Antoni Ferdynand Ossendowski. Przez kraj szpiegów, fantastów i morderców

Ossendowski był na celowniku hitlerowców. Miało z nim porachunki NKWD. Był nie tylko pisarzem i podróżnikiem, ale też szpiegiem. Czy zginął, bo nie chciał kolaborować z Niemcami?

Antoni Ferdynand Ossendowski należał w dwudziestoleciu międzywojennym do najbardziej znanych żyjących polskich pisarzy. Światowy rozgłos przyniosła mu książka „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, wydana na początku lat 20. Ossendowski opisał w niej swoją ucieczkę przez bolszewicką Rosję, spotkanie z demonicznym baronem Ungernem i mityczne cuda Azji Centralnej.

Ta awanturnicza opowieść to również klucz do pełnego zagadek życia Ossendowskiego. Oraz do jego tajemniczej śmierci, nad którą ciążył cień polityki i… starej wróżby. Co naprawdę stało się w styczniu 1945 roku? Czy sławny polski pisarz musiał umrzeć, ponieważ za dużo wiedział?

JAK JAMES BOND

„Przed nawałą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga na Syberię jeszcze w 1918 roku. Do stycznia roku 1920 przebywałem na Syberii, gdzie rządy bolszewickie zastąpiły rządy admirała Kołczaka, którego doprowadzili do upadku monarchiści i nieudolni ministrowie” – tak zaczyna się „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Ossendowski (chemik po Sorbonie, potem rewolucjonista z 1905 r., skazany przez władze carskie) prezentuje się tu jako człowiek zagubiony w Rosji, rozdartej wojną domową między bolszewikami a „białymi”.

Zapomina jednak wyjaśnić, dlaczego bolszewicy go ścigali. „Od roku 1918 był prominentną postacią w rządzie admirała Kołczaka, działając, w różnych okresach, jako tajny wysłannik kontaktujący się z amerykańskimi siłami interwencyjnymi, oficer wywiadu i doradca dowództwa wojsk polskich na Syberii” – pisze James Palmer w książce „Krwawy biały baron”. Nie był to pierwszy kontakt Ossendowskiego z tajnymi służbami. W 1915 r. wydał książkę o działalności niemieckich szpiegów w Rosji.

Trzy lata później brał zaś udział w przekazaniu władzom USA tzw. dokumentów Sissona, ukazujących Lenina i jego ludzi jako agenturę Berlina. Miało to przekonać Zachód, że nie uda się rozgromić Niemiec, nie robiąc też porządku z bolszewikami. Po latach, w 1956 r., amerykański dyplomata i historyk George F. Kennan udowodnił, że na dokumentach znajdują się adnotacje Ossendowskiego. A nie był to jedyny szpiegowski epizod w życiu pisarza.

JAK LAWRENCE

W 1921 r. Polak znalazł się u boku Romana von Ungern-Sternberga. Ten rosyjski baron o niemieckich korzeniach stał na czele antychińskiego zrywu Mongołów, wspieranego przez jednostki tybetańskie (!). Ungern podjął też walkę z „czerwonymi”. Historycy twierdzą, że antybolszewicką odezwę barona do rosyjskiej armii (rozkaz nr 15) ułożył właśnie Ossendowski. Ponoć Polak miał też zaproponować Ungernowi produkcję gazu trującego. Podejrzewano, że Ossendowski mógł być na służbie brytyjskiej, amerykańskiej lub japońskiej.

Jedno jest pewne: jak Lawrence z Arabii starał się angażować we wszelkie działania dywersyjne, mogące zaszkodzić mocarstwu wrogiemu Polsce. Jednak atak Ungerna na „czerwonych” zakończył się klęską. Baron został rozstrzelany. Do grobu zabrał marzenia o byciu nowym Dżyngis-chanem. A także tajemnicę skarbu, który schował przed bolszewikami (jak pisał rodzinie, miejsce ukrycia znał pewien Polak)…Ossendowski wyszedł na całej tej historii nieźle: napisał bestseller, wrócił do odrodzonej ojczyzny, zdobył pieniądze i sławę.

Otaczał go też nimb wielkiej tajemnicy. W książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” wspomniał bowiem o legendarnym podziemnym królestwie Aggartha, kojarzonym ze świętym miastem Szambala. W Kraju Urianchajskim Sojoci pokazali mu nawet jaskinię, która miała prowadzić do podziemi. To tam, według azjatyckich podań, znajdowała się siedziba tajemniczego Władcy, który na czele wielkiej armii miał zaprowadzić porządek na świecie. To także tam, według popularnych na Zachodzie koncepcji teozofki Heleny Bławatskiej, schronili się uciekinierzy z zatopionej przed wiekami Atlantydy… Dziś możemy uznać te twierdzenia za bzdury. Jednak wtedy wiedza Ossendowskiego wydawała się niektórym bezcenna i… niebezpieczna.

JAK BŁAWATSKA

 

Relacja pisarza wzbudziła sensację w kręgach ezoteryków. Nie przekonali ich naukowcy, zarzucający Polakowi, że zmyśla. Tak czy owak miejsce zwane Wrotami Aggarthy naprawdę istnieje w Kraju Urianchajskim (obecnie Republika Tuwy w Federacji Rosyjskiej). Dotarł do niego Witold Michałowski – biograf Ossendowskiego, pracujący nad kolejną książką pt. „Niezwykłe safari Witolda M.”.

Tak opowiada „Focusowi Historia”: „Zastaliśmy jaskinię, wokół której było wiele przedziwnych znaków. Dostać się tam było bardzo trudno. To parę kilometrów od granicy z Mongolią. Najbliższa miejscowość to Kundurtuk, odległy o dwa dni drogi. Wielu mieszkańców centralnej Azji uważa, że są to Wrota Aggarthy”.Czy Ossendowski, pisarz i szpieg, tylko przypadkiem tam się znalazł?

Aggartha i Szambala miały sto lat temu olbrzymie znaczenie nie tylko dla miłośników Bławatskiej, ale i… polityków! „Szambalę tradycyjnie kojarzono z północą, a więc Rosją. Rosjanie dobrze o tym wiedzieli i dlatego na początku dwudziestego wieku ich tajny agent Agwan Dorżijew (…) próbował rozpowszechniać wśród Tybetańczyków i Mongołów przekonanie, że Romanowowie wywodzą się od władców Szambali” – wyjaśnia James Palmer w „Krwawym białym baronie”.

Do wrót mógł także trafić Feliks Kon (ten sam, który razem z Marchlewskim i Dzierżyńskim próbował zrobić z Polski republikę radziecką). W zakończeniu swych wspomnień „Narodziny wieku” pisze, jak zainteresował się na katordze antropologią i wziął następnie udział w wyprawie badawczej do plemion Uriachańców-Sojotów. Witold Michałowski tak to komentuje: „Za udział w I Proletaryacie władze carskie skazały Kona na katorgę. Ale już na początku XX wieku dostał do dyspozycji Kozaków, aby odbyć rekonesansową podróż w głąb chińskiego terytorium. Kontrola nad Wrotami Aggarthy mogła odgrywać ważną rolę psychologiczną przy podboju tej części Azji przez Rosję. Kon reprezentował wtedy rację stanu Imperium Rosyjskiego, czego dowodem jest raport, złożony po zakończeniu ekspedycji”.

JAK INDIANA JONES

Nie tylko Moskwa interesowała się tym rejonem. Szambala i Aggartha pociągały też nazistów. „Heinrich Himmler miał bzika na punkcie tajemnic i spisków, wyimaginowanych i rzeczywistych” – pisze Christopher Hale w książce „Krucjata alpinistów”. Powołana przez Himmlera organizacja SS Ahnenerbe („Dziedzictwo przodków”) wysyłała w świat archeologów, by „odkopywali wspaniałości aryjskiej prehistorii”.

Himmler wierzył bowiem teozofom i Aryjczyków uważał za… potomków Atlantydów. Dowodów na tę fantastyczną teorię szukał m.in. w Tybecie, gdzie mieli się schronić ocaleni mieszkańcy Atlantydy. Dlatego hitlerowska wyprawa przeprowadziła m.in. badania rasowe nad Tybetańczykami. Także używany przez miejscowych motyw swastyki miał być dowodem na ich nordyckie powiązania.

Himmler był przy tym zafascynowany książką Ossendowskiego. Przypominał też Ungerna. Baron głosił, że „miał zamiar założyć w Rosji zakon wojskowy buddystów”. Himmler także marzył o przekształceniu SS w rodzaj rycerskiego zakonu. Zaś Dżyngis-chan, do którego lubił odwoływać się Ungern, dla nazisty i okultysty był potomkiem Atlantydów, być może spokrewnionym z Aryjczykami.

Inspirująca musiała być dla Himmlera opisana w „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” legendarna góra w Azji, na którą są w stanie wejść tylko „potomkowie Dżyngisa” (jak przytomnie zauważył Ossendowski, być może ze zboczy wydobywał się trujący tlenek węgla, który trzymał się nisko nad ziemią, ale niegroźny był dla jeźdźców). Pewnie były to tematy, na które Himmler mógłby pogawędzić z Ossendowskim. Czy więc podczas II wojny naziści kontaktowali się z nim, szanowanym autorytetem?

JAK QUISLING?

W czasie okupacji pisarz utrzymywał się m.in. z handlu jedwabiem. Działał w konspiracji, wstąpił do Stronnictwa Narodowego. Znano go z niechęci do Niemców. Zjawiali się oni w jego mieszkaniu przy ul. Grójeckiej 27 na warszawskiej Ochocie nie w celach towarzyskich, ale by je przeszukać. Bojąc się aresztowania, pisarz spędzał noce u przyjaciół (mówił im, że „ma twarz orangutana i każdy gestapowiec zidentyfikowałby go w ciągu ułamka sekundy”).

Przed wybuchem Powstania Warszawskiego przeniósł się do państwa Witaczków – założycieli milanowskiej fabryki jedwabiu i właścicieli dworu w Żółwinie. Słusznie. W sierpniu roku 1944 mieszkańców Ochoty spotkała rzeź z rąk zbrodniarzy z Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), działającej w ramach Waffen-SS. Ossendowski uniknął tego losu. Jednak wkrótce śmierć i tak stanęła u jego drzwi.

W 1946 r. w „Przekroju” dr Stanisław Jagielski – znajomy pisarza – zamieścił artykuł „Ostatnia tajemnica Ferdynanda Ossendowskiego”. Według niego pisarz miał przed śmiercią poważne dolegliwości żołądkowe. Jednak bardziej niż nimi przejmował się zasłyszaną w Azji przepowiednią, że „nie zamknie oczu, nim Ungern nie przypomni mu, że nadszedł czas rozstania się z życiem”.

I oto na początku stycznia roku 1945 pojawił się w Żółwinie młody niemiecki oficer, krewny „krwawego barona”. Według relacji Jagielskiego Niemiec opuścił dworek dopiero po kilku godzinach. Dzień później Ossendowski trafił do szpitala w Grodzisku, gdzie zmarł. O czym rozmawiał z gościem, nie wyjawił. O miejscu ukrycia skarbu „krwawego barona”? A może o czymś ważniejszym? Po publikacji artykułu odezwał się niejaki Cezary Szemley-Ketling, dość niejednoznaczna postać z polskiej konspiracji. Przekazał, że gdy ukrywał się pod nazwiskiem Romer, wpadł w ręce niemieckiego oficera Doellerdta (Doellerta). Wziął on zakonspirowanego Szemleya-Ketlinga za krewnego dyplomaty z polskiego MSZ.

Niemiec powiedział mu: „Stryj pański, hrabia Romer, był zwolennikiem  »krucjaty na wschód«! (…) Jedynie u boku Niemiec wy, Polacy, możecie odwrócić od siebie sowieckie niebezpieczeństwo. Konkretnie, w Berlinie tworzymy polski rząd do walki z Rosją Sowiecką i panu proponujemy udział w tym rządzie. Do mnie może pan mieć zaufanie. Rozmawiałem ostatnio z wieloma wybitnymi przedstawicielami waszego społeczeństwa. Słyszał pan zapewne o Ossendowskim. Znany jest również za granicą. Wczoraj byłem u niego, nieurzędowo zresztą, i w rozmowie ze mną zgodził się w zasadzie z koncepcją, którą przedstawiłem”. Na dowód Doellerdt pokazał książkę „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” z dedykacją autora.

„Ossendowski miał opinię germanofoba, ale nie cierpiał bolszewików. Nie dziwią więc próby zyskania jego sympatii. Był przecież znany na całym świecie” – ocenia tę niemiecką inicjatywę Michałowski. Podczas wojny byli chętni do politycznej kolaboracji, kandydaci na „polskiego Quislinga”. Mówiło się tak o byłym premierze Leonie Kozłowskim i germanofilu Władysławie Studnickim. Zaś o Milanówek, pod którym mieszkał Ossendowski, zahaczył jesienią 1944 r. Adam Ronikier, prezes charytatywnej Rady Głównej Opiekuńczej (RGO).

Jego też oskarżano o próby stworzenia rządu pod patronatem III Rzeszy. Jak Ossendowski, działał w Stronnictwie Narodowym, które śmiertelnego zagrożenia dla Polski upatrywało bardziej w bolszewizmie niż hitleryzmie. W „Pamiętnikach” Ronikier pisał, że pod koniec 1944 r. hitlerowcy podjęli żwawsze kroki w celu pozyskania Polaków – liczyli m.in. na ich dobrowolny zaciąg do organizacji pomocniczych przy armii niemieckiej.

JAKO NIEWYGODNY ŚWIADEK?

 

Także lektura meldunków wspomnianego sonderführera Doellerdta (Doellerta) z czasów powstania przynosi ciekawe rezultaty. Donosił z podwarszawskiego Błonia, niedaleko Milanówka, że AK-owcy najbardziej chcą walczyć z SS, bolszewikami i komunistami. 11 sierpnia pisał jednak, że „wezwanie skierowane do polskiego ruchu oporu, aby po zagwarantowaniu autonomii politycznej wstrzymał walkę przeciwko niemieckiemu Wehrmachtowi i wystąpił do wspólnej walki przeciwko bolszewizmowi, przypuszczalnie w obecnej chwili nie odniesie sukcesu”. Dlaczego? Bo mimo nieufności wobec Sowietów wśród Polaków „panuje przekonanie, że po klęsce Niemiec niechybnie nastąpi – jako drugi etap tej wojny – obalenie bolszewizmu przez Anglię i jej sojuszników”.

Zatem Doellerdt (Doellert) bardzo się interesował ewentualną współpracą polsko-niemiecką. A co łączyło go z „Ungernem-Sternbergiem”, który przybył nocą do Ossendowskiego? Otóż to zapewne jedna i ta sama osoba! Według niemieckich biogramów Artur Doellerdt (Doellert) występował też pod nazwiskiem Sven Steenberg. Po wojnie pisał książki historyczne (zawarł w nich nawet słowa zrozumienia dla zbrodniczej RONA, z którą utrzymywał służbowe kontakty!).

Zaś we wspomnieniach „Sie nannten mich »Gospodin …«” opisał, jak całkiem przypadkiem dotarł podczas powstania do opuszczonego mieszkania Ossendowskiego na Grójeckiej. Skojarzył nazwisko autora, który pisał o jego krewnym po matce Ungernie-Sternbergu. Znalezione w mieszkaniu rzeczy dobrodusznie postanowił przekazać literatowi poprzez RGO. Sam nigdy nie widział się z Ossendowskim w Żółwinie. W Błoniu zaś był rzekomo tylko wojskowym tłumaczem. Ale czy można wierzyć na słowo hitlerowskiemu oficerowi, który kilkakrotnie zmieniał nazwiska? Steenberg, Sternberg, Doellerdt… Według Michałowskiego powojenne listy podpisywał nawet jako „Sven Sternberg-Doellert”.

Biograf Ossendowskiego nie ma wątpliwości, z czym Niemiec przybył do pisarza: „Doellerdt, oficer niemieckiego kontrwywiadu, spokrewniony z Ungernami, miał namówić Ossendowskiego do wejścia w skład kolaboracyjnego rządu!”. Prawdy tajemniczy Niemiec już nie wyjawi, bo zmarł w 1994 r. Oficjalna pozostaje więc wersja, że Ossendowskiego zabił krwotok żołądka. Czy prawdziwa?

„Pisarz miał osobistą znajomą, która przyniosła mu bigos na Nowy Rok. Poczuł się po nim źle, ale myślę, że nie od niego. To chyba Doellerdt był winien jego śmierci. Ossendowski mógł zostać otruty czekoladą, którą Niemiec go poczęstował!” – dzieli się podejrzeniami Witold Michałowski. Po czym dodaje: „Doellerdt miał wśród rodziny fatalną opinię. Korespondowałem z nim, ale krótko. Mam jego listy. Dopiero po kilkudziesięciu latach do mnie dotarło, że mógł pozbyć się Ossendowskiego jako świadka nieudanej próby stworzenia »polskiego rządu«, działającego pod »opieką« Niemców. Tacy ludzie standardowo są likwidowani”.

JAK W FILMIE

Afera z Ossendowskim nie skończyła się nawet po jego śmierci. Nie lada sensację ujawnił grabarz z cmentarza, na którym pochowano pisarza. Wyznał, że kiedy do Milanówka weszła Armia Czerwona, NKWD kazało rozkopać grób. Był przy tym dentysta, pomocny przy identyfikacji zwłok. NKWD mogło chcieć się upewnić, że literat–antykomunista naprawdę nie żyje.

Ale Witold Michałowski ma inne podejrzenia: „Rosjanie zdawali sobie sprawę z możliwości otrucia Ossendowskiego. Stąd sprawa rozkopania grobu i otwarcia ust trupa. Ossendowski zmarł 3 stycznia, a oni pojawili się 2 tygodnie później. Ciało nie uległo rozkładowi, tak by go nie poznać. Im chodziło jednak o sprawdzenie, czy nie użyto trucizny, powodującej sczernienie zębów!”. Dlatego zdaniem biografa „rzecz się kwalifikuje do przeprowadzenia sądowego zbadania przyczyn zgonu”. Jednak z taką inicjatywą nikt nigdy nie wystąpił.

A czy sam Ossendowski chciałby ekshumacji? Czy wolałby, aby jego śmierć – tak jak wiele fragmentów życia – pozostała na granicy prawdy i fikcji? Niczym dobry, ale tylko film?

Autor dziękuje za pomoc i konsultację Witoldowi S. Michałowskiemu.