“Potęga sugestii”: 4 zasady samoleczenia [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Brzmi jak szarlataneria? To naukowo udowodniona właściwość naszego mózgu Od zarania dziejów mózg nas subtelnie oszukuje, ale dopiero od niedawna mamy na to dowody. Znaleźliśmy się u progu rozwikłania tajemnic nie tylko uzdrawiania modlitwą, ale także homeopatii, akupunktury, czarów, zaklęć, zielarstwa i wielu innych kuracji, które pomagały ludzkości bez dociekania, dlaczego są skuteczne.
“Potęga sugestii”: 4 zasady samoleczenia [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Zasady SAMOLECZENIA

 

. Ale bez zachowania należytej ostrożności samoleczenie bywa niebezpieczne, a nawet śmiertelne. Poniżej przedstawiam cztery praktyczne zasady, które należy przywołać, zanim się zacznie eksperymentować z arsenałem apteki oczekiwania.

 

Zasada #1. Nie narażaj się. Niektóre alternatywne medykamenty są szkodliwe. Rtęć jest trucizną, chiropraktyka może poważnie uszkodzić kręgosłup, a nieuważny hipnotyzer – wszczepić przerażające wspomnienia, należące do kogoś innego.

W Stanach Zjednoczonych wytwórcy suplementów [diety] nie podlegają jurysdykcji FDA ani żadnej innej instytucji rządowej w stopniu porównywalnym z branżą farmaceutyczną. (W Unii Europejskiej suplementy diety nie były i nie są traktowane jak leki. W Polsce dopuszcza je do obrotu Główny Inspektor Sanitarny i podległe mu urzędy (a nie Główny Inspektor Farmaceutyczny lub Urząd Rejestracji Leków i Produktów Biobójczych) – przyp. tłum.). Na początku 2015 roku urząd prokuratora generalnego stanu Nowy Jork nakazał kontrolę w kilku wytwórniach suplementów dostarczanych do sieci GNC, Target, Walgreens i Walmart. Czterdzieści pięć procent pigułek nie zawierało nawet śladowych ilości substancji roślinnych, trzydzieści trzy procent miało co innego, niż umieszczono na opakowaniu. Tylko dwadzieścia dwa procent specyfików było zgodne z roślinną recepturą. Podobne badanie wykonane w Kanadzie przyniosło zbliżone wyniki: sześćdziesiąt procent specyfików zawierało dodatki niewymienione na opakowaniu, a tylko dwie z dwunastu skontrolowanych wytwórni dostarczały na rynek to, co deklarowały. Specyfik o nazwie Echinacea (jeżówka; roślina astrowata z Ameryki Północnej) od czasu do czasu zawierał ryż albo DNA sosny bądź jaskrów, ale najczęściej wcale nie miał roślinnego DNA. W opakowaniach z miłorzębem dwuklapowym nie natrafiono na DNA tej rośliny. Podobnie było z dziurawcem zwyczajnym czy żeń-szeniem. Zapewne nikt się tym nie zatruje, ale jak najbardziej możliwe, że nieświadomie zażyje coś, na co jest uczulony. W specyfikach wspomagających erekcję może się znajdować czynna substancja chemiczna niewykazana na opakowaniu, a do tego w niezwykle dużej dawce.

Od wymienionych powyżej dużo powszechniejsza jest inna forma szkodzenia sobie. Cierpiący na groźne dla życia schorzenie nie powinni polegać wyłącznie na alternatywnych formach terapii, oczekując, że zadziałają jak placebo. Ci przekonani o własnej podatności na sugestię mogą, jak najbardziej, w zwalczaniu bólu, nudności albo depresji (towarzyszących chorobie albo będących objawami ubocznymi leczenia) próbować łączenia klasycznych lekarstw z terapiami alternatywnymi. Kiedy jednak szaman, homeopata bądź akupunkturzysta zasugeruje zaniechanie naukowo uprawnionych [naukowo potwierdzonych albo samo: uprawnionych; uprawniony=właściwy] sposobów leczenia, oznacza to, że naraża nas na poważne niebezpieczeństwo.

Wybór między wyznawanymi wartościami i najlepszą drogą prowadzącą do wyzdrowienia bywa trudny. Musiał się z tym zmierzyć między innymi Steve Jobs. Dopiero po dziewięciu miesiącach leczenia nowotworu trzustki sokami z wyciągów roślinnych podjął leczenie konwencjonalne. Zbyt późno. OK, był to nawrót choroby, a rokowania złe. To po pierwsze. A po drugie, każdemu należy umożliwić wybór umierania z godnością. Ale kiedy konwencjonalne leczenie daje choćby umiarkowane szanse powodzenia, nie warto grać w ruletkę z potęgą sugestii.

 

Zasada #2. Nie za cenę bankructwa. To prawda, że droższe placebo działa skuteczniej niż tanie. Ale tylko do pewnej granicy. Ranjana Srivastava, onkolożka z Melbourne w Australii, jest autorką kilku książek omawiających między innymi wyzwania towarzyszące terapii nowotworów i relacje między lekarzem a pacjentem. Leczeni przez nią ludzie wydawali tysiące na wlewy witaminowe, terapie dymne i wyciągi z lawendy. Autorka podkreśla, że trafiali do niej już bez grosza przy duszy i bliscy śmierci po polowaniu na placebo, które by działało.

„Wycieńczeni, wykończeni fizycznie i finansowo. Im więcej pieniędzy się wydaje na te rzeczy, tym bardziej obronną postawę przyjmuje” – konkluduje.

Do pani Srivastavy trafił między innymi emeryt o ustabilizowanych, stałych przychodach i wydatkach. Miał za sobą miesiące wlewów witaminowych w cenie trzystu pięćdziesięciu dolarów za zabieg. Po raz drugi zmagał się z nowotworem prostaty. Nie potrafił się przymusić do kolejnej wyczerpującej chemioterapii – pierwszej towarzyszył ból i niestabilność. W sumie wydał około czterdziestu tysięcy dolarów na obiecane cudowne wyleczenie. Wobec nasilającego się dyskomfortu zapomniał o dumie i poszedł do lekarza. W samą porę… Zaaplikowana terapia zadziałała. Inni mieli mniej szczęścia.

Jeśli wydaje się, że leczenie częściowo wykorzystuje potęgę sugestii, zapewne warto co tydzień wydać trochę grosza na poprawienie sobie komfortu. Natomiast przymus sięgnięcia głębiej do kieszeni i opłacenie specjalnego leczenia, weekendowej medytacji z szamanem albo najdroższej alternatywnej terapii jest jednoznaczny ze świadomym okłamywaniem.

 

Zasada #3. Nie narażaj żadnych sworzeń na wymarcie. W Pekinie podczas rozmowy z panią Zhang Lin, praktykującą lekarką reprezentującą tradycyjną medycynę chińską, wielokrotnie słyszałem, że duch składnika medykamentu jest ważniejszy niż działanie chemiczne. Ona wierzy, że materia ma istotę ukrytą za tym, co widać. Wygląda to na jakąś mistyczną mądrość, doprawdy ciekawą i pociągającą (coś takiego powinienem umieścić w czasach studenckich pod zdjęciem gór o zachodzie słońca na ścianie naszego kilkuosobowego pokoju). Pani Zhang nie miała jednak na myśli niezłomnego ducha ani wrodzonej odwagi, mówiła o rogu nosorożca. Dla biochemika nie jest niczym więcej niż olbrzymim paznokciem (składa się głównie z białka zwanego keratyną), ale zdaniem lekarki ma moc zbijania gorączki*. [przypis: *Na Zachodzie powszechnie się sądzi, że tradycyjna medycyna chińska wykorzystuje róg nosorożca do powiększania penisa i leczenia zaburzeń erekcji, bo temu sprzyja falliczny kształt. Pani Zhang zdecydowanie zaprzecza i wyprowadza z błędu: właściwym użyciem tego specyfiku jest zwalczanie gorączki.]

Róg nosorożca na pewno nie ma medycznej wartości, co nie zapobiegło znalezieniu się niektórych gatunków tego zwierzęcia na granicy wyginięcia. Żaden stan ludzkiego zdrowia, choćby nie wiem jak bardzo podatny na placebo, nie jest na tyle poważny, żeby uprawniał do zgładzenia innego gatunku dla medycznej iluzji.

 

Zasada #4. Znaj własne możliwości. Jak już wcześniej powiedziano, u wielu osób podejrzenie, że są leczone placebo, nie obniża skuteczności terapii. Nic złego w myśleniu, że być może ziołowy shake, przepisany na wzmocnienie odporności, to nic innego jak placebo ubrane w perzowe purée. Jeśli jednak pragnie się do maksimum wykorzystać własną podatność na sugestię, trzeba z rozwagą traktować każde takie cholerne nie wiadomo co.

Po pierwsze, należy wiedzieć, do jakiej kategorii osób się należy. Czy jest się kimś, kto może dać się uwieść mocy tego lub innego placebo? Sam reaguję na wszystko, co musuje. Do najlepiej działających na mnie należy Airborne – suplement zapobiegający przeziębieniu, który rozpuszcza się z imponującym sykiem i bulgotaniem. Składa się głównie z witaminy C, której zapotrzebowanie z łatwością zaspokaja sok z pomarańczy. Niestety, nie musuje magicznie, a tego pragnę. Być może Airborne przypomina mi o napojach OJ i 7Up, którymi mnie pojono w dzieciństwie, gdy byłem chory. A może tylko lubię bąbelki? W każdym razie, ilekroć zaczynam walkę z przeziębieniem, sięgam po wspomniany suplement głęboko przekonany, że nie poskutkuje lepiej niż placebo testowane w podwójnie ślepej próbie. I zawsze czuję się lepiej.

Po drugie, trzeba poznać swój stan (symptomy, jak ktoś woli). Czy dolegliwość ma coś wspólnego z dopaminą i oczekiwaniem? Czy przypadłość należy do tych, których leczenie nadal jest wyzwaniem dla nowoczesnej medycyny? W tym miejscu należy znać listę najbardziej typowych podejrzanych: chroniczny ból, zespół jelita drażliwego, zaburzenia lękowe, nudności, umiarkowana depresja, bóle głowy, bóle stawów, fibromialgia, neuralgia, choroba Parkinsona i uzależnienia. Osoby uważające się za wybitnie podatne na sugestię powinny chyba także umieścić na tej liście jeszcze przeziębienia, bezsenność, chudnięcie i wynik sportowy. Całkiem możliwe, że dałoby się ją powiększyć o dziesiątki, a może nawet setki dolegliwości, ale do tego potrzebne byłoby lepsze zrozumienie związku wiary (przekonania) z organizmem.

Próbując poznać siebie, należy pokusić się o określenie podatności na sugestię. Przy dolegliwościach cielesnych, chęci rzucenia palenia albo wydobycia się z depresji warto dać szansę hipnozie, choćby po to, żeby sprawdzić, czy się jej ulega. Jeśli tak, należy to zapisać w naszej informacji medycznej, podobnie jak grupę krwi i zestaw szczepień. Hipnoza przyniesie ulgę i poprawi jakość życia, kiedy zajdzie taka potrzeba.

Jest jednak jedno „ale”: sztuka znaleźć dobrego hipnotyzera. Nie istnieje powszechnie akceptowany standard certyfikacji. Można mienić się hipnotyzerem po weekendowym kursie. Sam się tego nauczyłem podczas pisania tej książki, ale mam więcej niż pewność, że nie zechcieliby państwo skorzystać z moich usług. Mark Jensen, który na Uniwersytecie Stanu Waszyngton zajmuje się badaniem hipnozy, mówi, że najlepsze, co można zrobić, to poszukać kogoś z licencją, dla kogo hipnoza jest jedynym narzędziem pracy. Uśmierzania bólu należy szukać raczej u specjalisty od jego leczenia, który umie też hipnotyzować, a nie u osoby parającej się wyłącznie hipnozą. Wiele osób korzysta z niej podczas zabiegów stomatologicznych – jeśli ktoś by chciał, polecam poszukanie kogoś, kto przede wszystkim jest sprawnym stomatologiem, a dopiero później hipnotyzerem. Powyższe zastrzeżenia nie sygnalizują braku wytrawnych hipnotyzerów, przypominają jedynie, że jest też wielu szarlatanów.

Zatem kiedy ktoś – wszystko jedno: licencjonowany hipnoterapeuta czy sąsiad zajmujący się hipnozą – zaproponuje odzyskanie wspomnień albo poprawę pamięci, należy zrobić w tył zwrot i się oddalić. Z ostrożnością trzeba traktować techniki, takie jak regresja hipnotyczna do przeszłego życia czy macicy, a w zasadzie każdą pozwalającą na wydobywanie wspomnień, których się nie miało. Oszukiwanie umysłu dla rzucenia palenia to świetny sposób na przedłużenie życia. Ale zwodzenie rozumu po to, by poznać coś, co przypuszczalnie nam się nie przydarzyło, jest igraniem z ogniem.