Prawie każdy z nas sądzi, że ma rację we wszystkim. Jesteście w błędzie! Zakład?

Dlaczego tak często obstajemy przy swoim, choć wiele wskazuje na to, że możemy nie mieć racji?
Prawie każdy z nas sądzi, że ma rację we wszystkim. Jesteście w błędzie! Zakład?

Szybko! Jaki jest najsłynniejszy cytat ze „Stawki większej niż życie”? „Bruner, ty świnio!” – dobrze słyszę? A ile bylibyście gotowi postawić na to, że wasza odpowiedź jest poprawna: 50 zł, 100 zł, a może 300 zł? Pewnie 300, bo w Polsce nawet dziecko zna tę kwestię Klossa. A teraz niespodzianka: te słowa nigdy w serialu nie padły (kto nie wierzy, niech obejrzy z uwagą odcinek po odcinku). Podobno pochodziły z kabaretowego skeczu, lecz w naszych głowach nie wiedzieć czemu się utrwaliło, że to zdanie z filmu. Przykro mi, ale straciliście 300 zł.

A skoro chcecie się odegrać, zadam następne pytanie: ile zwierząt każdego gatunku Mojżesz zabrał do arki? Oczywiście, dwoje. Tyle że nie Mojżesz, ale Noe. Tak niewiele osób zauważa, że z tym pytaniem jest coś nie tak, że aż nazwano to zjawisko złudzeniem mojżeszowym. Poproszę moje 600 złotych!

Prawie każdy z nas sądzi, że ma rację we wszystkim – od opowieści biblijnych i filmowych dialogów po pomysły na reformę szkolnictwa. Tymczasem mylą się nawet eksperci. Na początku XX wieku francuski marszałek Ferdinand Foch nazwał samoloty zabawkami bez znaczenia dla wojska, a William Preece, późniejszy główny inżynier brytyjskiej poczty, z równą mocą zapewniał, że „Amerykanie potrzebują telefonu, my nie. Mamy mnóstwo posłańców”.

Skoro bycie w błędzie jest „oczywistą oczywistością”, dlaczego tak trudno nam się przyznać (choćby przed sobą), że wyznawaliśmy niesłuszny pogląd? Dlaczego człowiek jest zdziwiony swoimi pomyłkami? Czemu je usprawiedliwia, pomniejsza albo się ich bezwstydnie wypiera?

Odpowiedzi można szukać na różnych ścieżkach. Jedną wyznaczają uwagi psychologów o pułapce ego, drugą – badania neurofizjologów, według których uczucie pewności jest tym, co wprawia w euforię nasz mózg. Innym tropem poszli antropolodzy ewolucyjni. Wątpliwości – mówią – to luksus, na który człowieka pierwotnego nie było stać. Zwłaszcza gdy stawał oko w oko z tygrysem szablozębnym. Zmieniają się epoki, pokolenia, warunki życia, a niechęć do niejasności jest znakiem rozpoznawczym gatunku Homo sapiens. Ale od początku.

 

Moc ślepej wiary

Mistrzowie sztuki walki o nazwie kiai uczą tzw. ataku bezkontaktowego, czyli energetycznego oddziaływania na ciało przeciwnika bez jego dotykania. W sieci krąży mnóstwo filmów przedstawiających nauczycieli, którzy bez wysiłku miotają swoimi podopiecznymi po dojo (czyli sali treningowej). Wykonując w powietrzu niewielkie ruchy dłońmi, szarpią ich, podrzucają i przewracają, udaremniając wszelkie próby kontrataku. Sceptycy określający takie praktyki jako bullshido przez lata proponowali przedstawicielom tej szkoły zademonstrowanie zdolności na osobach niebędących ich uczniami. Ci konsekwentnie odmawiali, zaznaczając, że niczego nie muszą udowadniać, skoro wszystko można zobaczyć na zamieszczonych w internecie nagraniach. Aż pojawił się mistrz Ryukerin, mający na koncie 200 zwycięstw i żadnej porażki, który nie tylko zapewnił, że wykaże skuteczność techniki kiai, lecz także, że założy się o pieniądze. Ustalono, że pojedynek będzie transmitowany w japońskiej telewizji, a każdy, kto wytrzyma bezdotykowe ciosy Ryukerina, dostanie 5 tys. dolarów.

 

Nagroda skusiła doświadczonego adepta mieszanych stylów walki (karate, jiujitsu i kickboxing). Konfrontacja nie trwała długo. Nauczyciel kiai wykonał kilka ruchów podobnych do tych, po których jego uczniowie stawali na głowie. Następnie został bezlitośnie pobity i powalony na matę. Powstał i podjął ponowną próbę energetycznego oddziaływania na rywala. W odpowiedzi posypał się grad ciosów i kopnięć, które zmusiły go do poddania się.                                                         

Czy upokorzenie, jakie zafundował sobie  Ryukerin, zachwiało przekonaniami jego zwolenników i uczniów? Bynajmniej. Jedni twierdzili, że ich trener przegrał z powodu złych warunków atmosferycznych. Inni – że zdekoncentrowały go kamery i tłum zgromadzony w telewizyjnym studiu. Jeszcze inni – że przeciwnik zdołał „skanalizować” jego energię. Wielbiciele mistrza kiai przegraną potraktowali jako „wypadek przy pracy”, który o niczym nie świadczy.

 

Ewolucyjnie zaprogramowani

Dlaczego ludzie obstają przy czymś, co według wszelkich ustaleń nie jest prawdą? Wynika to z głębi emocji związanych z błędnym przekonaniem – uważa dziennikarz naukowy David DiSalvo, z którego książki „Mózg na manowcach” pochodzi cytowana wyżej historia. Spór, który miłośnicy kiai toczyli z „niedowiarkami”, to nie debata wokół dowodów. To walka o ich tożsamość, której częścią stała się wiara w moce mistrza. Klasyczny przykład pułapki ego, o której mówią psychologowie – jeśli fakty mogą pogorszyć naszą samoocenę, tym gorzej dla faktów!

A jakie wyjaśnienie proponują neurofizjolodzy? Stan niepewności jest dla naszych mózgów wyjątkowo nieprzyjemny – wskazują. Im większa niejednoznaczność poglądów, tym większy dyskomfort. Nawet najmniejszy dylemat pobudza działanie ciał migdałowatych – struktur odpowiadających za przeżywanie strachu i innych przykrych emocji. Równocześ nie maleje aktywność prążkowia brzusznego – ośrodka nagrody, który promienieje, kiedy czekamy na pocałunek, podwyżkę lub gdy inni się z nami zgadzają.

Mózg nie tylko woli pewność od niepewności, lecz także gwałtownie jej potrzebuje i intensywnie do niej dąży – pisze DiSalvo. – Potrzeba, by mieć rację, jest w istocie potrzebą dobrego samopoczucia”. Przy czym dla prążkowia brzusznego nie ma większego znaczenia, czego nasze przekonania dotyczą – jest w równym stopniu szczęśliwe, gdy – zgodnie z naszym przewidywaniem – spadł deszcz, jak i wtedy, gdy świętujemy złote gody (co potwierdza, że swoją drugą połówkę wybraliśmy właściwie).

Dlaczego tak fajnie mieć rację (lub choćby poczucie, że ją mamy)? Przyczyna tkwi głębiej, niż skłonni jesteśmy przypuszczać. Odkrywają ją przed nami antropolodzy ewolucyjni. Kathryn Schulz w książce „Być w błędzie” radzi, byśmy spróbowali postawić się w sytuacji naszych najstarszych przodków, próbujących poradzić sobie w świecie sprzed 200 tys. lat.

„Słysząc szelest krzaków, trzeba się w jednej chwili rozeznać, czy mamy do czynienia z drapieżnikiem, czy z potencjalną kolacją. Słowem, konieczna jest niezwykła sprawność w odgadywaniu, co i dlaczego dzieje się dookoła nas” – tłumaczy autorka. Tu nie ma miejsca na rozważanie różnych za i przeciw, dzielenie włosa na czworo. Decyzja: walczyć czy uciekać, musi zapaść natychmiast. Chwila zawahania i… lądujemy w paszczy bestii. „Minęły tysiąclecia, lecz instynkt pozostał” – konstatuje Schulz.

 

Tyle że mechanizm, który mieszkańcom jaskiń zapewniał przetrwanie, nas, ludzi współczesnych, wpędza nieustannie w kłopoty. Nie bralibyśmy kolejnego kredytu, gdyby nie pewność, że będziemy w stanie go spłacić. I nie obrzucilibyśmy błotem zwolennika prawicy (lub lewicy), gdyby nie bezwarunkowe przekonanie o słuszności własnych politycznych poglądów. Dlatego moraliści, filozofowie i terapeuci bez przerwy nas proszą, abyśmy byli bardziej ostrożni w wyrażaniu swoich opinii i sprzeciwiali się stwierdzeniom ostatecznym. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.

Żyjemy w świecie, w którym nasze zawsze musi być na wierzchu. Każda wymiana poglądów to w powszechnym mniemaniu gra o sumie zerowej, w której zwycięstwo jednych (wykazanie swojej racji) przynosi ujmę drugim (unaocznienie błędu). Dlatego nigdy dość powtarzania, że można różnić się pięknie. Dowiódł tego Jan XXIII – gdy ludzie nie byli w stanie się nadziwić, z jaką życzliwością traktuje pewnego francuskiego „libertyna”, papież mówił: „Cóż nas dzieli? Tylko poglądy, to tak niewiele”. Bartłomiej Dobroczyński, psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, podkreśla, że bliska relacja zdarza się nawet między wrogami. Kiedy antropolodzy pytali Czejenów, co najbardziej uwielbiają robić, odpowiadali bez namysłu: walczyć z Komanczami, bo oni wspaniale jeżdżą konno i nie ma większej przyjemności niż patrzeć, jak atakują.

„Nasza kultura nie uczy nawet rzeczy podstawowej, czyli umiejętności powiedzenia: pomyliłem się!” – ubolewa Kathryn Schulz. „Zdumiewające, biorąc pod uwagę prostotę samego zdania, powszechność błędów i powszechne korzyści płynące z takiego wyznania”. Karą za kłótliwość jest towarzyska pustka. „Gdy zawsze będziesz upierał się przy swoim, stracisz sympatię otoczenia” – ostrzega Schulz, przytaczając maksymę terapeutów: „Albo racja, albo bliscy”. Jak się z tym nie zgodzić? Z drugiej strony, w wielu środowiskach nie wypada powiedzieć „nie wiem”. Jeszcze większym występkiem wydaje się zmiana zdania na jakiś ważny temat. Zamiast z wyrazami szacunku możemy się wówczas spotkać z pogardą – patrzcie, jest chwiejny jak chorągiewka!

Skoro brakuje społecznych mechanizmów ułatwiających przyznanie się do błędów, musimy liczyć na siebie. Bracia Chip i Dan Heathowie w swojej najnowszej książce „Decyduj!” wskazują prosty sposób na konfrontowanie swoich założeń z rzeczywistością. Jest nim zaplanowana niezgoda. Firmy, które stosują tę praktykę, wyznaczają adwokata diabła – osobę, której zadaniem będzie krytyka, zgłaszanie zastrzeżeń, wynajdywanie dziury w całym, przede wszystkim zaś wyrywanie kierowniczego gremium z samozadowolenia i pychy. Żeby była jasność: nie chodzi o wygadanego mądralę, lecz o wprowadzanie przeciwnego głosu we wszystkich sytuacjach, w których sceptycyzm nie pojawia się naturalnie.

Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w roli adwokata diabła obsadzić swojego przyjaciela, małżonka czy partnera biznesowego. A jeśli ten pomysł uznamy za niedorzeczny, co stoi na przeszkodzie, by dla samego siebie stać się takim rozsądnym krytykiem? Byleby nie był zbyt surowy, bo wtedy wraz z błędami zniknie nasze upodobanie do intelektualnych poszukiwań.

Według Schulz są dwie szkoły. Pierwsza głosi, że do pomyłek powinniśmy podchodzić jak pies do jeża. Druga – żeby traktować je jak lekcje. Przedstawiciel pozytywnego modelu, XIX-wieczny filozof William James, stwierdził, że mimo ostrożności błędy i tak będziemy popełniać, dlatego „nieco lekkomyślna postawa wydaje się zdrowsza od nerwowości w tej materii”. Uosobieniem negatywnego podejścia jest natomiast św. Tomasz z Akwinu, który w błędach nie widział niczego ponad zło, „wybrakowany odpad”.

 

Spokojnie, to tylko pomyłka

Faktycznie, trzeba zakładać swoją omylność. Jak mówi Schulz, „niezachwiana pewność wzbudza obawy, gdy do głosu dochodzą skrajne ideologie”. Błędy umożliwiają rewolucję społeczną, ekonomiczną, techniczną. To z nietrafnego postrzegania rzeczywistości bierze się postęp, co doskonale oddaje spostrzeżenie Alberta Einsteina: „Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie, i on to robi”. Czasem pomyłka kieruje nas na zupełnie nowe drogi. Kolumb płynął do Indii, a odkrył Amerykę. Natomiast Stalin – jeśli wierzyć starej anegdocie – niechcący dał impuls do budowy tzw. linii okrężnej moskiewskiego metra. Na planach tej inwestycji postawił filiżankę z kawą. Spód naczynia zostawił na projekcie brązowy odcisk, który inżynierowie wzięli za przejaw geniuszu wodza i z entuzjazmem wdrożyli jego „modyfikację”.

 

Jak stawiać czoło swojej omylności bez dyskomfortu, wstydu i poczucia winy? Można się tego nauczyć. Choćby przez zabawę. Im częściej oglądamy komedie, opowiadamy kawały i robimy sobie psikusy, tym lepiej. Filozof Thomas Hobbes uważał, że żarty dają poczucie wyższości – albo wobec kogoś innego, albo wobec siebie. Dzięki nim stajemy się odrobinę dojrzalsi i możemy górować nad starszą wersją swojego ja (co bynajmniej nie jest równoznaczne z pychą). Weźmy taki dowcip: brunetka wyjmuje torebkę z cukierkami i pyta blondynkę: „Chcesz krówkę?” – „Nie, dziękuję, jestem wegetarianką!”. Śmiejemy się, ale czy tylko z blondynki? Może w jeszcze większym stopniu ze swojej ograniczonej wyobraźni. Założyliśmy, że blondynka zachowa się absurdalnie. Nie przyszło nam jednak do głowy, że aż tak.

Gdzie humor, tam także dużo dystansu do siebie, do swoich poglądów, ocen i wiedzy. Dlatego raczej nikt się nie zirytował, gdy na pytanie o cytat z „Klossa” udzielił błędnej odpowiedzi. Tego jestem pewny. Być może.