W 1918 roku każda szanująca się Polka miała GO w domu. „!!!WIBRATOR!!! przywraca piękną cerę, czyniąc całe ciało jędrnym”

Pewna domorosła badaczka wmówiła milionom ludzi, że XIX-wieczni lekarze aplikowali pacjentkom orgazmoterapię.

Rachel P. Maines aż do 2001 roku była postacią zupełnie nieznaną. Pracowała jako asystentka w bibliotece wydziału hotelarskiego jednego z amerykańskich uniwersytetów. Jedna książka wystarczyła jednak, by stała się „światowej sławy autorytetem”. Spod jej ręki wyszła „Technologia orgazmu” – pierwsza i jedyna praca naukowa poświęcona dziejom wibratorów. Szybko stała się bestsellerem. Na jej podstawie powstał nawet hollywoodzki film. I nikt nie protestował, bo też ze świecą szukać „poważnych” historyków zajmujących się akcesoriami erotycznymi.

Autorka nie owijała sprawy w bawełnę. Jej zdaniem w XIX wieku histerię (czyli nieistniejącą chorobę kobiecą, za którą uznawano wszystko: od złego nastroju po seksualną frustrację) leczono masażami łechtaczki. W opinii pani Maines był to wręcz „kluczowy element praktyki lekarskiej” w epoce wiktoriańskiej. Co więcej, lekarze wynaleźli i wprowadzili do użytku wibratory, by… ulżyć sobie w pracy. „Mechanizacja czynności w istotny sposób zwiększyła liczbę pacjentek, które doktor był w stanie przyjąć w ciągu jednego dnia. (…) Wzrost wydajności w medycznej produkcji orgazmów za pieniądze prowadził tymczasem do zwiększenia przychodów” – można przeczytać na kartach „Technologii orgazmu”.

W 1869 roku zaczęto stosować wibratory napędzane silnikiem parowym. Dekadę później rynek podbiły nowe elektryczne modele. Po kolejnych paru latach aparaty zarezerwowane dotąd dla lekarzy trafiły pod strzechy. Wkrótce do akcji wkroczyli marketerzy. „Wibracja to życie. Każdy nerw, każde włókno twego ciała zadrży mocą” – krzyczało amerykańskie ogłoszenie z 1913 roku. Cała linia domowych wibratorów trafiła nawet do katalogu Searsa – jednego z najsłynniejszych biuletynów handlowych na świecie. Pod nagłówkiem „Pomoc, którą doceni każda kobieta” promowano ikonę postępu: robota kuchennego pełniącego jednocześnie rolę miksera, blendera, młynka i… wibratora.

W 1918 roku każda szanująca się pani domu w Ameryce dysponowała akcesorium wibrującym. W Polsce było podobnie. Nie była to jednak żadna oznaka obyczajowego wyzwolenia, jak chciałaby pani Maines. Wystarczy przyjrzeć się uważnie dowolnej reklamie wibratorów. Polski anons z 1914 roku informował: „!!!WIBRATOR!!! wzruszany prądem wody z wodociągu przywraca zdrową i piękną cerę, czyniąc całe ciało jędrnym”. Parę lat wcześniej na łamach krakowskiej prasy zachwalano też „Kalowibrator” zastępujący… najdroższe maści na wypadanie włosów. Jędrna skóra, reumatyzm, włosy? No dobrze. Ale przecież miał być masaż łechtaczki. Podobno zupełnie powszechna terapia XIX stulecia.

Pani Maines tłumaczy w swojej książce, że to wszystko kamuflaż – język ezopowy zrozumiały dla każdej damy, która wiedziała, że kupuje maszynkę do orgazmów, a nie środek na korzonki. Taka interpretacja kłóci się jednak ze wszystkim, co pisali lekarze przed stuleciem. Wynalazca elektrycznego wibratora Joseph Mortimer Granville w jednej ze swoich książek podkreślał, że nie stworzył swojej maszyny z myślą o masowaniu łechtaczek. Zajmował się zupełnie czym innym.

Był pionierem medycyny wibracyjnej. Zapomnianego już dzisiaj działu sztuki lekarskiej, który zrodził się na bazie idei, że porządne wytelepanie organizmu potrafi „wyrzucić” z niego dowolną dolegliwość. Na początku XX wieku ta metoda miała niezliczonych zwolenników. I w żaden sposób nie łączyło się to z seksem, czego dowodzą także prace polskich naukowców. Lwowski specjalista od potrząsania Zygmunt Ashkenazy zachęcał do stosowania wibracji w schorzeniach oczu, brzucha, uszu, rąk.

Słowem wszystkiego… poza narządami płciowymi. W stanowczych słowach przestrzegał, że przy masowaniu wibratorem ud nie wolno wychodzić „poza linię środkową”, w celu „uniknięcia zbytniego drażnienia części rodnych”. Tak samo robili wszyscy renomowani znawcy wibratorów. Wreszcie nawet pani Maines przyznała w jednym z wywiadów: „To, co napisałam, niesamowicie spodobało się ludziom, ale to jest tyl-ko hipoteza, nic więcej. (…) W końcu ktoś nad tym przysiądzie i stwierdzi »OK, może jednak na te dane trzeba spojrzeć inaczej«. Ale w międzyczasie po prostu mam frajdę z tego, że zwróciłam na siebie tyle uwagi”.