Polskie drogi Wysockiego

Najsłynniejszy rosyjski bard był potomkiem lubelskich Żydów. Polskę i Polaków cenił. Jednak nad Wisłą uznanie zyskał tak naprawdę dopiero po śmierci

Włodzimierzowi Wysockiemu w Polsce podobało się wszystko. „Miał wiele więcej wspólnego z naszym krajem niż to, o czym powszechnie wiadomo. Jego rodzina pochodziła z Brześcia nad Bugiem. Zanim przeprowadzili się w głąb Rosji, nazywali się Szlomowicz. Wolf Szlomowicz, tak nazywał się dziadek Wysockiego. Zachowały się dokumenty związane z lubelską edukacją dziadka” – opowiada „Focusowi Historia” dr Marlena Zimna, kustosz koszalińskiego Muzeum Włodzimierza Wysockiego. Wolf Szlomowicz Wysocki w latach 1909–1911 uczył się w szkole zgromadzenia kupców handlowych w Lublinie. Musiał znać polski, bo lekcji z korespondencji w tym języku nie pobierał. Zdał maturę i wyjechał do Kijowa. Potem Wysoccy trafili do Moskwy. „Wołodia wspominał o tym, ale niewiele wiedział o związkach swojej rodziny z Polską” – przyznaje przyjaciel artysty Daniel Olbrychski. A jednak te związki wcale nie były takie luźne i – wydawać by się mogło – iluzoryczne. Kiedy jedna z trzech żon Wysockiego napisała wspomnienia o nim, siostra ojca poety, mieszkająca w Izraelu, przeczytała je dopiero, kiedy zostały przetłumaczone i wydane po polsku. Podczas drugiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Warszawskie Spotkania” w 1980 roku, Teatr na Tagance, w którym na co dzień występował Włodzimierz Wysocki, wystawiał dwa spektakle. 26 maja w warszawskiej Operetce zagrano „Dobrego człowieka z Seczuanu”, a w kolejne dwa dni, w tym samym miejscu – „Hamleta”. Opinie publiczności i krytyków były podzielone. Widzowie kochali Wysockiego, znawcy widzieli, że aktor nie czuje się najlepiej.

Pytanie z ankiety

Dwa miesiące po tym, jak na warszawskiej scenie grał w sztuce Brechta, już nie żył. To był jego ostatni pobyt w Polsce. I chociaż tak jak konie, które w piosence „Konie narowiste” pędziły po skraju przepaści, sam nad nią stał, nie wyobrażał sobie, by nie zagrać w Warszawie. Zrobił wszystko dla wzmocnienia swych sił, aby móc opuścić klinikę w Paryżu, gdzie znalazł się po kolejnej zapaści. Być może doskonale pamiętał, co 10 lat wcześniej wpisał w ankiecie przygotowanej przez Anatolija Mienszykowa (ówcześnie aktora Teatru na Tagance) w odpowiedzi na pytanie: do jakiego kraju czujesz sympatię? Wymienił wtedy te kraje w następującej kolejności: Rosja, Polska, Francja. Polskich akcentów jest zresztą w ankiecie więcej. „Wysocki wspomina, że jednym z jego ulubionych utworów muzycznych jest Dwunasta Etiuda Fryderyka Chopina” – mówi Zimna, śledząca od lat życie aktora. Właśnie aktora, a nie tylko barda, bo jak zauważa Mark Tsibulsky, amerykański biograf artysty, „polscy dziennikarze byli pierwszymi, którzy poznali się na aktorskim talencie Włodzimierza Wysockiego”. W polskiej prasie ukazywały się pod koniec lat 60. recenzje spektakli Teatru na Tagance. Spektakli, których nikt nad Wisłą nie mógł zobaczyć. Paradoksalnie jednak, choć ceniony jako aktor, pierwszy raz Wysocki został sfilmowany przez zagraniczną ekipę takim, jakim pamiętamy go najbardziej. „Rzeczywiście pierwsze nagranie filmowe z udziałem Wysockiego, zrealizowane przez ekipę spoza Związku Radzieckiego, to polski zapis z 1967 roku. Ekipa Polskiej Kroniki Filmowej kręciła w Moskwie materiały o przygotowaniach do obchodów 50. rocznicy rewolucji. I w kończącym PKF 30b/67 reportażu śpiewa fragmenty piosenek »Parus« i »Na bratskich mogiłach«. W materiale, który nie poszedł do emisji, jest jeszcze kawałek »Skałałazki «. Autorem materiału był znany operator Jerzy Gościk” – opowiada dr Zimna, która w 2006 roku w archiwach Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych odnalazła utracone kadry.

Ech drogi, drogi

Polska była pierwszym zagranicznym krajem, który odwiedził Wysocki. Nic dziwnego, leżała na drodze do Francji, w której mieszkała ukochana poety, jego trzecia żona Marina Vlady. Wysocki, aby wyjechać dokądkolwiek poza ZSRR, musiał oczywiście mieć paszport. W KGB nie brano nawet pod uwagę takiej możliwości. Aż w końcu stał się cud. „Zobacz, nawet nie wysyłałem im swojego zdjęcia” – dziwił się Wysocki, kiedy dokument przywieziono mu do domu. Ruszyli z Vlady w drogę. Był kwiecień roku 1973. Wysocki notował podczas podróży fragmenty poezji, trzecią część zapisków nazwał „Ech drogi, drogi”. To tam znajdujemy słowa, których nigdy wcześniej nie wypowiedział żaden radziecki poeta. Słowa o Powstaniu Warszawskim. Słowa o łzach radzieckich czołgistów, czekających na prawym brzegu Wisły i obserwujących, jak ginie walczące miasto. I pytanie: dlaczego wstrzymano front, dlaczego zabroniono iść na pomoc? Wysocki odpowiada dosadnie: (dosłownie: dlatego, że czołgami/ mokrymi od łez/ Anglikom i Jankesom/ utarliśmy nos). To nie były słowa z podręcznika radzieckiej historii. Tak nie mówił i nie myślał obywatel Związku Radzieckiego. On nie powinien zadawać pytań, a co więcej – dawać na nie takich odpowiedzi! Ta historia była i minęła. Nie czas się nią zajmować. Nie dla Wysockiego jednak. Poznał już wtedy zbyt wielu Polaków, by nie usłyszeć od nich prawdy o tym, co zdarzyło się pod koniec lata 1944 roku w polskiej stolicy.

Moj drug Wołodia

 

Wśród polskich znajomych Wysockiego na szczególną uwagę zasługują dwie postaci: Jerzy Hoffman i Daniel Olbrychski. Olbrychski o swoich spotkaniach z Włodzimierzem Wysockim napisał książkę. Wydane na początku lat 90. „Wspominki o Wysockim” pełne są anegdot. „Przeczytacie w niej wszystko” – odpowiedział, kiedy „Focus Historia” zaproponował spotkanie i rozmowę o związkach Wysockiego z Polską. W końcu jednak Olbrychski się zgodził. Spotkaliśmy się w jego garderobie w Teatrze 6 piętro w warszawskim PKiN. „To było w 1971 roku chyba, na festiwalu filmowym w Moskwie. Siedziałem z tłumaczem w hotelowym barze. I jak to bywało z tłumaczami w tamtych czasach, rozmawialiśmy oczywiście po rosyjsku. W pewnym momencie mój licencjonowany tłumacz z KGB pokazuje mi idącego przez hall mężczyznę. Wiesz kto to? To Wysocki. On jeb…iet Marinu Vlady!!! Tego zazdrościł mu cały Związek. Poznaj mnie z nim, mówię. Wysocki się spieszył, ale uścisnęliśmy sobie dłonie”.

Tak zaczęła się przyjaźń, która – jak się okazało (przecież z Wysockim nie mogło być inaczej) – towarzyszyła wielu ważnym momentom w życiu polskiego aktora. „To był chyba jakiś 1975 rok. Muszę to sobie poukładać żonami. Tak. Wtedy zaczynał się mój romans z Marylą Rodowicz. Wysocki i Vlady przyjechali do Warszawy po raz kolejny w drodze do Paryża. Ani mnie, ani mojej ówczesnej żony Moniki nie było w domu. Wysocki zatrzymał się w hotelu MDM. W tym samym czasie my byliśmy tam z Marylą. Kiedy w końcu dodzwonił się do Moniki, przyjechała zabrać ich z hotelu. Pod hotelem zobaczyła zaparkowane samochody, mój i Maryli. Kiedy wróciłem do domu, ja też już wiedziałem. Jestem zdecydowany odejść. Jednak najpierw zajmijmy się gośćmi – powiedziałem żonie”.

Przyjaźń z Wysockim trwała aż do końca. „Spotykaliśmy się, nie tylko w Polsce, także w Paryżu. Do nagrania zrealizowanego we Francji robiliśmy nawet chórki w piosence »Bolszoj Karietnyj« – wspomina Olbrychski, podśpiewując. Kiedy dowiedział się o śmierci przyjaciela, był w Paryżu. „Nie było mowy, żeby jechać na pogrzeb. Zresztą wtedy [lipiec 1980 roku – przyp. red.] trwały w Moskwie igrzyska olimpijskie i wysiedlili pół miasta. A potem wybuchła »Solidarność « i pojechałem do Gdańska. W prawosławiu jest taki zwyczaj, że w czterdzieści dni po śmierci gromadzą się rodzina i przyjaciele, aby ostatecznie pożegnać zmarłego. Musiałem pojawić się wtedy u Wołodii. Te czterdzieści dni wypadało 2 września. Dwa dni po zakończeniu strajku w Stoczni Gdańskiej! Kiedy pojawiłem się z prośbą o paszport w »Filmie Polskim«, zbaranieli. Z zarzewia rewolucji do Moskwy?! To wydawało się nieprawdopodobne. A jednak. Wymyśliliśmy, że jadę na rozmowy w sprawie roli i poleciałem. Na 24 godziny. Na lotnisku witały mnie dwie grupy przyjaciół: Wysockiego i tych, co nie odstępowali nas nigdy na krok, z KGB. Oficer w cywilu podszedł do mnie i powiedział: »Chodź z nami, będzie ci łatwiej. Bez naszych legitymacji nie dopchasz się do grobu«. Tak też było. Kilkudziesięciotysięczny tłum przed Cmentarzem Wagańkowskim rozstąpił się. Kiedy przyjechałem na Małą Gruzińską, byli już tam wszyscy. Przed telewizorem, na którym z wideo wciąż leciał jakiś koncert Wysockiego, siedziała młoda dziewczyna. Jej jednej nie znałem. Okazało się, że to telefonistka z centrali międzynarodowej, słynna 72 z piosenki »07«, która szukała Wysockiemu Vlady po całym świecie, kiedy nie mógł się z nią skontaktować. Siedziała, patrzyła i płakała” – wspomina Olbrychski.

Nie lubię obławy

Mimo że znajomość z Danielem była bliższa, to jednak ta z Jerzym Hoffmanem i jego żoną bardziej przyczyniła się do popularności Wysockiego w Polsce. Na jednym z koncertów zorganizowanych w domu Hoffmanów w 1974 roku pojawił się bowiem Jacek Kaczmarski. Efekt? „Byłem zafascynowany wykonaniem Włodzimierza Wysockiego, rosyjskiego balladzisty i poety” – powiedział w 1978 roku w wywiadzie dla studenckiej rozgłośni radiowej SARP w Gdańsku 21-letni wówczas Kaczmarski, kiedy tłumaczył swoją wykonawczą ekspresję. O Wysockim nie mówiło się wtedy zbyt wiele. Dużo bardziej znany był Bułat Okudżawa. „To piosenki Okudżawy śpiewaliśmy wtedy przy ogniskach. Na Wysockiego nikt się nie porywał” – wspomina profesor Aleksy Awdiejew. Prawdziwą popularność zyskał Wysocki dopiero po śmierci. „Te piosenki w polskiej rzeczywistości festiwalu »Solidarności« nabrały zupełnie nowego znaczenia. Swoisty bunt Wysockiego okazał się nam bardzo bliski. Historia jego życia, niezauważanie w ZSRR przez władze tylko w tym pomagały” – dodaje Awdiejew. Jacek Kaczmarski przetłumaczył i wprowadził do swojego repertuaru kilkanaście piosenek Wysockiego. „Obława” czy „Nie lubię” zaczęły królować podczas biesiad. Przyjmowały rolę opozycyjnych hymnów. Wkrótce zaczęli śpiewać Wysockiego i inni. „Rosja to był kraj okupowany przez rząd, a więc społeczeństwo nie było społeczeństwem obywatelskim. Było nastawione na przeżycie. Kraj podzielony był na zonę i niezonę. Polska była w takiej samej sytuacji” – Awdiejew przytacza słowa rosyjskiego historyka Jurija Afanasjewa.

Niedokończony lot

Osobną zupełnie historią wydawać się mogą związki Wysockiego z polskim filmem. Nie zagrał w żadnej spektakularnej polskiej produkcji, jednak widzowie telewizyjni doskonale znali jego twarz. TVP emitowała na przełomie lat 70. i 80. serial przygodowo-kryminalny z Wysockim w roli głównej „Gdzie jest czarny kot?”. Wysocki miał w planach o wiele ambitniejsze przedsięwzięcie. Przed śmiercią ukończył scenariusz filmu „Wiedeńskie wakacje”. Opowieść o trzech lotnikach: Rosjaninie, Polaku i Francuzie, którzy spotykają się w jenieckim obozie i wspólnie planują powojenną przyszłość. Wysocki tworzył scenariusz z myślą o tym, że zagra w tym filmie ze swoimi przyjaciółmi jako Rosjanin. W rolę Francuza miał się wcielić Gérard Depardieu, Polaka zaś Daniel Olbrychski. „Myślano kiedyś, żeby wrócić do tego pomysłu, ale jakoś tego nie widzę. Zwłaszcza że minęło już trzydzieści lat. Gérard i ja bardziej wyglądamy na generałów niż poruczników, a Wysockiego już nie ma” – kończy Olbrychski.