Dwudziestokilkuletni Hamatsu Tomoaki nie po siadał się z radości. Marzył, by zyskać sławę jako komik, i oto właśnie nadarzyła się fantastyczna okazja – miał wziąć udział w programie „Denpa Shōnen teki Kenshō Seikatsu”. Wiedział, że nie będzie łatwo. Jeden z wcześniejszych uczestników tego japońskiego show ryzykował życie, samotnie przemierzając Afrykę. Inny został pobity, kiedy rozdawał prezerwatywy w klubie gejowskim. Ale show must go on! Świat podbijały właśnie programy typu reality show: kończył się dwudziesty wiek i miliony widzów oszalały na punkcie podglądania innych ludzi za pomocą kamer telewizyjnych.
Tomoaki nie musiał ryzykować niebezpiecznego spotkania ze światem zewnętrznym. Miał siedzieć zamknięty w niewielkim, zupełnie pustym mieszkaniu, bez ubrania i bez jedzenia. Dostarczano mu tylko kolorowe pisma: chłopak miał zdobyć to, co niezbędne do przeżycia… biorąc udział w drukowanych tam konkursach typu zdrapka. Żadnego popisywania się wiedzą czy umiejętnościami. Chodziło o to, żeby zdać się na ślepy los. Dowiedział się, że wygra, jeśli łączna wartość zdrapanych nagród sięgnie miliona jenów (dziś to nieco ponad 30 tys. zł). Do tego czasu będzie nagrywany, a jeśli mu się powiedzie, przemontowany zapis jego zmagań z losem zostanie wyemitowany w telewizji. Co za szansa dla młodego komika!
Mężczyzna nie próżnował. Brał udział w kilkuset konkursach dziennie, ale nie wygrywał nic do jedzenia. Mijały dni, głodował, chudł. Producenci litościwie nagięli reguły gry i podali mu niewielkie porcje. W końcu do chłopaka uśmiechnęło się szczęście: po miesiącu wygrał torbę ryżu. Żeby go ugotować, musiał jednak poczekać, aż zdobędzie jakieś naczynia. Świetnie się do tego nadały puszki po wygranych napojach słodzonych. Potem jego dietę uzupełniło jedzenie dla psów. Na papier toaletowy czekał dziesięć miesięcy. Przestał o siebie dbać, nie miał zresztą jak. Zaczął dziwaczeć, rozmawiał z zabawkami. Miesiącami nie miał kontaktu z drugim człowiekiem.
Po ponad 300 dniach przyszła upragniona wygrana! Lecz mężczyznę przewieziono wówczas do Korei Południowej, tam ponownie pozbawiono ubrania, pozostawiono w innym pokoju i zapewniono, że wróci do kraju, gdy… wygra równowartość biletu lotniczego. W pierwszej klasie. Kiedy kilka tygodni później, już w Japonii, wprowadzono go do kolejnego mieszkania, sam się zaczął rozbierać. Ale wtedy ściany pokoju rozpadły się jak domek z kart, a zdumiony Hamatsu Tomoaki zorientował się, że stoi na scenie otoczony rozbawionym tłumem. Jego zmagania z losem od miesięcy śledziły miliony widzów: kamery nadawały z jego mieszkania 24 godziny na dobę, przyciągając przed telewizory 16 milionów osób. Od dawna nic tak ich nie rozbawiło…
ZŁA RADOŚĆ I GRZESZNA PRZYJEMNOŚĆ
Hamatsu Tomoaki, do dziś znany jako Nasubi (czyli Bakłażan: ma charakterystyczną podłużną twarz, a poza tym rysunkowym bakłażanem zasłaniano w nagraniach jego genitalia), nadal pracuje jako aktor i komik. Udział w programie przypłacił jednak kłopotami natury psychologicznej: trudno było mu na powrót przyzwyczaić się do kontaktu z ludźmi. Spędził w odosobnieniu 15 miesięcy. „Cierpiałem każdego dnia. Czułem się jak w pułapce, gdzieś między zdrowiem a szaleństwem” – powiedział po programie. Dlaczego cierpienie i upokorzenie Hamatsu budziło w widzach rozbawienie? Na pewno przyczyniał się do tego odpowiedni montaż: zabawna muzyka i dziwaczne dźwięki emitowane jako tło jego zmagań. Łatwo też dojść do wniosku, że gdzieś na drugim końcu świata ludzie miewają dziwaczne upodobania. W końcu Japończycy słyną z ekscentrycznych gustów estetycznych: od epoki Edo jadają na deser ciastka przekładane słodką pastą z fasoli, a od ponad tysiąca lat czernią dla urody zęby, więc zapewne bawią ich dziwaczne historie.
Czy jednak na pewno chodzi o upodobania i emocje inne niż nasze? Antyczni Grecy używali słowa epichairekakia (dosłownie: radowanie się ze zła), a Rzymianie – malevolentia – jedni i drudzy przyznając tym samym, że nie były im obce radość i przyjemność wypływające z cudzego nieszczęścia. Ludzie Zachodu sięgają po niemieckie słowo Schadenfreude (od Schaden – krzywda i Freude
– przyjemność), Rosjanie przyznają się do złaradości, a Czesi – škodolibosti. Amerykanie mówią zaś czasem o guilty pleasure (przynajmniej od kiedy w 1860 r. użyto tego wyrażenia w nowojorskim „The Times” w kontekście wizyty w domu publicznym). I jak pokazuje Google, określeń Schadenfreude i guilty pleasure używamy coraz częściej i częściej.
NIEBO Z WIDOKIEM NA TORTURY
Arystoteles nie miał wątpliwości. W „Etyce nikomachejskiej” o epichairekakii pisał tak: „Nie każde jednak postępowanie i nie każda namiętność dopuszcza średnią miarę; z samych bowiem już nazw niektórych z nich wynika, że są czymś niegodziwym, tak np. radość z powodu niepowodzenia drugich, bezwstydność lub zawiść, a spomiędzy sposobów postępowania: cudzołóstwo, kradzież i morderstwo; wszystkie te i tym podobne namiętności i sposoby postępowania są przedmiotem nagany, ponieważ one same są niegodziwe, nie zaś ich nadmiar lub niedostatek”. Ale już rzymski poeta Lukrecjusz nie łączył przyjemności, jaką się odczuwa w obliczu cudzych problemów, z moralnym upadkiem:
„Miło w czas burzy morskiej, gdy życia sam nie narażasz / Patrzeć z brzegu na trudy wichrem gnanego żeglarza. / Nie stąd, że cudza męka radość ci może przynieść, / Lecz że przykrości widzisz, które gdy zechcesz – ominiesz. / Miło też walkę mężów oglądać w wielkich bojach / Gdy z daleka bezpieczna całość i wolność twoja”.
Wielu Rzymian podpisałoby się pod tym ostatnim stwierdzeniem. Cyceron uważał, że nic nie uczy i nie unaocznia rzymskich cnót – pogardy dla bólu i śmierci – lepiej niż munera, czyli walki gladiatorów. Zdaniem Pliniusza Młodszego, krwawe widowiska na arenach miały wartość pedagogiczną: rozbudzały odwagę, „wykazując, że umiłowanie sławy i pragnienie zwycięstwa mogą powstać nawet w ciałach niewolników i zbrodniarzy”. Pojedynki gladiatorów pojawiły się w Rzymie jako pomysł zapożyczony od Etrusków i początkowo towarzyszyły pogrzebom. Dość szybko jednak zamożni Rzymianie zrozumieli, że tego typu spektakle mogą im przysparzać popularności i ułatwiać karierę polityczną. Zaczęli więc organizować walki także poza uroczystościami funeralnymi i je urozmaicać, dodając na przykład venatio z udziałem dzikich zwierząt. Publiczność przyjmowała je z zachwytem. Za panowania cesarza Nerona tylko podczas jednego venatio oklaskiwano śmierć czterystu niedźwiedzi oraz trzystu wów. Ile osób zginęło wówczas na arenie, nie wiadomo – były skazańcami i ich liczby nie odnotowywano. Falę współczucia zdołały wzbudzić w roku 55 p.n.e. słonie, które podczas walki z oszczepnikami zaczęły klękać. Wydały się tak podobne do ludzi błagających o łaskę, że widzom miękły serca. Od połowy I wieku p.n.e. igrzyska kończyły często potyczki andabatów,
czyli walczących na oślep, w hełmach pozbawionych otworów na oczy. Widzowie uznawali ten element za komiczny. W 107 r. cesarz Trajan z okazji zdobycia Dacji urządził igrzyska trwające 123 dni: wystąpiło 10 tys. gladiatorów (tylu, co podczas całego czterdziestoletniego panowania Oktawiana Augusta) i zginęło 11 tys. zwierząt.
Do III w. zachował się – jak pisze Jérôme Carcopino w książce „Życie codzienne w Rzymie w okresie rozkwitu cesarstwa” – zwyczaj urządzania munera sine missione, walk gladiatorskich, z których nikt nie mógł ujść z życiem. Podczas całodniowych widowisk były momenty o wyjątkowym okrucieństwie, w tym poranne i południowe egzekucje złodziei, morderców i podpalaczy. „Opisał nam ten haniebny proceder Seneka. Wypuszczano na arenę nędzną gromadę skazańców. Odłączano od niej pierwszą parę, złożoną z człowieka uzbrojonego oraz drugiego – ubranego w zwykłą tunikę. Pierwszy miał za zadanie zabić drugiego i zabijał go niechybnie. Zaraz po tym odbierano mu broń i prowadzono do innego, uzbrojonego po zęby, i rzeź ciągnęła się dalej, nieubłaganie, aż do momentu, kiedy głowa ostatniego nieszczęśnika potoczyła się po piasku” – pisze Carcopino.
Masowo na arenach ginęli chrześcijanie i to właśnie idee, które niosło chrześcijaństwo, doprowadziły do zaprzestania organizowania igrzysk z udziałem gladiatorów (zwierzęta uratował kryzys gospodarczy: niełatwo było je sprowadzać). Nie oglądano już ich, co nie znaczy, że myśl o nich przestała sprawiać przyjemność. Tertulian z Kartaginy, uznawany za jednego z pierwszych chrześcijańskich teologów, wyobrażał sobie niebo w dość specyficzny sposób – jako balkon, z którego zbawieni podziwiają piekło, czyli arenę, gdzie torturom poddawani są potępieni. Kara potępionych miała być wieczną radością zbawionych.
MIESZANE EMOCJE
„Przypatrywanie się cierpieniu sprawia przyjemność, zadawanie cierpienia jeszcze większą – jest to zdanie srogie, lecz stare, potężne, ludzkie, arcyludzkie zdanie, które by zresztą już małpy może były podpisały” – pisał niemiecki filozof Fryderyk Nietzsche w pracy „Z genealogii moralności”. Jako inspirację do badań naukowych potraktowali te słowa psychologowie Colin Wayne Leach, Russell Spears i Antony S.R. Manstead. Wyszli oni z założenia, że choć przyzwoitość nie zawsze pozwala nam to przyznać, wszyscy czasem cieszymy się z nieszczęścia innych ludzi: bohaterów reality show wychodzących na głupców, celebrytów, którym powinie się noga, czy tych, których naszym zdaniem słusznie spotkała kara. Wykazali też, że istnieje przyjemność bierna różniąca się od takiej, w której przyczyniliśmy się nieco do nieszczęścia bliźniego. Ich praca wydaje się ciekawa przede wszystkim dlatego, że porusza temat zazwyczaj obchodzony przez psychologów szerokim łukiem.
Od zarania psychologia zajmowała się przede wszystkim emocjami uznawanymi przez wielu za negatywne: strachem, złością, wstrętem (w naturalny sposób skupiamy się na nich łatwiej, w końcu od nich zależy czasem nasze przeżycie: mają nas ostrzegać przed niebezpieczeństwami). Z kolei rozwijająca się od końca XX w. psychologia pozytywna koncentruje się na tym, co stanowi podłoże dobrego samopoczucia i szczęścia. Skomplikowanym emocjom, takim jak Schadenfreude, trudno sobie znaleźć zaciekawionego badacza. W dodatku nie wiadomo nawet, co dokładnie jest do zbadania, bo o mieszanych emocjach mówimy niechętnie, niełatwo je rozróżniamy, nie mamy nawet precyzyjnego słownictwa, by o nich opowiadać.
Kilka lat temu badacze z Emory University w Stanach Zjednoczonych przyjrzeli się jednak uważnie Schadenfreude, uznając, że może to być okazja do lepszego poznania ciemnej strony człowieka. Opublikowali pracę będącą wynikiem ponad trzydziestu lat badań i obserwacji. Ich zdaniem Schadenfreude ma trzy podstawowe formy, związane z agresją, rywalizacją i poczuciem sprawiedliwości. Ta pierwsza wywodzi się z poczucia tożsamości społecznej, kształtowanej już w dzieciństwie (odczuwają ja na przykład kibice podczas meczu). Druga wiąże się z indywidualnym konkurowaniem (i ma wiele wspólnego z zazdrością; cieszymy się, kiedy naszemu konkurentowi nie powiodło się). Trzecia zaś odwołuje się do uwewnętrznionego poczucia sprawiedliwości, także rozwijającego się już we wczesnym dzieciństwie (w tej kategorii mieści się to, co czujemy, widząc, jak zasłużona kara spotyka oszusta).
Mimo że wszyscy czasem odczuwamy radość z cudzego nieszczęścia czy cierpienia, niektórym przychodzi to łatwiej i częściej. Nie zdziwi nikogo fakt, że dotyczy to zwłaszcza osób osiągających wysokie wskaźniki w pomiarach cech „ciemnej triady”: narcyzmu, psychopatii i makiawelizmu, a także sadyzmu. Zdaniem badaczy doświadczenie Schadenfreude jest podobne do stania się na chwilę psychopatą (to oczywiście grube uogólnienie, bo proces jest tymczasowy i nie tak głęboki): pod wpływem sytuacji zewnętrznej odczłowieczamy przedmiot naszych uczuć. Z kolei psycholożka Mina Cikara z Harvardu uspokaja, że jeśli czujemy Schadenfreude, to jeszcze nie znaczy, że jesteśmy psychopatami, a niedostatek empatii nie zawsze jest patologią. Ale jeśli zdarza nam się to często i regularnie, warto się zastanowić…
Ograniczenia empatii badała niemiecka neurobiolożka Tania Singer. Kiedy ludziom podczas skanowania mózgu pokazuje się dłoń innej osoby rażonej słabym prądem, widać, że uaktywniają się obszary mózgu związane z bólem – współodczuwamy. Inaczej dzieje się jednak, kiedy ta dłoń należy do kogoś, kto przed badaniem grał z nami w jakąś grę i oszukiwał. Wówczas drzwi do empatii się zamykają. A właściwie zależy to od płci: u większości kobiet pozostają lekko otwarte (badane wykazywały ograniczoną empatię), u większości mężczyzn się zupełnie zamykają. Oni koncentrują się na sprawiedliwości. Właśnie zajęli wygodne miejsce na balkonie Tertuliana.
OPUSZCZENI BRACIA MNIEJSI
„Wydaje się, że jądrem Schadenfreude jest dehumanizacja” – podkreśla Shensheng Wang z amerykańskiego Emory University. Może dlatego tak łatwo ludziom w różnych częściach świata przychodzi bawić się kosztem zwierząt. Francuscy smakosze do dziś marzą o ortolanach: niewielkich ptakach z rodziny trznadli, które tradycyjnie topiono w armaniaku i opiekano na ruszcie. Spożywano je potem w całości, wraz z kośćmi i wnętrznościami, w dodatku zakrywając głowę chustą. Nie wiadomo, z powodów estetycznych czy moralnych – aby się ukryć przed Panem Bogiem, jak mówiono. Podobno wielbicielem tego dania był francuski prezydent François Mitterrand – ortolany uświetniły jego ostatnią sylwestrową kolację na urzędzie. Dziś te ptaki są pod ochroną, ale plotki głoszą, że niektórym smakoszom nadal udaje się spełnić kulinarne marzenia pod chustą.
Być może ostatnim echem rzymskich venationes jest w Europie hiszpańska corrida – co roku w Hiszpanii zabija się podczas tego typu widowisk 40 tys. byków. Zwierzęta walczą zresztą na arenach ku ludzkiej uciesze w wielu krajach. Na Haiti najpopularniejszym rodzajem hazardu są walki kogutów (organizowane również m.in. w Indonezji, Tajlandii i Stanach Zjednoczonych). Na Filipinach można oglądać walki koni, które kopią się i gryzą aż do śmierci jednego z nich. Żadne z tych zwierząt nie wybrało swojego losu. Trudno też tłumaczyć się – jak starożytni Rzymianie – że te walki mają sprawić, iż poczujemy triumf nad dziką, niebezpieczną naturą. Że ukoimy w ten sposób własny lęk przed śmiercią.
Współczesna sztuka i technika umożliwiają eksperymentowanie z przedstawieniami cierpienia i śmierci bez narażania czyjegokolwiek życia. Pokusy pozostają jednak ciągle te same. Niemal dwadzieścia lat po japońskim reality show, w którym miliony bawiły się, oglądając upokorzenie Nasubiego, rosyjski milioner Jewgienij Piatkowski ogłosił, że chce nakręcić najbardziej ekstremalny telewizyjny show w historii: 15 kobiet i 15 mężczyzn miało zostać wysłanych na Syberię, by bez pomocy z zewnątrz przetrwać tam dziewięć miesięcy. Groziły im nie tylko bardzo niskie temperatury i ataki dzikich zwierząt, ale także agresja innych uczestników. Plotki głosiły, że organizatorzy nie będą interweniować nawet w wypadku morderstwa czy gwałtu. Ogłosili, że liczą na dwa miliardy widzów. Ostatecznie zdjęcia odwołano.