Raj, który nie istniał

Tybet to nie tylko kraina pokojowo nastawionych mnichów. Tybetańczycy także łupili i wyrzynali sąsiadów. Również Chińczyków

Wszystko zaczęło się tak: z nieba po jedwabnym sznurze zstąpił na ziemię pierwszy władca Tybetu. Na szczycie świętej góry Yarlha Shampo (6636 m n.p.m.) powitało go dwunastu przywódców największych rodów i na własnych barkach zniosło do żyznej doliny Yarlung. Jako istota nadprzyrodzona król (także jego następcy) był nieśmiertelny. Gdy znużył go ziemski żywot, tą samą drogą, po świętym sznurze, wracał do nieba.

AZJATYCKA POTĘGA

Rządzony przez wysłanników bogów Tybet był rajską krainą. Sielankę przerwał żądny władzy koniuszy Longnam. Wyzwał króla na pojedynek, w którym miały się zmierzyć stada ich jaków. Przebiegły Longnam przytroczył do grzbietów swych zwierząt worki z popiołem, które w trakcie walki popękały. Gdy wszystko spowiła sina chmura pyłu, wykorzystał zamieszanie i zabił swego pana. Odtąd tybetańscy królowie stali się śmiertelni. Choć ta legenda powstała w XIV w., udokumentowana historia Tybetu zaczyna się pod koniec VI stulecia i nie różni się od dziejów feudalnej Europy. Chłopi pracowali, przywódcy rodów i plemion rywalizowali o władzę. Z tych zmagań zwycięsko wyszli możnowładcy z doliny Yarlung. Około 630 r. na tronie zasiadł Songtsän Gampo, wybitny polityk i wódz. Jego armie w ciągu niespełna 20 lat opanowały cały teren dzisiejszego Tybetu, dotarły do granic Persji, Arabii i Indii, zagroziły Chinom. Przez dwa wieki sytuacja wyglądała dokładnie odwrotnie niż obecnie – to Tybet był najpotężniejszym imperium Azji. Kronikarze rozpisywali się o wojowniczości i brutalności Tybetańczyków. Szczególne przerażenie budziła ich pogarda dla śmierci i brak litości dla starców i chorych. Królowie rządzili twardą ręką, państwo zorganizowali niemal jak Spartę. Wszystkich mężczyzn zmuszali do służby wojskowej, za nieposłuszeństwo groziło uwięzienie w głębokiej jamie (skazani tonęli tam we własnych odchodach), obcięcie nosa, wyłupienie oczu. Kiedy tybetańskie oddziały zeszły z gór i pojawiły się w okolicy Xi’an, Chińczycy nie odważyli się stawić zbrojnego oporu. Złożyli daniny, dla udobruchania króla i jego wodzów oddali im za żony kobiety z najlepszych książęcych rodów. Syci łupów najeźdźcy zgodzili się na zawarcie pokoju.

Poza bogatymi łupami polityka podbojów przyniosła jeszcze jeden, brzemienny w skutki rezultat. Wszędzie, gdzie docierali, wojownicy króla Gampo stykali się z nieznaną im wcześniej religią – buddyzmem. Z Indii masowo napływali misjonarze. W Tybecie nowa religia została przyjęta życzliwie i gruntownie zmieniła jego oblicze.W połowie IX w. imperium zaczęło się walić pod własnym ciężarem – było zbyt rozległe. Pozycję króla dodatkowo osłabiał zwyczaj wyprawiania go na tamten świat w towarzystwie współpracowników. Nad składanymi do grobu wraz ze zmarłym władcą żonami nikt się specjalnie nie litował, ale dygnitarze, którzy skwapliwie korzystali z jego łask kiedy żył, nie przejawiali ochoty na asystowanie mu w zaświatach. Ratując głowy, uciekali za granicę lub wzniecali bunty. Kraj pogrążył się w chaosie wojny domowej. Wtedy po raz pierwszy na głównej scenie pojawili się buddyjscy mnisi. Z klasztorów popłynęły apele o pohamowanie ambicji i powrót do bardziej zdyscyplinowanego, moralnego życia.

Wołanie o pokój zyskało spory, lecz nie powszechny odzew. Tybetańczycy podzieli się na tych, którzy medytują, i tych, którzy wojują. Ani jedni, ani drudzy nie zdawali sobie sprawy, że na północy wyrasta nowa niebezpieczna potęga – imperium Czyngis-chana. W 1207 r. Mongołowie stanęli u granic Tybetu i postawili ultimatum: poddanie się bez walki albo opór i rzeź. Pod naciskiem pacyfistycznie nastawionych mnichów wybrano uległość. Wybitny brytyjski tybetolog David Snellgrove sądzi, że było to najlepsze i jednocześnie najgorsze rozwiązanie. Najlepsze, gdyż uchroniło słaby i skłócony naród przed masakrą. Najgorsze – bo stało się praprzyczyną dramatu, który trwa do dziś.

DOBRY MONGOŁ, GROŹNY CHIŃCZYK

 

W zamian za uznanie zwierzchnictwa Czyngis-chana Tybetańczycy otrzymali gwarancje bezpieczeństwa i wolności religijnej. Ich kraj znalazł się formalnie w granicach imperium mongolskiego, ale poza koniecznością płacenia trybutu niewiele się zmieniło. Pod ciosami Mongołów padły jednak wkrótce Chiny. W 1271 r. na cesarskim tronie zasiadł wnuk Czyngis-chana, wielki chan Kubilaj. Nowy władca ogłosił, że umowy zawarte przez dziadka nadal obowiązują. Decyzja sprawiała wrażenie rutynowej, ale dla Tybetańczyków miała przełomowe znaczenie. Oznaczała bowiem, że ich kraj stał się częścią Chin!

Skutki zmiany początkowo wydawały się mało znaczące. Przywódcy najpotężniejszej szkoły tybetańskiego buddyzmu Sakjapa wręcz uważali ją za zbawienną. Kubilaj-chan miał bowiem do ich religii wielki sentyment, co po części wynikało z szacunku dla ascetycznych mnichów, a po części ze strachu przed ich magiczną mocą. Marco Polo wspomina w „Opisaniu świata” o wrażeniu, jakie na cesarzu wywarł lama, który siłą woli przesunął stojącą przed nim czarkę. Stosunki między Kubilajem i lamami układały się tak dobrze, że przypieczętowano je traktatem, na mocy którego przywódca szkoły Sakjapa został uznany za kapłana chińskiego cesarza i zwierzchnika Tybetu, a cesarz za jego obrońcę i protektora. Pekin był daleko, więc w praktyce oznaczało to, że cała władza świecka i religijna została przekazana w jedne ręce. Dopóki rządziła mongolska dynastia Yuan, wszystko układało się dobrze. Problem w tym, że dla Chińczyków byli to uzurpatorzy, których chcieli się pozbyć. Po niespełna stu latach osiągnęli cel. W roku 1368 na cesarskim tronie usadowiła się chińska dynastia Ming. Zażądała utrzymania w mocy postanowień traktatu o zwierzchnictwie nad Tybetem. Najlepszy z układów zaczął ukazywać swoje najgorsze oblicze.

MIANUJĘ CIĘ DALAJ LAMĄ

Na Chińczykach zaklęcia i mistyczne obrzędy Tybetańczyków nie wywierały wrażenia, jak wszystkich sąsiadów uważali ich za barbarzyńców. Dopóki jednak lamowie gwarantowali spokój, nie ingerowano w wewnętrzne sprawy odległego kraju. Ale sytuacja zaczynała się zmieniać. Gdy w Pekinie upadała władza Mongołów, w Tybecie rozpoczynał działalność człowiek, który miał zachwiać potęgą szkoły Sakjapa. Charyzmatyczny lama Tsonghkapa nawoływał do surowości obyczajów, od mnichów żądał dyscypliny, abstynencji seksualnej i ubóstwa. Lud patrzył na niego jak na proroka, do klasztorów, które przyjmowały jego nauki, garnęły się tłumy kandydatów na mnichów. Ich znakiem rozpoznawczym stały się żółte nakrycia głowy. Chociaż więc oficjalna nazwa szkoły założonej przez Tsonghkapę brzmi Gelugpa, co można tłumaczyć jako „szlachetny system”, znana jest jako Żółte Czapki.

Opozycyjny wobec Sakjapy ruch szybko zyskał nad nią przewagę pod względem liczby wyznawców i idących w ślad za tym możliwości finansowych. Z płynących szerokim strumieniem darowizn i ofiar wzniesiono w okolicy Lhasy trzy potężne klasztory: Drepung, Ganden i Sera, z których szerzono nową naukę na cały kraj. Tybetański buddyzm zyskał nowe centrum, lecz władza polityczna wciąż należała do wspieranych przez Chiny lamów Sakjapa. Zagrożeni utratą uprzywilejowanej pozycji coraz energiczniej zabiegali u swych mecenasów o pomoc i otrzymywali ją. W tej sytuacji przywódcy Żółtych Czapek przypomnieli sobie o dawnych protektorach – Mongołach. W roku 1578 „żółty” lama Sönam Gyatso udał się na spotkanie z Altan-chanem, najpotężniejszym wówczas władcą mongolskim. Łączył ich wróg – Chiny, więc bez trudu znaleźli wspólny język. A konferencja na szczycie zaowocowała jednym z najważniejszych wydarzeń w dziejach Tybetu. W dowód uznania dla wiedzy i zasług gościa Altan-chan nadał mu pompatyczny tytuł Lamy jak Ocean Mądrości, co w oryginalnej, mongolskiej wersji brzmi… Dalaj Lama!

ŻÓŁTE CZAPKI GÓRĄ

Sönam Gyatso nie został Dalaj Lamą Pierwszym. Jednym z filarów buddyzmu jest wiara w reinkarnację, szkoła Żółtych Czapek uzupełniła ją o przeświadczenie, że istnieje możliwość odnalezienia nowych wcieleń dusz wybitnych zmarłych. Już wcześniej podobny pogląd głosili niektórzy mistrzowie duchowi, teraz został wyniesiony do rangi oficjalnej doktryny. Na jej podstawie stwierdzono, że Tsonghkapa odradzał się w swych następcach. Sönam Gyatso był trzecim przywódcą szkoły Gelugpa, więc chociaż otrzymał godność Oceanu Mądrości jako pierwszy, nadano ją retrospektywnie dwom poprzednikom. On stał się Dalaj Lamą III. Gdy zmarł, jego wcielenie dziwnym zrządzeniem losu odnaleziono we… wnuku Altan-chana. W taki cud nie uwierzyli ani Chińczycy, ani tybetańscy rywale Żółtych Czapek. Mongolskiego Dalaj Lamę IV otruto w wieku 27 lat. Jego następca był dzieckiem, więc Pekin i lamowie Sakjapa zyskali sporo czasu na zatroszczenie się o własne interesy. Ale Mongołowie również nie próżnowali. Pod pretekstem złożenia hołdu nowemu Dalaj Lamie do Tybetu wyruszyły liczne poselstwa, każdemu z dostojników towarzyszyła silna eskorta. I niepostrzeżenie w Lhasie znalazła się spora mongolska armia. Pod jej osłoną Żółte Czapki definitywnie przejęły władzę. Odtąd już nie wspierany przez Chiny lama ze szkoły Sakjapa, lecz Dalaj Lama stał się najwyższym duchowym i politycznym przywódcą Tybetańczyków.

Chińczycy z niepokojem patrzyli na sojusz tybetańsko-mongolski, przez dłuższy czas nie byli jednak w stanie podjąć kontrakcji. Paraliżowały ich konflikty wewnętrzne i wojna z Mandżurami. Wojna, którą przegrali. W roku 1644 władzę przejęła mandżurska dynastia Qing, która miała już panować do końca chińskiego cesarstwa. Gdy Qingowie okrzepli i uporządkowali sprawy w centrum, zajęli się rubieżami imperium. Pozycja Żółtych Czapek była zbyt silna, by mogli im odebrać rząd dusz, ale wystarczyły 2 tysiące żołnierzy do przypomnienia, że układ, w którym Tybetańczycy uznali cesarza za władcę, nadal obowiązuje. W roku 1720 chińskie wojska wkroczyły do Lhasy. Powitano je, co dzisiaj może się wydawać nieprawdopodobne, życzliwie. Na sytuacji w Tybecie fatalnie bowiem zaciążyła konieczność poszukiwania inkarnacji zmarłych Dalaj Lamów. Jej skutkiem było trwające niemal 20 lat bezkrólewie – odnalezione dziecko musiało dorosnąć. W tym czasie władzę sprawowali regenci.

Dalaj Lamie, ze względu na jego duchowy autorytet, sprzeciwiać się było trudno, w stosunku do regentów nie obowiązywała żadna taryfa ulgowa. By utrzymać się u władzy, musieli więc intrygować, likwidować konkurentów, nierzadko z obcą pomocą. Prawdziwym nieszczęściem stało się sprowadzenie Dżungarów, wojowniczego, nieobliczalnego plemienia mongolskiego. Zaproszeni sojusznicy zachowali się jak najeźdźcy, splądrowali Lhasę i nie mieli ochoty wracać na step. W chińskich wojskach, które ich przepędziły, widziano więc wyzwolicieli. Było to kolejne złudzenie. Pekin nie tylko zażądał odnowienia układu o zwierzchnictwie nad Tybetem, ale także utworzenia instytucji, które miały pilnować jego interesów. Powołano 4-osobowy rząd (kaszag) i nadzorującego jego działalność przedstawiciela Chin – ambana, którego można porównać z gubernatorem w krajach kolonialnych. Od roku 1720 Tybet już nie tylko formalnie, lecz w odczuwalny na co dzień sposób znalazł się pod panowaniem chińskim.

ZBRODNIA W KRAINIE ŁAGODNOŚCI

 

Jedyna siła, która mogła dążyć do zmiany upokarzającej sytuacji, nie była tym zupełnie zainteresowana. Wręcz przeciwnie, „żółtych” lamów połączyła z Państwem Środka wspólnota celu, jakim było zakonserwowanie istniejącego stanu rzeczy. Tymczasem świat, ten dalszy, o którym lamowie nie wiedzieli praktycznie nic, zaczął się zmieniać. Europa wkraczała w epokę rewolucji przemysłowej i podbojów kolonialnych. Gdy w Indiach i południowo-wschodniej Azji pojawili się Anglicy, Chiny zamknęły swoje granice. Tybetańczycy poszli ich śladem. Do końca XIX w. granice Tybetu przekroczyła, nielegalnie i w przebraniu, zaledwie garstka desperatów. Na podstawie ich relacji zaczęły się rodzić mity o tajemniczej mistycznej krainie. Tybet nie był jednak rajską Shangri-la. Dalaj Lama IX zmarł w wieku 9 lat, Dalaj Lama X dożył 21, jego następca – 18. Tak wysoka śmiertelność młodych mężczyzn, i to akurat w okresie, gdy stawali się zdolni do sprawowania władzy, nie mogła wynikać z przypadku. Tybetolodzy raczej nie mają wątpliwości, że Dalaj Lamę X otruto, pozostałych pewnie też.

Wśród regentów trup słał się jeszcze gęściej. Jednych mordowano podstępnie, innych w majestacie prawa skazywano za przestępstwa z naszego punktu widzenia absurdalne. Jeszcze w roku 1934 w bucie usuniętego już z urzędu Tsipöna Lungshara znaleziono kartkę z wypisanym imieniem i nazwiskiem rywala. W kraju nic się nie zmieniało, więc jak przed wiekami wierzono, że w ten sposób rzuca się najskuteczniejszą klątwę. Z każdym krokiem depcze się bowiem godność wskazanej osoby i prosi demony o sprowadzenie na nią nieszczęścia. Zabawne? Nie dla Lungshara, którego zgodnie z wyrokiem sądu oślepiono. Wyrok wykonano również w niezmieniony od wieków sposób. Do skroni przyłożono mu kości jaka, głowę owinięto rzemieniem, który zaciskano aż do wyjścia gałek z oczodołów, gdy można je było odciąć. Rany zalano wrzącym olejem.

LORD CURZON OTWIERA GRANICE

Tybetańczycy mogli wierzyć, że izolując się od świata zdołają się przed nim ukryć. Ale imperia coraz łapczywiej spoglądały w ich stronę. Anglikom marzyło się otwarcie szlaków handlowych z Indii  do Chin i uchwycenie przyczółków do dalszej ekspansji w środkowej Azji. Słali do Lhasy listy z propozycjami nawiązania przyjaznych stosunków, ale ku ich rosnącej wściekłości korespondencja wracała nierozpieczętowana. Lamowie dawali w ten sposób do zrozumienia, że nie życzą sobie żadnych kontaktów. Podobnie reagowali na umizgi Rosji. Taki stan utrzymywał się do początku XX wieku, gdy wicekrólem Indii został lord Curzon. Agenci brytyjskiego wywiadu w Rosji przekazywali informacje o rosnącym zainteresowaniu cara tym regionem świata. Szczególny niepokój wywoływały wędrówki po Tybecie tajemniczego mnicha Agwana Dorżijewa, jak podejrzewano, rosyjskiego agenta. Gdy do Londynu dotarły raporty o domniemanym przemycaniu przez Rosjan broni, wicekról dostał od rządu to, na co czekał – wolną rękę.

W 1904 r. z północnych Indii w stronę Lhasy wyruszył korpus ekspedycyjny dowodzony przez ppłk. Francisa Younghusbanda. Anglicy wystrzelali obrońców z karabinów maszynowych. Według różnych źródeł zabili od 2 do 6 tysięcy Tybetańczyków i bez strat własnych dotarli do Lhasy. Towarzyszący ekspedycji korespondent wojenny Perceval Landon opisywał, jak wyglądał idealizowany przez fantastów kraj: „Zwały zwierzęcych i ludzkich odchodów sięgające okien. Na środku ulicy cuchnący rynsztok, pełen kości i łbów zjedzonych lub padłych zwierząt, które leżały, dopóki nie pożarły ich psy i kruki (…) Ludzie, którzy nigdy się nie myją, kobiety z policzkami wymazanymi dla ochrony przed słońcem zakrzepłą krwią…”. Na wieść o zbliżaniu się Anglików Dalaj Lama XIII uciekł do tradycyjnego sojusznika – Mongolii. Czasy jej świetności minęły jednak bezpowrotnie i na żadną pomoc nie mógł liczyć. Zdesperowany udał się do Chińczyków. Ci z obawy, że Tybet stanie się protektoratem brytyjskim, obiecali wsparcie.

Misja nieznającego świata Dalaj Lamy okazała się fatalnym w skutkach błędem. Anglicy po wymuszeniu otwarcia granic dla handlu wycofali wojska, zostawiając w Lhasie jedynie przedstawicieli dyplomatycznych. Natomiast armia chińska, która wyruszyła w stronę Tybetu, nie zamierzała zawracać. W roku 1910 wkroczyła do stolicy. Tym razem już nikt jej nie witał. Gdy dwa lata później chińscy rewolucjoniści obalili cesarstwo i proklamowali republikę, Tybetańczycy natychmiast wzniecili powstanie. Przepędzili garnizon, zaczęli myśleć o ogłoszeniu niepodległości. Swoje nadzieje opierali na przeświadczeniu, że w zawieranych od setek lat układach uznawali zwierzchnictwo cesarza, więc skoro go zabrakło, porozumienia przestały obowiązywać. Chińczycy byli przeciwnego zdania.

W obliczu nieugiętej postawy Pekinu Dalaj Lama XIII zdecydował się szukać pomocy u niedawnych wrogów – Brytyjczyków. W 1914 r. podpisał z nimi układ zawierający mgliste obietnice uznania niepodległości Tybetu, ale ostatecznie Londyn nigdy tego nie zrobił. Zadecydowała wielka polityka, która nie pozwalała na drażnienie Chin. Tybetańczycy wyciągnęli wnioski z wyrachowania Anglików i uznali, że najlepszym wyjściem będzie utrzymywanie równego dystansu wobec wszystkich sąsiadów. Całkowita izolacja była już niemożliwa, więc pozostawili uchyloną furtkę dla chińskich i brytyjskich firm handlowych.

RELIGIA TO TRUCIZNA

W czasie II wojny światowej po raz pierwszy Tybetańczykami zainteresowali się Amerykanie, kiedy sondowali możliwość przerzucania przez himalajskie przełęcze broni dla chińskiej armii Czang Kaj-szeka. Misję rozpoznawczą w imieniu aliantów prowadzili badacz Tybetu porucznik Brooke Dolan i kapitan Ilja Tołstoj, wnuk słynnego pisarza. Zostali przyjęci przez Dalaj Lamę XIV, który miał wówczas zaledwie 7 lat, więc była to audiencja czysto kurtuazyjna. Dotarli również do regenta i innych dostojników. Lamowie uprzejmie podziękowali Amerykanom za zainteresowanie, ale postanowili trwać w izolacji. W ten sposób stracili być może jedyną szansę uniknięcia dramatu, który już wkrótce miał się rozegrać w ich kraju. Tymczasem w 1947 r. z Indii wycofali się Anglicy, którzy równoważyli potęgę Chin, a do Pekinu zbliżała się armia Mao Zedonga. Tybetańczycy wiedzieli, jak komuniści potraktowali buddyzm w Mongolii, więc przerażeni wysłali poselstwo do USA i Anglii. Było już jednak za późno. Stany Zjednoczone broniły przed Stalinem Grecji i Turcji, zabezpieczały przyczółki na Dalekim Wschodzie. Wyczerpana wojną Wielka Brytania była mocarstwem tylko z nazwy.

Gdy w 1950 r. chińska armia rozpoczęła „wyzwalanie tybetańskiego ludu”, nie było nikogo, kto ująłby się za tym ludem. Uwagę świata zaprzątnęła wojna w Korei. Przez pewien czas Tybetańczycy łudzili się jeszcze nadzieją, że z nowymi władzami w Pekinie uda się ułożyć stosunki podobnie jak niegdyś z cesarzami. Dalaj Lama XIV który uciekł do Indii, wrócił, próbował negocjować. W 1955 r. przyjął zaproszenie na spotkanie z Mao Zedongiem. Dyktator podejmował go z pełną kurtuazją, ale przy pożegnaniu oświadczył: „Religia to trucizna”. Jakikolwiek dialog z maoistami okazał się niemożliwy. W 1959 r. Dalaj Lama musiał ponownie uciekać do Indii, komuniści utopili we krwi tybetańskie powstanie i przystąpili do usuwania „trucizny”. Raj, który nigdy nie istniał, zmienił się w jak najbardziej realne piekło.

Więcej:buddyzmTybet