
I to w momencie, kiedy rynek DH jest rozchwiany. Z jednej strony rosną koszty części i produkcji, z drugiej rośnie zmęczenie kupujących kolejnymi podwyżkami. W takiej atmosferze mocno wyceniona limitka potrafi zrobić więcej szumu niż duża premiera katalogowa.
Co właściwie oznacza ten „Limited”?
To nie jest historia o nowym kolorze i naklejce. W tej serii najważniejsze są dwie rzeczy: skrajnie mała dostępność i bardzo konkretna konfiguracja pod jazdę w dół, bez udawania, że to rower do wszystkiego. Takie podejście działa jak krótki, głośny komunikat. Wracamy do korzeni, robimy sprzęt do ścigania.
Limit jest twardy: 50 sztuk na cały świat. Sprzedaż miała ruszyć 12 grudnia 2025 i wszystko rozeszło się błyskawicznie, w okolicach kilkunastu minut. To klasyczny mechanizm „kto pierwszy, ten lepszy”, ale tu ważniejsze jest to, co cała akcja mówi o popycie. Ludzie nadal chcą zjazdówek z topowymi częściami, tylko nie chcą płacić za samą legendę marki.

Cena też jest komunikatem. 4444 euro to kwota ustawiona tak, żeby była zapamiętywalna, ale przede wszystkim agresywna jak na poziom osprzętu. W przeliczeniu na złotówki to okolice 18 do 19 tys. zł zależnie od kursu. I właśnie dlatego ta liczba robi wrażenie. W DH takie pieniądze potrafią dziś kupić „średniaka”, a tu mowa o konfiguracji bez wstydu.
Specyfikacja, która ma sens na trasie
Najprościej ująć to tak: dobrano części, które mają wytrzymać tempo, a nie tylko dobrze wyglądać w tabelce. Z przodu jest RockShox Boxxer, z tyłu sprężynowy RockShox Vivid Ultimate. Taki zestaw to klasyka zjazdu, bo daje przewidywalność w ciężkim terenie i jest łatwy do ustawienia pod konkretną trasę.
Do tego dochodzą hamulce TRP DH R Evo Pro, czyli sprzęt, który kojarzy się z mocnym punktem pod wyścigi. Napęd także jest z tej samej stajni, w standardzie DH. To ważne, bo w zjeździe napęd nie ma być efektowny, ma być odporny i spokojny pod obciążeniem, kiedy zawieszenie pracuje, a ty jedziesz na granicy przyczepności.

Ciekawym akcentem jest OChain, czyli element nastawiony na uspokojenie pracy napędu w trudnych warunkach. W praktyce to nie jest ozdoba. Jeśli ktoś jeździ szybko po kamieniach i korzeniach, wie, że „ciszej i stabilniej” bywa realną przewagą, nie tylko wrażeniem.
Rama i geometria: mniej kompromisów, więcej ustawień
Bazą jest karbonowa rama TUES, z podejściem stricte do DH. Tu nie chodzi o lekkość w stylu „enduro na sterydach”, tylko o sztywność i prowadzenie przy dużej prędkości. W rozmiarze L producent podaje masę 16,7 kg, co w tej klasie brzmi bardzo rozsądnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę sprężynę i pancerne komponenty.
Ważny detal to możliwość regulacji ustawień poprzez flip chip. To daje przestrzeń na dopasowanie charakteru roweru do stylu jazdy i terenu. Nie każdy chce tej samej stabilności na prostych i tej samej zwinności w ciasnych zakrętach. W DH różnice w ustawieniu potrafią zmienić odczucia bardziej niż wymiana opony.

Są też decyzje dotyczące kół. S i M wychodzą fabrycznie jako mullet, czyli 29 cali z przodu i 27,5 z tyłu. Rozmiary L do XXL to pełne 29. To logiczne, bo mniejsze rozmiary częściej korzystają na bardziej „zwrotnym” tyle, a duże ramy na stabilności dwóch dużych kół. Fajne jest to, że ta konfiguracja nie udaje jedynej słusznej. To rower, który ma dać narzędzia, a nie narzucać jedną odpowiedź.
Dlaczego to się pojawia właśnie teraz
Tego typu premiera rzadko jest przypadkiem. W tle widać potrzebę pokazania, że marka wraca do gry po trudniejszym okresie i że chce odbudować zaufanie, a nie tylko wypuścić kolejny produkt. Najłatwiej to zrobić czymś, co jest zrozumiałe dla wszystkich fanów DH. Daj wyścigowy rower, daj mocne części, daj cenę, o której ludzie będą dyskutować.
Limitowana seria jest też bezpieczna operacyjnie. 50 sztuk to skala, którą łatwiej dopilnować jakościowo i logistycznie. Jeśli wszystko pójdzie gładko, powstaje historia o „powrocie w świetnym stylu”. Jeśli coś się potknie, skala problemu jest mniejsza niż przy masowej sprzedaży. Z punktu widzenia marki to rozsądny test na żywym organizmie.

I jeszcze jedna rzecz. Ten ruch wysyła sygnał do konkurencji. Jeżeli da się zapakować topowy zestaw w cenę, która robi takie zamieszanie, to nagle dyskusja o wartościach w segmencie DH wraca na stół. A to może być presja, której rynek dawno nie czuł.
Dla mnie to jest sprytnie skrojony „dowód życia”. Nie dlatego, że 50 sprzedanych rowerów zmieni bilans, tylko dlatego, że pokazuje kierunek. Marka przypomina, za co ludzie ją lubili: bezpośrednią sprzedaż, konkretne wyposażenie i mniej marketingowej mgły.

Jednocześnie taka limitka potrafi być pułapką, jeśli zostanie tylko ładną anegdotą. W dłuższym horyzoncie liczy się codzienność: dostępność zwykłych modeli, stabilna obsługa klienta, przewidywalne terminy. To tam buduje się lojalność, a nie w wyprzedanym dropie. Jeśli po tej premierze zobaczymy równie sensownie wycenione, normalnie dostępne konfiguracje, to ten ruch można będzie nazwać początkiem realnego odbicia. Jeśli nie, zostanie głośnym fajerwerkiem. Efektownym, ale krótkim.