Olimpiada armatniego mięsa

Berlińskie Igrzyska Olimpijskie w 1936 r. były pierwszą wielką imprezą nadawaną u nas na żywo. Polacy pasjonowali się dokonaniami naszych sportowców oraz przeżywali wspólnie z nimi gorycz porażki

W środku lata, 12 sierpnia 1936 roku, na warszawski stadion Legii przybyły tłumy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewna wyjątkowa okoliczność: tego dnia nie planowano tu żadnej imprezy sportowej. Publiczność zgromadziła się wokół pustego boiska, aby przez megafony wysłuchać transmisji z Igrzysk Olimpijskich w Berlinie. Rozpoczynał się właśnie mecz piłkarski Polska – Austria. „Długie rzędy ław oblepił podniecony ludek sportowy” – relacjonowała prasa. Ponieważ wstęp na stadion był darmowy, przyszła głównie młodzież. Atmosfera wśród publiczności była gorąca: „Z minuty na minutę podniecenie rośnie, tłum reaguje na każdy korner, każdy atak czy obronę naszej drużyny coraz żywiej, coraz hałaśliwiej. Padają co chwila jakieś fachowe uwagi – często krytyki ostre, surowe, bezwzględne nawet. W stronę głośnika sypią się soczyste epitety: Świece gasić, nie patałaszyć w Berlinie”.

CZARNYCH MURZYNÓW WIDZĘ

Olimpiada z roku 1936 była pierwszymi igrzyskami, których przebieg Polacy mogli śledzić w czasie rzeczywistym. Wcześniej telegramy sprawozdawców sportowych docierały do kraju z dużym opóźnieniem. Informacje o złotych medalach, zdobytych w Los Angeles w 1932 r. przez Kusocińskiego i Walasiewiczównę, prasa wydrukowała dopiero po trzech dniach. W takich okolicznościach trudniej było emocjonować się sukcesami i przeżywać porażki. Niemieccy organizatorzy igrzysk dołożyli starań, żeby zapewnić dziennikarzom jak najlepsze zaplecze techniczne. Chcieli, aby o rozgrywających się tu zawodach głośno było na całym świecie. Po raz pierwszy przeprowadzono transmisję telewizyjną – choć na razie tylko w skali lokalnej: berlińczycy mogli za darmo śledzić przebieg olimpiady na 25 wielkich ekranach, rozmieszczonych w różnych punktach miasta.

Znacznie ważniejsze było jednak zbudowanie pod Berlinem potężnej stacji nadawczej, pozwalającej reporterom z 52 krajów jednocześnie relacjonować przebieg igrzysk. Nad stadionami wyrosły szklane konstrukcje, w których tłoczyli się dziennikarze i technicy. Polscy komentatorzy po raz pierwszy obsługiwali transmisję z międzynarodowych zawodów i uczyli się na własnych błędach. „Trzeba mówić, a obraz zmienia się ciągle, tak, że trudno jest nadążyć ze słowami za tymi przesunięciami, jakie następują na boisku” – pisał w warszawskim dzienniku jeden ze sprawozdawców. – „Słowa wydają się za ubogie, za skromne, by opowiedzieć to wszystko, aby dać trójwymiarowy obraz widoku, jaki się rozciąga przed naszymi oczami”. Prasa bezlitośnie tropiła wpadki komentatorów. Skarżono się, że radiowych transmisji słucha się „w męce i irytacji”. „Co trzy, cztery słowa pusty frazes »Proszę Państwa!«. A te ciągłe pomyłki, za chwilę nerwowo prostowane, pomyłki, których przy jakim takim orientowaniu się można było uniknąć” – zżymał się „Ilustrowany Kurier Codzienny”. – „Śmiać się do rozpuku, czy trząść z pasji, gdy spiker mówi (dosłownie): »A teraz proszę państwa widzimy murzynów afrykańskich, nie, przepraszam, proszę państwa, nie afrykańskich, ale w każdym razie murzynów…«”. Z kolei inny dziennikarz, opisując występ czarnoskórego skoczka, podkreślił, że jest on „murzynem z dziada-pradziada”. „Ciekawe. Jak widać murzyństwo jest dziedziczne” – szydziły „Wiadomości Literackie”.

STAROZAKONNI SZALIKOWCY

Na fali ogólnego entuzjazmu gazety propagowały pogląd, że kibicowanie jest nie tylko przyjemnością, ale i przywilejem. „Przeciętny pracownik umysłowy musi po ośmiu godzinach urzędowania odpocząć, a bierny udział w zawodach pozwala mu o wszystkim zapomnieć” – pisał „Ilustrowany Kurier Codzienny”. Radiowe transmisje jednoczyły ludzi – w wielu miastach odbywało się zbiorowe słuchanie audycji. Najczęściej gromadzono się przed sklepami radiowymi, których właściciele wystawiali odbiorniki na zewnątrz, traktując to jako okazję do darmowej reklamy. Niekiedy o kibiców troszczyły się też władze miejskie, organizując transmisje w miejscach publicznych. „W cienistej alei Ogrodu Saskiego faluje zbita ciżba ludzka” – relacjonował tygodnik „Antena”. – „Szerokim pierścieniem otoczyła drewniany kiosk ogrodowy, u stropu którego zawisł głośnik radiowy – i słucha z zapartym tchem, jak wartkim potokiem płyną słowa niewidzialnego sprawozdawcy. Widzimy oczyma wyobraźni, jak na stadionie olimpijskim migają sylwetki naszych zawodników, jak bramkarz chwyta w locie piłkę. Jak tryumfalna fanfara rozbrzmiewa radosny głos sprawozdawcy: »Jest…jest!… mamy bramkę«. Tłum kołysze się, szemrze, huczy. Na twarzach błysk radości. Jakaś zasuszona staruszka w staroświeckiej mantylce nabożnie składa ręce. Szepcze zgrzybiałymi wargami: »O mój Boże, mój Boże«”.

 

Po zwycięstwie reprezentacji Polski nad Anglią 3:0 ludzie całowali się, padali sobie w objęcia. Skandowano: „Polska, Polska! Już po przerwie, niech się Węgrom coś oberwie”, „Polska gaz, Polska gaz! Strzelić Węgrom trzeci raz”, „Taka dzisiaj nasza dola, Polska gola, Polska gola”. Jak zanotował jeden z warszawskich reporterów, nawet ortodoksyjni Żydzi przyłączali się do ogólnego entuzjazmu ulicy. Po berlińskiej olimpiadzie wiele sobie obiecywano. „Należy stwierdzić, że nigdy bodaj jeszcze w historii naszych dotychczasowych startów nie wyjechaliśmy na Igrzyska z tak wielkimi szansami, jak właśnie obecnie. Nigdy bodaj jeszcze nie mieliśmy tylu atutów do wygrania, jak w obecnej stawce” – pisano. Nadzieje pokładano zwłaszcza w piłkarzach, koszykarzach i szablistach, a w dyscyplinach indywidualnych liczono na medale boksera Henryka Chmielewskiego oraz lekkoatletów: Stanisławy Walasiewiczówny, Kazimierza Kucharskiego i Józefa Noji. Jednocześnie druga połowa lat 30. to okres umacniania się w Polsce nastrojów nacjonalistycznych. W dodatku rządząca krajem ekipa wojskowych utwierdza opinię publiczną w przekonaniu, że Rzeczpospolita jest jedną z potęg militarnych Europy. Podobne patetyczne tony odnajdujemy w sportowych komentarzach. „Manewry olimpijskie są w pełnym biegu… Niedługo trzeba będzie wyruszyć na front” – pisał o zakończonych przygotowaniach polskiej ekipy narodowokatolicki „Mały Dziennik”. I upajał się spodziewanymi sukcesami: „Zwycięstwo olimpijskie będzie triumfem narodu”.

Wkrótce jednak szczęście zaczęło się od nas odwracać. Walasiewiczówna nie zdołała obronić tytułu mistrzyni olimpijskiej z Los Angeles. Nie spisał się też Noji, faworyt w biegu na 10 km, którego w trakcie zawodów dopadła niestrawność. O zawiedzionych nadziejach ironicznie pisał Antoni Słonimski: „Polskie radio pragnie wstrząsnąć narodem, podając wszelkie szczegóły zdejmowania spodni przez biegacza, który potem w czasie biegu zachorował na żołądek”. Najdotkliwsza okazała się porażka drużyny piłkarskiej. Polska najpierw uległa Austriakom, a później pogrzebała szanse na medal w meczu z Norwegią. W kraju uznano to za jawną niesprawiedliwość. „Przegraliśmy bez żadnego uzasadnienia” – skarżył się „Mały Dziennik”. – „Polska był naprawdę lepszą drużyną. Jak tragiczna jest ta stopniowa utrata szans; medal złoty, srebrny, później brązowy i ten zabrano nam sprzed oczu. Wszystko się złożyło, aby wyrwać Polsce medal olimpijski”. Ostatecznie Polska nie zdobyła w Berlinie ani jednego złotego medalu i tylko kilka srebrnych oraz brązowych. Gazety starały się usprawiedliwić i pomniejszyć tę porażkę: „Zdobycie medali w konkurencji 52 państw nie jest rzeczą łatwą. I o tym nie należy zapominać!”. Wyjaśniano, że nie mieliśmy szczęścia, wiatr wiał w złą stronę, sędziowie byli stronniczy, a przeciwnik grał nieczysto. Jedna z gazet odkryła, że Polaków zgubiła nadmierna uczciwość. Nie wysłano na olimpiadę najlepszych zawodników, ponieważ obawiano się, iż są tak dobrzy, że mogliby zostać uznani za zawodowców – w olimpiadzie zaś startować mogli wyłącznie amatorzy.

PRZEZ PRZYJEMNOŚĆ DO SIŁY

Uroczystość otwarcia igrzysk miała przyćmić wszystkie dotychczasowe. Tak też się stało. Paradę sportowców na gigantycznym stadionie zakończono wypuszczeniem w powietrze 100 tysięcy białych gołębi (wcześniej zwiezionych z całej Europy kilkudziesięcioma pociągami). Zdyscyplinowana publiczność niemiecka zrywała się z miejsc i podnosiła ręce w hitlerowskim pozdrowieniu, kiedy na płytę stadionu wkraczały drużyny niemiecka, austriacka i włoska. „Heil Brüder!” – krzyczano. W swoim przemówieniu Hitler zapewniał, że igrzyska „przyczynią się do dalszego zbliżenia między narodami”. Z tą pokojową retoryką kontrastowała jednak militaryzacja olimpijskich ceremoniałów. Rozpoczęcie zawodów przypieczętowane zostało salwą z dział armatnich, a w Berlinie odbyła się wielka defilada wojskowa.

Polscy komentatorzy opisywali nazistowskie rytuały przeważnie życzliwie, a niekiedy nawet z podziwem. „W Niemczech głosi się ostatnio nowe hasło, które każdy przecież uznać musi: »Przez przyjemność do siły«. Czy mamy uznać za ideał takiego młodzieńca, który cały wolny czas poświęca czytaniu książek?”. Wśród zachwytów nad niemiecką starannością i talentem do organizowania widowisk, pojawiały się też głosy, że patos i monumentalny rozmach berlińskich igrzysk – uwidocznione chociażby w architekturze głównego stadionu – nie wróżą niczego dobrego. Niepokoiły w nazistowskiej propagandzie kult siły i zręczności, pochwała spartańskich cnót, traktowanie niemieckich olimpijczyków jak nadludzi, których reszta narodu powinna stawiać sobie za wzór. Znany w dwudziestoleciu dramatopisarz, Stefan Krzywoszewski, ostrzegał: „Szczerze mówiąc, [organizatorom olimpiady] chodzi zapewne o poprawę gatunku »mięsa dla armat«, o wczesne przystosowanie materiału ludzkiego do tych nieobliczalnych wyników, jakich wymaga najwyższy i najokrutniejszy sport, wciąż zawzięcie uprawiany przez ludzkość – wojna”.

Piotr Osęka