Szokujące sceny w stolicy przed bitwą warszawską

Część mieszkańców snuła się bez końca w kościelnych procesjach, inni bawili się szampańsko w modnych knajpach. Brakowało tymczasem chętnych do drążenia okopów na przedpolach Warszawy, do której w szybkim tempie zbliżali się bolszewicy.

Upał i duchota były trudne do wytrzymania. Tysiące rozgrzanych, spoconych ludzi posuwały się wolno w ulicznym pochodzie, zawodząc religijną pieśń. Premier Wincenty Witos przystanął na chodniku, ponuro obserwując tłum. Ludzie nie rozpoznawali szefa rządu Rzeczypospolitej, nie zatrzymywali wzroku na jego twarzy. 

Gdy ciżba na chwilę się zatrzymała, Witos zagadnął jakiegoś jegomościa wyglądającego na rzemieślnika. Zaczęli rozmawiać. Premier zasugerował, że mieszkańcy powinni posłuchać wreszcie zarządzenia władz i ruszyć do robót fortyfikacyjnych. „Bo modlić się należy i prosić Boga, ale nie należy się nim wyręczać wszędzie” – podsunął.

„Bezbożnicze gadanie – mruknął niechętnie mężczyzna. – Bez bożej woli nic się na świecie stać nie może”.

„A więc także zgodnie z bożą wolą bolszewicy bezczeszczą i niszczą wszystko, co święte?”.

Rozmówca spiorunował Witosa wzrokiem. „W Warszawie od dawna zawarła się Sodoma i Gomora! – obwieścił nagle niczym biblijny prorok. – Najazd bolszewicki jest karą bożą za grzechy! Jest próbą zesłaną przez Boga na naród, gdyż on się często i takimi narzędziami posługuje”. 

Premier już tego nie słuchał (aczkolwiek spotkanie dobrze zapamiętał i opisał później we wspomnieniach). Westchnął ciężko i ruszył z powrotem do siedziby rządu. „Nie można dopuścić, żeby w obliczu największego niebezpieczeństwa tylu ludzi zdrowych łaziło po mieście bezmyślnie, zamiast z innymi pracować nad obroną stolicy” – mówił do siebie w duchu. Wiedział, że bolszewicy szturmują już Radzymin, 25 km od Warszawy. Straszny dzień 13 sierpnia 1920 r. dłużył się jak koszmar.

Ludzkie krakanie

Gdy wiosną 1920 r. wojsko polskie walczyło na dalekiej Ukrainie, w Warszawie mało kto wiedział, co się tam naprawdę dzieje. Władze pieczołowicie cenzurowały informacje z frontu. Warszawiacy przywykli do ciągłego stanu wojny trwającego już od 1914 r.

Zdecydowana większość spośród około 900 tys. mieszkańców miasta skupiała się na codziennej walce o byt. Zdobycie podstawowych produktów żywnościowych wymagało nieraz wielogodzinnych poszukiwań i stania w długich kolejkach. Ludzie otrzymywali kartki na chleb, smalec, cukier i sól, które mogli nabywać po niskich cenach, ale sklepy często świeciły pustkami.

Inne produkty kupowano na rynku, m.in. od rolników, którzy przyjeżdżali do miasta. Władze ustalały ceny maksymalne na te towary, co rodziło bezustanne konflikty. „Na rogu Smoczej i Pawiej – donosił „Kurier Polski” – stanął chłop z wozem kartofli, za które żądał po 500 marek za korzec. Dawano mu 300 marek, ale nie chciał. Dopiero gdy policja chciała go aresztować za lichwę, proponował sprzedać po 300 marek. Wtedy jednak zażądano od niego sprzedawania po 50 fenigów za funt”. 

Lichwiarze i spekulanci, czyli handlarze usiłujący sprzedawać towar po cenach rynkowych, byli obiektem powszechnej nienawiści. Żądano nawet karania ich śmiercią. W kolejkach przed sklepami ludzie pomstowali na spekulantów, na rząd, na Żydów. Po radosnym nastroju z pierwszych miesięcy po odzyskaniu niepodległości nie było już ani śladu. „Ciągłe ludzkie krakania, że będzie coraz gorzej i drożej (…). Wszyscy źli, zaostrzeni, w sklepach, w tramwajach niegrzeczni” – notowała w swym pamiętniku 68-letnia Łucja Hornowska.

Sytuacja najuboższych warstw ludności była tragiczna. Jak pisał Herbert Hoover, szef alianckiej Najwyższej Rady Żywnościowej, „warunki w Polsce, spowodowane brakiem żywności, są opłakane (…) w miastach i ośrodkach przemysłowych robotnicy nie mogą zdobyć żywności dla swoich dzieci, śmiertelność wśród dzieci jest tak wielka, że poruszony tym stanem cały świat cywilizowany pragnie przyjść im z pomocą”.

Brudna i cuchnąca stolica

Do Warszawy przybywało coraz więcej repatriantów, uciekinierów ze Wschodu, osób szukających pracy w fabrykach lub w administracji odrodzonej Rzeczypospolitej. Biurokracja rozrastała się w błyskawicznym tempie, m.in. wskutek powszechnej praktyki tworzenia stanowisk dla krewnych i znajomych. Gdy pod koniec czerwca tekę ministra robót publicznych objął ściągnięty z emigracji wybitny inżynier Gabriel Narutowicz, ze zdumieniem skonstatował, że resort zatrudnia już 3700 urzędników. 

Szybko rosły koszty wynajmu mieszkań. Upowszechniała się praktyka dzielenia pokojów, np. jedną część zajmowało małżeństwo z dzieckiem, a drugą, oddzieloną parawanem, samotny mężczyzna. Każdy radził sobie, jak mógł, by zarobić na utrzymanie. „Ożeni się biedny inwalida z kobietą łagodną, która dopomogłaby mu w uzyskaniu jakiejkolwiek posady. Odwdzięczę się dobrocią” – oferował pewien kawaler w anonsie z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”.

Ponieważ nieustannie rosły ceny, w mieście bez przerwy wybuchały strajki pracowników żądających podwyżek płac. Gdy pracę przerwali piekarze, w całej Warszawie zabrakło chleba. Strajk pracowników elektrowni pogrążył stolicę w ciemności, podczas strajku dozorców na podwórkach kamienic wyrosły sterty odpadków. Zresztą nawet bez tego Warszawa była brudna i cuchnąca. Tysiące koni zaprzęgniętych do powozów, bryczek, chłopskich furmanek, wozów wojskowych i platform fabrycznych przejeżdżających przez miasto regularnie zanieczyszczały ulice, których nie nadążano sprzątać. 

Depresja Naczelnika

Na początku lata starano się ukrywać przed opinią publiczną prawdziwy obraz sytuacji na Ukrainie i Białorusi. W przedrukowywanych przez prasę oficjalnych komunikatach sztab generalny podawał głównie informacje o lokalnych sukcesach. Gdy na przykład na jakimś odcinku Sowieci posunęli się do przodu o 30 km, a następnie Polacy odbili im 3 km terenu, informowano tylko o tym ostatnim „zwycięstwie”. 12 czerwca władze zawiesiły wydawanie proendeckiego „Kuriera Warszawskiego”, który zamieszczał demaskatorskie materiały na temat wojny. W obronie gazety wystąpiły solidarnie pisma wszystkich orientacji politycznych. Ludzie myśleli – pisał „IKC” – „że po zajęciu Kijowa zajmiemy już bez trudu całą prawobrzeżną Ukrainę i dojdziemy spacerem do Odessy. Teraz trzeba spojrzeć rzeczywistości w twarz. (…) Społeczeństwo ma prawo wiedzieć dokładnie, co się dzieje na froncie”. 
Wkrótce było już powszechnie wiadomo, że „przegrupowania wojsk” z oficjalnych komunikatów to tak naprawdę generalna rejterada pod naporem posuwającej się niczym taran Armii Czerwonej. Przez stolicę coraz częściej przeciągały kolumny wojska: piechoty, ułanów, artylerii. Żołnierze śpiewali chóralnie popularne piosenki – nie tylko polskie, ale i rosyjskie, znane rekrutom ze szkoły w carskich czasach. Wojacy byli często mocno skacowani, bo przed wymarszem na front organizowano zwyczajowo ostre libacje. 

Na murach kamienic rozklejano tysiące plakatów wzywających do obrony ojczyzny. Często miały charakter antysemicki, przedstawiając najeźdźców jako Żydów i zagrzewając do walki z „żydo-bolszewizmem”. Gorąco protestowali przeciw temu żydowscy radni Warszawy, ich interwencje nie odnosiły jednak większych skutków. 

Do wojska zgłaszały się tłumy ochotników, głównie młodzieży z rodzin inteligenckich i ziemiańskich. Nastroje wśród najniższych warstw ludności i mniejszości żydowskiej (stanowiącej 27 proc. populacji miasta) były jednak złe. Władze nie były pewne ich reakcji w obliczu nadejścia bolszewików. 3 lipca podczas narady dowództwa w Belwederze gen. Stanisław Szeptycki alarmował, że w mieście mogą niebawem wybuchnąć rozruchy. Zaproponował wycofanie wojska ze wschodu do etnicznych granic Polski i obsadzenie Warszawy dużymi siłami, by zapobiec rewolucji. 

Pomysłu nie przyjęto, zdecydowano się jednak na radykalne działania prewencyjne. Policja rozpoczęła obławę na prawdziwych i domniemanych wichrzycieli, aresztując setki komunistów i ich sympatyków oraz ludzi krytykujących rząd. Zatrzymano m.in. wydawcę zagrzewającego do boju z bolszewizmem, ale wciąż narażającego się władzom „Kuriera Warszawskiego”. 

Rząd zintensyfikował też akcję ścigania dezerterów i dekowników ukrywających się przed poborem. W sobotę 10 lipca policja i żandarmeria zamknęły nagle wszystkie bramy Ogrodu Saskiego w centrum miasta, wypełnionego w słoneczny dzień tłumami spacerowiczów. Zatrzymywano dziesiątki młodych mężczyzn, których następnie formowano w grupy i odprowadzano pod eskortą do komisariatu. W walce z dekownictwem służby państwowe otrzymały wsparcie obywatelskie. Patrole „patriotycznych pań” zaczęły chodzić po ulicach, zaczepiając młodych mężczyzn i wypytując ich, kiedy zamierzają pójść na front.

W Belwederze bez przerwy obradowała kryzysowa Rada Obrony Państwa  pod kierownictwem naczelnika państwa Józefa Piłsudskiego złożona z polityków wszystkich orientacji i generałów. Jej posiedzenia, ciągnące się czasem do białego rana, były pasmem nieustannych kłótni i wzajemnego obwiniania się o doprowadzenie kraju na krawędź katastrofy. Piłsudski, ostro atakowany przez oponentów, czuł się coraz gorzej. Popadał w przygnębienie, nękały go silne bóle serca. W połowie lipca przestał nagle w ogóle przychodzić na posiedzenia Rady. Plotkowano, że kompletnie się załamał albo nawet popełnił samobójstwo. 

Beztroska i dewocja

Gdy pod koniec lipca Armia Czerwona wtargnęła już na obszary etnicznej Polski, życie w Warszawie pozornie toczyło się w miarę normalnie. „Pierwszym wrażeniem, jakie odniosłem, przejeżdżając przez miasto w drodze z dworca do poselstwa angielskiego, było zdziwienie wywołane normalnym codziennym nastrojem ludności. Na ulicach ani śladu alarmu czy paniki, także nie było widać, iżby wzniosły trud służby wojskowej powołał do szeregów męską część narodu. (…) Jedynym zjawiskiem niezwykłym były liczne procesje religijne” – pisał 25 lipca w swym dzienniku lord Edgar d’Abernon, członek przybyłej właśnie nad Wisłę misji alianckiej. Dwa dni później notował: „Znamienną jest ta niezrównana beztroska wszystkich dookoła, podczas gdy nieprzyjaciel jest już u wrót miasta. Prezes Ministrów (Witos), gospodarz wiejski, wyjechał dzisiaj zbierać swe zboże z pola”.

Brak objawów paniki na ulicach nie oznaczał jednak rzeczywistego spokoju. Wielu mieszkańców żyło w coraz większym strachu, spotęgowanym przez plotki i prasowe doniesienia o okrucieństwach bolszewików. Bogacze i ich rodziny w pośpiechu pakowali do kufrów kosztowności i uciekali z miasta na zachód; niektórzy do Poznania, inni aż do Berlina. Coraz trudniej było wydostać się z Warszawy, pociągi pękały w szwach, bilety trzeba było załatwiać po znajomości. Kolej skwapliwie wykorzystała sytuację i z dniem 1 sierpnia podniosła ceny biletów o 100 procent. 

Władze stolicy formowały ochotnicze oddziały straży obywatelskiej, które miały wspomóc armię i policję. Wstępowali tam głównie starsi wiekiem urzędnicy. Podczas patroli chronili głowy przed upałem słomkowymi kapeluszami, co wywoływało złośliwe komentarze. PPS, główna siła lewicy, pośpiesznie organizowała oddziały robotnicze, szykując się do walk ulicznych z bolszewikami w razie ich wejścia do miasta. 

O ile ochotników do zbrojnych patroli było całkiem sporo, o tyle trudno było znaleźć chętnych do chwycenia za łopatę i drążenia okopów na przedpolach Warszawy. Nie pomogło nawet wprowadzenie obowiązku uczestnictwa w robotach fortyfikacyjnych, zarządzonego przez wojskowego gubernatora miasta gen. Franciszka Latinika. Władze zaczęły więc organizować łapanki, żeby zapewnić siłę roboczą do tych prac. Szczególnie chętnie wyłapywano Żydów, których pędzono w kolumnach na wschodnią stronę Wisły.

Sytuacji przydawał absurdalności fakt, że Żydzi, którzy sami zgłaszali się do kopania, często spotykali się z odmową – z powodów antysemickich uprzedzeń. Podobnie było z chętnymi do walki na froncie albo np. służby w szpitalach, gdzie dramatycznie brakowało personelu. Pielęgniarkę Bertę Cukiert, która chciała podjąć wolontariat w szpitalu wojskowym, odprawiono z kwitkiem w dwóch stołecznych placówkach. W jednej z nich usłyszała, że Żydówek nie przyjmują, bo ich podstępnym celem jest „rozmyślne trucie przy pomocy zastrzyknięć żołnierzy polskich”.

Kto naprawdę uciekł

Gdy 12 sierpnia Armia Czerwona była już o 50 km od Warszawy, Piłsudski wyjechał z miasta na południe. Zamierzał objąć bezpośrednie dowodzenie nad formowaną w tajemnicy nad Wieprzem grupą uderzeniową, która miała uderzyć w lewe skrzydło atakujących Warszawę bolszewików. Wtedy endeccy przeciwnicy Piłsudskiego zaczęli rozpowszechniać pogłoski, że wódz uciekł. Jednak w stolicy nie było też już głównego politycznego wroga Naczelnika – Romana Dmowskiego. Lider narodowej prawicy wyjechał do Poznania, gdzie przygotowywał się do utworzenia alternatywnego rządu polskiego w razie upadku Warszawy. Zwolennicy Piłsudskiego rozpowiadali więc, że to Dmowski stchórzył i czmychnął. 

Bój o zewnętrzną linię obrony Warszawy rozgorzał tuż po wyjeździe Naczelnika. Na ulicach potężniały tymczasem kościelne procesje. „Wyszedłem umyślnie do miasta – pisał premier Witos – żeby się przyjrzeć tym dziesiątkom tysięcy ludzi różnego stanu, wieku i zawodów, które niezmordowanie spacerowały całymi dniami po mieście, ale ani rusz nie dały się użyć do prac tak koniecznych dla obrony ciężko zagrożonej stolicy”. Po próbie rozmowy z jakimś nawiedzonym jegomościem premier wrócił do biura i wezwał szefa MSW Leopolda Skulskiego. Ten przyznał, że sytuacja jest nonsensowna, przekonał jednak Witosa, iż ogarniętych amokiem tłumów lepiej nie prowokować, bo skutki mogłyby być odwrotne do zamierzonych.

Łuny pożarów

14 sierpnia endecki polityk Stanisław Stroński wezwał na łamach „Rzeczpospolitej” do masowych modłów o ocalenie ojczyzny podczas tradycyjnych mszy z okazji przypadającego w następnym dniu święta Matki Boskiej Zielnej. „Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tem przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą ojczyzny” – pisał.

Następnego dnia, w niedzielę, dziesiątki tysięcy osób zawodziły w warszawskich kościołach: „Przed twe oblicze zanosim błaganie: ojczyznę, wolność zachowaj nam Panie!”. 25 km na północny wschód od stolicy toczył się już zażarty bój pod Radzyminem. Większość zagranicznych dyplomatów wyjechała z Warszawy, pozostali tylko nieliczni. Ulice huczały od trwożliwych plotek. 

Ludzie zachowywali się bardzo różnie: niektórzy histeryzowali, łykali proszki uspokajające, inni nadrabiali miną, jeszcze inni rzeczywiście zdawali się niewzruszeni. Spragnieni mocnych wrażeń wchodzili na dachy wysokich kamienic, by obserwować widoczne w oddali eksplozje pocisków artyleryjskich i dymy pożarów. Kawiarnie na Nowym Świecie były jak zwykle pełne gości, rozbrzmiewając gwarem rozmów i śmiechów, co szokowało i gorszyło wielu obserwatorów. 

„Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż tuż – notowała w swym dzienniku pisarka Maria Dąbrowska. – Mamusia i Jadzia wróciły tydzień temu z Sabinowa. Mamusia w pełni żyje epoką: »Jakże ja bym miała tam na wsi wytrzymać, kiedy tu się takie rzeczy dzieją«”. 

Tysiące emigrantów rosyjskich, którzy uciekli przed rządami Lenina i zatrzymali się w Warszawie, miały szczególne powody do strachu. Liczni zdążyli wyjechać już do Berlina albo Gdańska, niektórzy postanowili jednak, że nie będą dalej uciekać. Krytyk literacki Dmitrij Fiłosofow sprokurował sobie fiolkę z trucizną i zapowiedział, że gdy tylko Armia Czerwona wedrze się do miasta, natychmiast ze sobą skończy.

Byli jednak i tacy, którzy oczekiwali bolszewików z nadzieją. Komuniści i ich sympatycy uważali inwazję za wstęp do rewolucji i budowy nowego szczęśliwego społeczeństwa. Wielu gnieżdżących się w norach nędzarzy chciało jakiegokolwiek przełomu mogącego odmienić ich podły los. Policja wciąż zatrzymywała ludzi głośno wygrażających rządowi i cieszących się, że nadchodzi kres „burżujów”. Cieszyła się też część Żydów, szczególnie młodych, widzących w bolszewizmie remedium na dyskryminację ze strony Polaków. Prowadziło to do dalszego zaostrzania antysemickich szykan. Władze wojskowe zaczęły wyłuskiwać Żydów z oddziałów ochotniczych w Warszawie, by zamknąć ich w specjalnym obozie w Jabłonnie. 

Witos objeżdżał przez cały dzień przedpola stolicy, wizytując zaplecze frontu. Jego samochód z trudem przeciskał się przez drogi zatłoczone wozami uchodźców i oddziałami wojska. Panował ogromny chaos. Gromady żołnierzy porzuciwszy broń, uciekały w popłochu w stronę Wisły; specjalne oddziały zaporowe powstrzymywały ich i zaganiały z powrotem na linię frontu. Z nadejściem wieczoru wzmógł się nastrój grozy. „Jak daleko można było okiem sięgnąć, widziało się i słyszało odgłosy toczącej się bitwy. Czerwone ognie latające w powietrzu, donośny, rzadki huk armat, pracujące reflektory, turkot karabinów maszynowych, łuny pożarów w rozmaitych punktach” – pisał premier.

Na kolanach przed Francuzem

16 sierpnia w stolicy pojawiły się pierwsze wieści o sukcesie Piłsudskiego. Około godz. 21 na murach zaczęto rozklejać plakaty z odezwą władz: „Obywatele Warszawy. Rząd otrzymał wiadomości o zwycięskim pochodzie na flankę wroga atakującego Warszawę. Wojska nasze pod osobistym dowództwem Naczelnego Wodza osiągnęły już linię Garwolin-Żelechów-Parczew. Z północy donoszą o rozbiciu czterech bolszewickich dywizji. Na liniach obronnych pod Warszawą zacięte ataki nieprzyjacielskie krwawo odparte”.

Triumfujący Piłsudski wrócił do Warszawy 18 sierpnia. Wjechał do miasta w swoim czarnym cadillaku od wschodniej strony, z terenów, z których jego wojska wyparły już Sowietów. W gmachu Sztabu Generalnego i w Pałacu Namiestnikowskim natychmiast zaczęły się gorączkowe narady w sprawie dalszych działań wojennych. 

W kolejnych dniach gazety przynosiły już tylko dobre wieści: polska armia ruszyła do kontrnatarcia, błyskawicznie wypierając rozbitego przeciwnika na wschód. Ulicą Nowy Świat prowadzono pod lufami pierwsze kolumny sowieckich jeńców. Mieszkańcy obserwowali obdartych i wychudłych Rosjan na ogół bez wrogich reakcji. „Jeńcy uważani są przez Polaków raczej za nieszczęśliwe ofiary niż za znienawidzonych wrogów. (…) większość z nich robi wrażenie uszczęśliwionych z tego, że oto żyją sobie bezpiecznie z daleka od frontu” – notował lord d’Abernon.

Ledwo ucichły działa, partyjni liderzy ruszyli w zawody o polityczne zdyskontowanie zwycięstwa. Dla PPS-owców i legionowych oficerów ojciec sukcesu był oczywisty: Piłsudski. Narodowa prawica na gwałt szukała kontrkandydata. W tej roli widziano początkowo gen. Maxime’a Weyganda, szefa misji alianckiej, który doradzał Polakom. Na dziedzińcu pałacu Krasińskich zorganizowano uroczystą fetę dla „wybawcy”. Damy z kręgów arystokratycznych klękały przed Francuzem, usiłując całować go po rękach. Zakłopotany Weygand szybko jednak dał temu odpór, wyraźnie podkreślając, że plan Bitwy Warszawskiej opracowali polscy sztabowcy. 

Pojawił się wtedy kolejny kontrkandydat, szef sztabu gen. Tadeusz Rozwadowski, rzeczywisty współautor (a może nawet główny autor?) planu kontrofensywy znad Wieprza. Coraz większą popularność i tak miała jednak lansowana przez prasę endecką i księży teoria, że pod Warszawą po prostu zdarzył się cud za sprawą Matki Boskiej. Stanisław Stroński zwracał uwagę, że kampania modlitewna była bez dwóch zdań imponująca. Twierdzono nawet, że „zdrajca Piłsudski” w rzeczywistości działał potajemnie na korzyść najeźdźców i tylko Matka Boża mogła uratować ojczyznę przed tym piłsudsko-sowieckim spiskiem!

Zwolennicy Marszałka rewanżowali się równie niewybrednymi historyjkami na temat Dmowskiego. Opowiadali też dowcip: Jaka jest różnica między Trockim i Dmowskim? Trocki zwiał do Moskwy, Dmowski do Poznania. A jakie jest podobieństwo? Obaj chcieli zdobyć Warszawę i obu się nie udało.

Życie w stolicy wracało do normy. Wieści z coraz bardziej oddalającego się na wschód frontu mieszały się w gazetach z informacjami o cenach i zaopatrzeniu, zachodnich pożyczkach dla Polski, nowinkach repertuarowych z teatrów i kin. Mundurowi, którzy wyszli cało z wojny z bolszewikami, mogli liczyć na powodzenie u kobiet. 30 sierpnia „trzy 18-letnie panienki, przystojne, inteligentne” dały znać w ogłoszeniu w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”, że chętnie „nawiążą korespondencję z panami oficerami; poste restante pod brunetka, blondynka, szatynka, Leżajsk”.