Nieznany żołnierz Baraniny. “Wrażliwy” bandyta

Wzruszył sąd opowieścią o miłości do dzieci. Jednak poza domowym zaciszem był bezwzględnym bandytą, pracującym dla legendarnego herszta polskiej mafii. Także przy zastraszeniu prezesa jednego z klubów piłkarskich.
Nieznany żołnierz Baraniny. “Wrażliwy” bandyta

Prawie pusta sala rozpraw. Żadnych świadków, żadnej publiczności, jedynie sąd i strony. Skazany – trzydziestokilkuletni brunet, którego obecność tutaj nie jest obowiązkowa. Widocznie bardzo chciał być świadkiem ogłoszenia decyzji sądu o wyroku łącznym dwu jego procesów. W takich sprawach sąd decyduje na podstawie akt, a prawdę mówiąc, jedynie opinii o więźniu, nadesłanej przez zakład karny, w którym on przebywa. Karę łączną sędziowie określają na wniosek skazanego, gdy wyroki zapadły co najmniej w dwu jego podobnych przestępstwach, i zwykle jest ona nieco niższa, niż to wynika ze zwykłego zsumowania. Dlatego więźniowie ubiegają się o taką procedurę.

Opinia więzienia o skazanym jest raczej pozytywna. Robert Widera nie sprawia kłopotów, nie wyróżnia się niczym szczególnym poza silną więzią z rodziną, zwłaszcza z dwoma córeczkami. Jestem przekonana, że 99 proc. składów sędziowskich zmniejszyłoby mu ad hoc karę za dwie zbrodnie (6 i 8 lat) co najmniej o rok, a może i półtora ze względu na miłość do dzieci. Dziecięca krzywda (pozbawienie ojca na kilkanaście lat) zmiękcza serca najbardziej twardych sędziów. I nie wiedzieliby wówczas, kim jest ten anonimowy przystojny więzień i jaką drogą doszedł do zbrodni. Tym razem jednak jeden z ławników nie pożałował swojego czasu i przejrzał wcześniej akta. Nieznany skazaniec okazał się podopiecznym i przyjacielem gangstera, zabójcy ministra sportu Jacka Dębskiego. Młody Widera i starszy Maziuk wspólnie pracowali dla Jeremiasza Barańskiego z Wiednia, czyli razem popełniali przestępstwa.

Nieoczekiwany koniec drogi na grill

30 czerwca 2000 roku był ciepły i słoneczny, toteż skłonił grupę mężczyzn do urządzenia ogniska nad Sołą w Oświęcimiu-Skale. Prawdopodobnie miały też być tam omawiane grupowe interesy. Jan Zemła, lat trzydzieści kilka, zatrudniony w kopalni „Wujek”, wybrał się na grill ze znacznie młodszym Zbigniewem Staroniem. Znali się z siłowni i turniejów karate, a łączył ich dodatkowo biznes. Zemła rozprowadzał za stosowną prowizją zlecenia na sprzedaż węgla kamiennego, pobierane w firmach handlujących węglem. Przechwalał się znajomością z posłem Janem Kisielińskim i powszechnie uchodził za jego ochroniarza. Poselska aura miała zapewniać dobre zarobki, co najmniej 100 zł dziennie, co w tamtym czasie nie było mało.

Po drodze spotkali się z jednym z odbiorców asygnat Krzysztofem Strugiem, ochroniarzem dyskoteki Figo-Fago w Oświęcimiu. We wczesnej młodości Zemła rzucał młotem, a Strug był bokserem – trenowali w jednym klubie. Zleceń na kopalnię „Janina”, którymi był zainteresowany, Strug tym razem nie dostał, natomiast on sam nadał Zemle i Staroniowi nietrudną robotę. Mieli „postraszyć dwóch klientów”, zbierających haracze od okolicznych właścicieli pubów i dyskotek. Podprowadził ich swoim fiatem pod pub „Magda”, gdzie „klienci” mieli aktualnie „kozaczyć”. Kozacy gawędzili spokojnie na murku przed lokalem.

– Podeszliśmy, Jasiek o coś ich zapytał i, nie czekając na odpowiedź, zaczął okładać wyższego, łysego. Ja zająłem się młodszym, czarnym. Kopałem go w pośladki i nerki – zeznał Staroń. – Za co? – krzyczeli. – Za wszystko, za to, że utrudniacie ludziom życie.

Pewni dobrze wykonanego zadania w dalszej drodze zatrzymywali się bez obaw w pubach i restauracjach. Byli całkiem spokojni, dopóki nieoczekiwanie nie dogonił ich biały peugeot – przy wyprzedzaniu kierowca wychylił się i dawał im ręką znaki, żeby się zatrzymali. Przestraszony Zemła skręcił w boczną drogę. „To starzy wrogowie” – zdążył powiedzieć, gdy peugeot przejechał po boku jego skody i zmusił do zatrzymania. Z peugeota wyskoczyli pobici przez nich niedawno mężczyźni. Łysy trzymał w ręku żelazny pręt, czarny błyskał nożem. Napadnięci pobiegli każdy w swoją stronę, a napastnicy rzucili się tylko za Zemłą. Ten uciekał w pole, przewrócił się, podniósł, pobiegł dalej, ale tamci go dopadli. „Nareszcie cię mamy!” Potem było tylko słychać krzyki bitego. Staroń słyszał: „Zbyszek, ratuj”, ale ani myślał wychylić się ze swojej kryjówki w krzakach. Gdy krzyki ucichły, był pewien, że kumpel nie żyje. Mniej więcej po godzinie zobaczył błyski radiowozów i dopiero wtedy odważył się ruszyć pieszo w stronę szosy i autostopem dojechać do Katowic.

Policję wezwała kobieta mieszkająca w pobliskim domu. Po pierwszych krzykach wskoczyła na rower i odważnie ruszyła w kierunku bijatyki. Z daleka krzyczała, żeby przestali katować bezbronnego, że wezwie policję. Rzeczywiście przestali, chwycili mężczyznę, wepchnęli go do bagażnika i odjechali. Policjanci znaleźli na polu skrwawioną koszulkę ofiary, sfotografowali plamy krwi na trawie i skodę wbitą bagażnikiem w latarnię przy drodze. Kobieta zeznała, że ci, co bili, „wyglądali jakby podnosili ciężary, wyżarci tacy, ogoleni na łyso, z okrągłymi mordami”.

 

Policja w niespełna miesiąc ustaliła, że napastnikami byli: Tadeusz Maziuk, ur. w 1958 r., zamieszkały w Lubiążu, i Robert Widera, rocznik 1975, z miejscowości Żarki. Obaj mieli już wyroki. Starszy za niepłacenie alimentów, młodszy za pobicie i obrabowanie mężczyzny. Żaden nie mieszkał oczywiście w miejscu zameldowania, a rodziny „nie miały pojęcia”, gdzie przebywają. Natomiast Bożena Goryc-Zemła (ur. w 1967 r., handlowiec, wykształcenie wyższe, druga żona Zemły) bezskutecznie poszukiwała męża wśród znajomych, potem zgłosiła jego zaginięcie. Policjantów nie mogła naprowadzić na żaden trop, gdyż choć byli zgodnym małżeństwem, jak twierdziła, prowadzili odrębne życie. Inna praca, inne środowiska, inni przyjaciele. On miał wielu znajomych, nigdy ich nie przyprowadzał jednak do domu. W dniu zaginięcia powiedział tylko, że jest umówiony na grilla w Oświęcimiu: starzy znajomi, wódka i kiełbaski.

Śledczy przyjęli wówczas jako jedną z wersji, że mógł sfingować swoje porwanie, ale za Maziukiem i Widerą wystawili listy gończe. Wprawdzie pół roku po zdarzeniu, ale skuteczne. Na początku lutego 2001 r. patrol policyjny wylegitymował na antresoli Dworca Głównego PKP w Krakowie dwóch podejrzanych mężczyzn. Starszy poprosił o skontaktowanie z określonym komisariatem, gdzie telefonującego policjanta poinformowano, że Tadeusz Maziuk „jest objęty kryptonimem »samochód« (mówiąc wprost, jest policyjnym kapusiem), więc nie można go zatrzymać”. Natomiast Robert Widera wylądował w areszcie.

Intratna praca u Baraniny

Od pobicia i zniknięcia Zemły do aresztowania Widery minęło ponad pół roku pracowitej wolności. Rezydujący w Wiedniu Barański (ksywy Tata, Borys i najbardziej znana Baranina, ale przez znajomych nazywany Leszkiem) wprawdzie płacił swoim „żołnierzom” w kraju miesięczne pensje, ale i twardo wymagał treningów na siłowni, regularnych ćwiczeń strzeleckich i doskonalenia obserwacji osób przewidzianych do kolejnych napaści. Za dokonane przestępstwa płacił gangsterom dodatkowe premie. Do najbardziej zaufanych podkomendnych Baraniny należał Tadeusz Maziuk, Sasza. Szef uważał go za idealnego wykonawcę brudnej roboty. Wysportowany, świetny strzelec, żadnych używek, żadnych skrupułów, jednym słowem wzór dla innych. Sasza poczuł sympatię do wchodzącego do zawodu młodego Roberta, zaopiekował się nim, wprowadzał go w arkana sztuki i stanowił tarczę ochronną. Przez kumpli byli postrzegani jako nierozłączna para.

Z Wiednia dostali zlecenie na Bolesława Krzyżostaniaka, biznesmena i szefa klubu sportowego „Olimpia” w Poznaniu. Obserwację przyszłej ofiary rozpoczęto w końcu października 2000 r., śledzono także córkę i żonę. Jednocześnie nękano go telefonami, grożono całej rodzinie uszkodzeniami ciała, i „że ktoś odwiedzi bossa, a wtedy wyrzyga kasę”. Baranina stwierdził wprost w telefonicznej rozmowie: „mam kwity Dębskiego i teraz to nie jest jego sprawa, tylko moja”.

Jacek Dębski, szef Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki w randze ministra w rządzie Jerzego Buzka, przyjaźnił się z Krzyżostaniakiem, więc zrozumiałe, że ten poprosił go o pomoc w zatargu z łódzkim Widzewem (sam minister pochodził z Łodzi). Chodziło o transfer piłkarza Mirosława Szymkowiaka. Widzew wykupił jego kartę zawodniczą i uważał go za swojego piłkarza, Olimpia zaś żądała zwrotu swojego człowieka. Gdy PZPN zajął w sporze stronę łódzkiego klubu, Krzyżostaniak zwrócił się do przyjaciela-ministra, by w trybie administracyjnym zwrócił zawodnika Olimpii, za co obiecał mu 40 tys. dolarów. Zostało to upozorowane jako zwrot rzekomej pożyczki. Poręczeniem był czek na 168 tys. zł do zrealizowania w LP PetroBank oraz cesja na dwa weksle szwajcarskiej firmy Good Star SA (150 tys. DM).

Minister zrobił co mógł, jednak decyzja administracyjna unieważniająca uchwałę Zarządu PZPN nie została wykonana. Nawiasem mówiąc, stanowisko Dębskiego w sprawie Szymkowiaka rozpętało konflikt UKFiT z PZPN, głośny wówczas na cały kraj. Piłkarz Szymkowiak nie wrócił do Olimpii, więc jej szef nie miał zamiaru płacić umówionej kwoty, zwłaszcza że Dębskiego już zdymisjonował premier. Nie mogąc uzyskać okrągłej dolarowej sumki, były minister sam zwrócił się teraz o pomoc do drugiego swojego przyjaciela, tym razem wiedeńskiego. Barański także znał osobiście Krzyżostaniaka, który bawił u niego z Dębskim po drodze ze Szwajcarii. Szef Olimpii przekonał się jednak niebawem na własnej skórze, że w gangsterskich interesach znajomość, sympatia, lojalność, przyjaźń czy zasługi mają znacznie mniejsze znaczenie niż walory policzalne. Dębski w liście zatytułowanym „Drogi Bolo” informował wprawdzie poznańskiego przyjaciela, że „ktoś przejął wierzytelności wobec niego, ale on sam nie chce mieć nic wspólnego z naciskami tego wierzyciela i woli nawet stracić”, nie zastopował jednak akcji już podjętej z daleka.

To nie był paralizator

Po półtoramiesięcznej obserwacji gangsterzy uznali, że cel jest dostatecznie rozpracowany. 4 grudnia 2000 r. został wezwany do Poznania cyngiel Robert Widera. Następne dwa dni wypełniły mu telefoniczne rozmowy z Barańskim, konkubiną Maziuka i z nim samym oraz rozpoznanie terenu. Porozumienia z Wiedniem były dwuetapowe. Króciutkie rozmowy komórkowe pozwalające zidentyfikować rozmówcę i następne z publicznej budki telefonicznej.

 

6 grudnia wieczorem Bolesław Krzyżostaniak wracał do domu swoim lexusem. Trzykrotnie odebrał w tym czasie głuche telefony. Równolegle Widera odbył trzy telefoniczne rozmowy z Maziukiem. Gdy pan Bolesław zaparkował przed domem i pochylił się, aby wyjąć z samochodu zakupiony tego dnia obraz, ktoś z tyłu odezwał się: „Przepraszam, czy można na chwilę?”. Powoli, aby nie uszkodzić cennego nabytku, kierowca wyjął go na zewnątrz, pilotem zamknął lexusa i dopiero wtedy odwrócił się. Krok od niego stał młody mężczyzna. Nie usłyszał huku, więc sądził, że potraktowano go paralizatorem, ale to była broń z tłumikiem. Pistolet ČZ (Česka Zbrojowka) typu luger, kaliber 9 mm. Pocisk przeszedł poziomo przez oba uda, odbił się od samochodu i rykoszetem poszedł w ogródek, a gangster spokojnie skrył się w ciemnościach. Akcja została zaplanowana bezbłędnie, ale tylko na czas samego wykonania. Postrzelony biznesmen jeszcze w szpitalu odbierał telefony z groźbami, jakiś mężczyzna z obcym akcentem przypomniał, że „ma zwrócić Jacku 40 tysięcy zielonych”. Były zaś minister złożył „przyjacielowi” wizytę w szpitalu, zapewniając, że nie ma nic wspólnego z bandycką napaścią.

Turystyka więzienna

Przez pięć lat Robert Widera przewożony był z jednej rozprawy na następną, z jednego aresztu śledczego do drugiego. Zaliczył Kraków, Katowice, Mysłowice, Poznań, Płock, areszt przy Rakowieckiej w Warszawie. W śledztwie i na rozprawach w sądach konsekwentnie odmawiał wyjaśnień, ale odwoływał się od wyroków za pośrednictwem obrońców, którzy wyłapywali wszelkie punkty na jego korzyść. Czasem okazywało się to niekorzyścią. Sąd w Mikołowie skazał go za pobicie Zemły (nie dochodził, co się stało z poszkodowanym) na 4 i pół roku więzienia, ale rozprawa apelacyjna w Katowicach (z wniosku zarówno prokuratury, jak i obrońcy, zarzucającemu sądowi „obrazę przepisów postępowania”) zakończyła się podwyższeniem wyroku do 6 lat. Sędziowie wytknęli ponadto kolegom z niższej instancji podstawowe błędy (np. peugeot 605 nie należał do Widery, lecz do ojca Maziuka, zaś sprawy pobicia nie należało kwalifikować jako recydywy). Ostatecznie tę sprawę zakończył w 2005 r. Sąd Najwyższy, odrzucając kasację i obciążając Widerę kosztami sądowymi.

W tym samym roku Sąd Okręgowy w Warszawie ogłosił wyrok w drugiej sprawie, w której zeznawali m.in. bramkarz Jan Tomaszewski, właściciel Widzewa Andrzej Pawelec i matka ministra Anastazja Dębska, przechowująca czek i cesję dwóch weksli. Za usiłowanie, w porozumieniu z innymi, pozbawienia życia Bolesława Krzyżostaniaka – Robert Widera został skazany na 7 lat

i 6 miesięcy pozbawienia wolności, za posiadanie zaś pistoletu bez zezwolenia – na 3 lata. Sąd okazał się jednak litościwy, gdyż łączną karę określił na 8 lat. Milczący dotychczas oskarżony w ostatnim słowie zabrał głos, by stwierdzić jedynie, że nie będzie się wypierał udziału w grupie przestępczej, a tym bardziej że Maziuk był jego przyjacielem. Jego ostatni wniosek o zastosowanie kary łącznej (za pobicie Zemły i usiłowanie zabójstwa Krzyżostaniaka) przyniósł mu skrócenie jej tylko o pół roku.

W tym czasie nie żył już wzór bandyty doskonałego Tadeusz Maziuk, który w czasie procesu o zabójstwo Jacka Dębskiego popełnił samobójstwo w celi więziennej. W więzieniu wiedeńskim powiesił się natomiast capo di tutti capi – sam Jeremiasz Barański, tuż przed próbą wrobienia Krzyżostaniaka w morderstwo ministra. Dokumenty na ten temat przekazał przez znajomego do CBŚ.

Nie znam nikogo, kto by wierzył w samobójstwa tych dwu twardych bandziorów. Musieli zginąć, gdyż ich wiedza zagrażała silniejszym. Natomiast nie tak już młody Widera prawdopodobnie wyszedł na wolność warunkowo, ale co z nią zrobił, trudno powiedzieć.

 

Więcej:mafiePolska