Niewidzialna luka

Chiński myśliwiec J-20 to doskonały pretekst do nowych zbrojeń w USA

Podniecenie opanowało Pentagon, gdy w styczniu tego roku z lotniska w Chengdu w Chinach dotarła wiadomość, że wystartował chiński samolot J-20, niewykrywalny przez radary. Amerykańscy fachowcy szacowali, że stanie się to nie wcześniej niż w 2020 r., a tu masz! To niezwykłe przyspieszenie wytłumaczono przechwyceniem przez chiński wywiad części amerykańskiego niewidzialnego myśliwca F-117, zestrzelonego dwanaście lat temu w Serbii. Mogłoby to sugerować, że z wraku wydobyto tajemne urządzenie, które sprawiało, że echo samolotu nie pojawiało się na ekranach wrogich stacji radiolokacyjnych. Ale takiego urządzenia nie ma! Samolot staje się niewidzialny (czy raczej mało widzialny dla wiązki wysyłanej przez stację radiolokacyjną) z powodu kształtu kadłuba i skrzydeł oraz specjalnej powłoki. To nic nowego. Wiedzieli o tym już hitlerowscy naukowcy, którzy pracowali nad skonstruowaniem takiego samolotu. Odkryli, że najlepszym materiałem byłaby słoma, która jednak mało nadawała się na pokrycie szkieletu statku powietrznego. Sztuka polega na znalezieniu kompromisu między właściwościami lotnymi a radarową „niewidzialnością”. Czasami wygrywa ta druga, kosztem walorów bojowych myśliwca czy bombowca. Wtedy pilot, siadając za sterami takiego samolotu –  powolnego, ociężałego, mało zwrotnego, a na dodatek niestabilnego w locie – ma się czym martwić. To, że Chińczycy pokazali J-20, niewiele znaczy. Myśliwiec rozpocznie służbę w chińskich siłach powietrznych za dziesięć lat. A wkrótce może się okazać, że znajdzie się w muzeum lotnictwa wśród nieudanych konstrukcji. Skąd więc ta sensacja?

Wojsko w każdym państwie musi mieć wroga, gdyż bez niego gnuśnieje, zaś generałowie nabierają nadwagi. Zimna wojna zakończyła się dwadzieścia lat temu, a wraz nią odszedł dobry stary wróg – czyli „imperium zła”. Nic nie zagraża potędze USA, więc trzeba wymyślić niebezpieczeństwo, jeśli go nie ma. Odpowiednią atmosferę stwarzają próby rakiet dalekiego zasięgu lub konstruowanie głowic nuklearnych w państwach uznanych za naturalnych wrogów Stanów Zjednoczonych. Tyle że ci najwięksi i najgroźniejsi (czyli Rosja oraz Chiny) mają i rakiety strategiczne, i głowice nuklearne do nich. Działania innych wrogów nie są na tyle poważne, aby uzasadnić hasło „do broni!”. Z irańskim programem nuklearnym poradzono sobie szybko za pomocą komputerowego wirusa Stuxnet, który spowodował zniszczenie wielu wirówek, mozolnie skupowanych na świecie przez irańskich szpiegów za ciężkie pieniądze. Tego samego może się spodziewać Korea Północna, choć wydaje się, że im więcej miliardów będzie inwestować w bombę atomową, tym szybciej przymierające głodem społeczeństwo powie ukochanemu wodzowi, żeby poszedł w diabły. Chiński cud techniki to co innego. Staje się dowodem wejścia wschodniego mocarstwa w nową erę zbrojeń i niwelowania amerykańskiej przewagi militarnej. Wniosek prosty: sekretarz skarbu USA musi przestać sknerzyć i sypnąć groszem na nowe zbrojenia. W przeciwnym wypadku chińskie niewidzialne bombowce, eskortowane przez niewidzialne myśliwce, pojawią się nad Kapitolem! Realne? Oczywiście nie, ale nie o to chodzi.

W 1956 r. CIA ostrzegało prezydenta Eisenhowera, że Rosjanie wyprodukowali tak dużo bombowców Tu-95 i M-4, i tak bardzo wyprzedzili lotnictwo amerykańskie, że wytworzyła się „luka bombowcowa”. Radzieckie zakłady miały produkować nawet dwadzieścia pięć tych samolotów miesięcznie, co wskazywało, że w końcu 1959 r. lotnictwo strategiczne będzie miało 600–800 bombowców, gotowych zaatakować amerykańskie miasta. Zdjęcia z powietrza, robione przez szpiegowskie samoloty U-2, pozwoliły jednak dokładnie policzyć radzieckie maszyny. Wyszło, że siły strategiczne ZSRR nie mają ich więcej niż dwieście. Zagrożenie przestało istnieć. Ale nie na długo.W 1960 r. znowu pojawiła się luka: tym razem poważniejsza. Było to trzy lata po wystrzeleniu radzieckiego sztucznego satelity Sputnika 1, co stało się oczywistym sygnałem, że ZSRR dysponuje rakietami strategicznymi. CIA poinformowało prezydenta Kennedy’ego, że istnieje „luka rakietowa”. Eksperci zapewniali go, że Związek Radziecki ma dwukrotnie więcej rakiet strategicznych niż USA. Mylili się. Ameryka miała 63 rakiety, a ZSRR – 50. A chodziło nie tylko o liczby. Radzieckie rakiety były wielkie (30 m długości, waga 280 t) i bardzo zawodne. Przygotowanie do startu trwało niemal dobę, a cała operacja pompowania paliwa groziła wybuchem. Przy każdej wyrzutni trzeba było zbudować wytwórnię ciekłego tlenu, niezbędnego składnika paliwa rakietowego. System naprowadzania rakiety wymagał postawienia dwóch stacji wysyłających sygnały radiowe, każda kilkaset kilometrów od wyrzutni. To wszystko było tak kosztowne, że należało wątpić, aby Kreml mógł sobie pozwolić na masowe zbrojenia strategiczne.

„Luka rakietowa” nie istniała. Jednak amerykański budżet wojskowy z 44 mld dolarów w roku 1961 wzrósł do 52 mld w następnym. W rezultacie w 1963 r. amerykańska przewaga strategiczna stała się już bardzo wyraźna: USA miały 294 rakiety, podczas gdy ZSRR – 75. „Luka” spełniła zadanie. Czy dzisiaj powstaje kolejna „niewidzialna luka”? Nie wiadomo, skoro jej nie można wykryć…