródku, gdy doszło do zatargu. Mroźne powietrze wypełniły bojo-we okrzyki, a na przysypanej śniegiem ulicy pojawili się uzbrojeni żołnierze z chorągwi tatarskiej – również przebywającej w mieście. Z marsowymi minami napierali na broniącego się rozpaczliwie przyjaciela Poczobuta, szlachcica Kosowa, który nierozważnie sprowokował ich do utarczki. Wokół niego zaciskał się właśnie morderczy krąg, gdy na Tatarów samotnie uderzył Odlanicki z gołą szablą w garści. Był dobrym szermierzem i miał już na swoim koncie kilka zwycięskich pojedynków, lecz teraz niestety był bez szans. „Między kilkadziesiąt szabel, szabla mi się spadła i mało mię nie rozsiekano, gdyby mię insi nie posiłkowali” – zapisał cudem ocalały husarz, którego z opresji wybawili kamraci z jego chorągwi. Słysząc odgłosy walki, przy-byli z odsieczą i uspokoili sytuację.

WIELKA DRAKA W GRODNIE

Wykpiwszy się od śmierci, Poczobut zawsze dziękował Bogu za przeżycie, ale czasami zapalczywego Sarmatę od dziękczynnej modlitwy odciągała… kolejna awantura. W sierpniu 1662 r. w Grodnie klęczał właśnie podczas mszy świętej, kiedy dano mu znać, że na gospodę, w której przebywała jego czeladź, bez żadnego powodu napadli ludzie z chorągwi kozackiej kasztelana wileńskiego księcia Michała Kazimierza Radziwiłła. Poczobut nie czekał nawet na koniec nabożeństwa, tylko zerwał się na równe nogi i wyskoczywszy z hukiem z kościoła Dominikanów, pognał w stronę gospody na rynku. Skrzyknąwszy w drodze kompanów, natarł na pijanych żołnierzy. Zataczający się wojskowi rąbali szablami na wszystkie strony – doszło do tego, że niemal usiekli dwóch swoich. Ulice Grodna drżały od szczęku szabel i bitewnych okrzyków, aż wreszcie wszyscy… „rozjechali się po gospodach”. Spokój nie trwał jednak długo, bo po południu przybyli pijani towarzysze prowodyrów z książęcej chorągwi. Chcieli zemścić się na Poczobucie. „Słowo za słowo, musiałem zwadzić się i pociąć” – zapisał pamiętnikarz, który bardzo szybko przekonał się, że zadarł z krewkim zabijaką Jałozą. Gdy z ramienia Jałozy trysnęła krew, walczący zostali rozdzieleni.

Poczobuta zabrano do gospody, by ochłonął. Po chwili jednak, jak wspominał husarz, „raniony jął na mnie wołać, prosząc mię do okna”. Nie przeczuwając podstępu, Poczobut wychylił głowę na zewnątrz, oczekując wyjaśnień. Otrzymał je błyskawicznie w postaci kuli wystrzelonej z pistoletu przez młodszego brata Jałozy. „Ledwiem się o moment jeden umknął od okna w stronę [w bok], że wreszcie i ten odskoczywszy od okna, strzelił dwa razy przez drugie okno” – wspominał Poczobut, który po chwili ruszył w pościg za napastnikami. Lecz nim wyskoczył z gospody, tamci znaleźli się już na drugim końcu rynku i zniknęli w wąskiej uliczce między kamienicami.

O KROK OD KATA

Niedługo po grodzieńskiej jatce wszyscy na Litwie wiedzieli, że lepiej nie chodzić na-wet do tego samego kościoła, co Poczobut, bo dziwnym trafem zawsze w jego otoczeniu do-chodziło do bijatyki. Nie inaczej było w marcu 1665 r. po zakończeniu mszy w kaplicy w Bujwianach. We wsi przebywała wtedy chorągiew dragonów na czele z por. Kacprem Berkiem, który (znów ponoć bez przyczyny!) uderzył szwagra Poczobuta – niejakiego Szykiera. W mgnieniu oka przed kościołem rozpętała się burza, a do akcji ruszył Poczobut wsparty przez swoich pachołków.

Zemsta okazała się skuteczna: „gdyśmy się jęli macać, tak Pan Najwyższy zrządził, żeśmy ich [dragonów] ośmdziesiąt zniósłszy, samego porucznika rannego razy kilka wzięli i chorągiew z bębnami, że ich z kilkunastu na wozach wywieźli”. Porywczy husarz obawiał się później, że hetman polny litewski Michał Kazimierz Pac będzie ścigać go za rozprawienie się z jego żołnierzami. Ale najwyraźniej ten sam miał kłopoty z dyscyplinowaniem swoich ludzi, bo Poczobut zapisał: „nic przed jm. panem hetmanem nie odpowiadał, lecz podziękem odebrał, którejem się nie spodziewał”.

Nie zawsze jednak ekscesy i bijatyki uchodziły mu płazem. Gdy dwa lata wcześniej poróżnił się z innym husarzem Florianem Strawińskim, „którego przy wielkiej burdzie w pocięciu, zaciął trzy razy w obie ręce”, ledwo uciekł spod topora kata. Zranił bowiem szlachcica – niestety – śmiertelnie. Musiał czym prędzej rejterować z obozu wojskowego, „mając przestrogę od łaskawej braci, że mię miano aresztować”. Wyjechał do Wilna, licząc, że sprawa rozejdzie się po kościach, ale już wkrótce został zaocznie skazany „na gardło i na łapanie”. Przyparty do muru, chcąc zawrzeć ugodę, musiał słono zapłacić ojcu Strawińskiego.

Dzięki sprytowi i szczęściu Poczobut nigdy nie stracił z powodu burd głowy, ale nie zdołał uniknąć więzienia…

MĘSKA ZAZDROŚĆ

Wiosną 1670 r. Trybunał Litewski skazał go na cztery tygodnie wieży za awanturę, do której doszło dwa lata wcześniej. Rębajło wybrał się wtedy do Wilna, gdzie starał się o rękę pewnej białogłowy. Na miejscu jednak okazało się, że w tych zabiegach nie jest jedyny. Pech chciał, że chwilę po Poczobucie z wizytą przybył inny konkurent, pisarz grodzki Aleksander Sopoćko w towarzystwie niejakiego Kazimierza Chreptowicza i sporej grupy pijanych kompanów. W takiej sytuacji na burdę nie trzeba było długo czekać. Zazdrosny rywal i jego kamraci – jak zanotował Poczobut – „dobywszy szabel siec poczęli, chcąc mię nie tylko od tej przyjaźni zawziętej odpędzić, ale też na zdrowiu i na honorze zabić”. Nie wiedzieli jednak, z jak wytrawnym zabijaką przyszło im się zmierzyć, bo wprawdzie na początku mieli przewagę, ale potem dostali w kość. „Gdybym się Pana Boga nie bał i nie miał onego łaski na pamięci, to bym ich poza-bijał” – zapisał. Rzeczywiście bardzo się Poczobut pilnował, skoro dwa lata później został skazany na więzienie, mimo że przecież tylko się bronił… W błędzie jednak jest ten, kto sądzi, że po wyjściu na wolność Odlanicki przemyślał swoje dotychczasowe zachowanie. Przeciwnie, wkrótce udowodnił, że wcale nie zamierza się zmieniać.

„PIĘKNIE UMIEM ŻYDÓW ĆWICZYĆ”

Wszystko stało się przez „wierutne głupstwo” pachołka Poczobuta, który wioząc jego żołd, „dał [pozwolił wsiąść] na wóz Żydowi, arendarzowi staroponiewskiemu, Samuelowi Józefowiczowi”. Przebiegły karczmarz błyskawicznie zorientował się, co ów młodzieniec wiezie. Wykorzystał okazję, „rozdarł wór i wyjął jeden worek – co najsporszy” wartości 75 talarów.

Pamiętnikarz utrzymywał, że początkowo chciał odzyskać pieniądze na drodze sądowej, lecz wygląda to raczej na próbę usprawiedliwienia późniejszego samosądu. Ponoć usiłował też wskórać coś u dzierżawcy, u którego Józefowicz był arendarzem, a także skorzystać z pomocy księdza, ale bezskutecznie.

Poczobut sięgnął zatem po wypróbowany przez niego sposób dochodzenia swoich racji – jak nie prawem, to lewem.

Stwierdziwszy, że „szabas za pasem, a zatem Żyd w domu ma siedzieć”, rębajło wysłał dziesięciu konnych ludzi, „dawszy [im] dwadzieścia sztuk strzelby i konia […] pod przyszłego więźnia Żyda, mego winowajcę”. Pachołkom obiecał, że „choćby kogo zabili, albo postrzelili, ja zastąpię [ich w sądzie], byle tego Żyda wziąć”. Słudzy dobrze się sprawili i rychło wrócili z porwanym Józefowiczem. Poczobut uszanował szabas, ale nakazał Żydowi smarować dziegciem sznur, na którym następnego dnia ten miał zawisnąć. „Jakożby to rzecz niechybna była, bom zaraz szubienicę rozkazał postawić i po kata posłać” – zapewniał zabijaka. 

Nim jednak do tego doszło, do Poczobuta przybyli inni Żydzi z prośbą, „żebym go nie kazał wieszać, ażebym moje pieniądze nazad przyjął, których on wprawdzie […] nie brał, ale my z naszej własności zwracamy”. Dodatkową sumą udało im się zmiękczyć krewkiego szlachcica.

Niemniej do zawarcia ugody Żydzi wezwali jeszcze świadka, obawiając się, że „lichy [zły] pan i hroszy poberet [pieniądze weźmie], i Żyda obwiesit”. Jednakże wszystko skończyło się szczęśliwie. Zaś Żydzi, poczęstowani miodem, „dziękowali mi wielce, że pięknie umiem Żydów ćwiczyć”…

CZEREP POCZOBUTA

Odlanicki walczył ze Szwedami i Moskalami, pojedynkował się, wychodził bez szwanku z największych tarapatów. Tym większe zdumienie budzi fakt, że niemal stracił życie podczas… żniw.

Pod koniec września 1678 r. pamiętnikarz, który zakończył już wtedy służbę wojskową, przebywał na polu, doglądając sianokosów. Nagle usłyszał huk wystrzału z muszkietu. Prędko wskoczył na konia i pognał w kierunku lasu, sądząc, że to jego pachołek właśnie ubił niedźwiedzia. Dotarłszy na miejsce, ujrzał jednak nie ustrzeloną, lecz żywą i sapiącą bestię, z której paszczy wydobywał się złowrogi ryk. Widok ten nie przeraził awanturnika. Szlachcic poszczuł niedźwiedzia chartami i gdy zwierzę zaczęło uciekać, ruszył za nim w pościg. Na-wet kiedy jego koń zaczął zapadać się w błocie, Sarmata nie zrezygnował z pogoni, tylko wyskoczył z siodła i mimo zapadającego mroku pognał pieszo za ryczącą bestią. W biegu zgubił czapkę, lecz wreszcie dogonił niedźwiedzia, który… wdrapał się na drzewo.

Za Poczobutem przybiegli jego pachołkowie, którzy wnet zaczęli celować w stronę dzikiego zwierza, ale „za kilkakrotnym strzeleniem ledwie z wierzchu drzewa [go] spędzili”. Gdy niedźwiedź osuwał się kilka metrów w stronę ziemi, szlachcic zamierzył się włócznią. W chwili kiedy grot wbijał się w ciało bestii, na Odlanickiego spadła cięż-ka i drapieżna łapa zwierza. „Żem się z tym światem mało nie pożegnał, bo mi czerep sam aż do mózgu pazurem rozdarł” – wspominał ze zgrozą.

Od śmierci uratowało go to, co często przydawało mu się podczas regularnych pijatyk w obozie i w przydrożnych karczmach – mocna głowa. Poważna kontuzja nie zmieniła też znacząco życia awanturnika, bo już dwa tygodnie później w Wilnie, gdzie przebywał na leczeniu (!), pobił swojego sąsiada. Co może dziwić, Poczobut umarł śmiercią naturalną. Dożył późnego wieku (zmarł w 1703 roku), a po sobie oprócz blizn oraz szram na twarzach panów braci pozostawił także pamiętnik, który dowodzi, jak mało trzeba było zapalczywemu Sarmacie, by postawić na szali życie swoje i innych: wystarczał nadmiar gorzałki, zazdrość, buta, zniecierpliwienie albo zwyczajna żądza mocnych wrażeń.