Zmora Kremla

Nie musimy się wstydzić tego, jak 400 lat temu walczyliśmy o tron carów. A czy powinniśmy żałować, że nam się nie udało? Nasze imperium i tak nie przetrwałoby do dziś

Z prof. Wojciechem Polakiem, historykiem z UMK w Toruniu rozmawia Adam Węgłowski

W lutym i sierpniu 1610 r. zawarliśmy z bojarami umowy, na których mocy carska korona miała przypaść naszemu królewiczowi Władysławowi. Czy to był realny plan? Czy Władysław IV Waza nie zostałby zaraz zamordowany, a jego prochy – niczym Dymitra I Samozwańca – wystrzelone z działa w stronę naszej granicy?

Inna kalkulacja była ze strony polskiej, a inna z moskiewskiej. W Moskwie z jednej strony byli ludzie, którzy umowy z Polską traktowali czysto instrumentalnie – jako drogę do wyjścia z chaosu – a z drugiej ci, którzy widzieli w tym szansę na dłuższy związek, a przynajmniej sojusz z Polską. W końcu wybór królewicza nie oznaczał od razu jakiejś unii państwowej. Polacy też mieli stanowisko dość skomplikowane. Król Zygmunt III Waza nie prowadził jednej stałej polityki wobec Moskwy. Wychodził z założenia, że trzeba osiągnąć jak najwięcej, w zależności od warunków. Większość polityków postępuje w ten sposób do dziś. To, że hetman Stanisław Żółkiewski obiecał, że królewicz szybko przyjedzie do Moskwy, było trochę sprzeczne z polityką królewską. Zygmunt III chciał przede wszystkim sam objąć tam rządy. Nie dlatego, że nie chciał swego syna na carskim tronie. Zależało mu jednak, żeby najpierw uporządkować to państwo (najlepiej osobiście), a dopiero potem posłać tam Władysława. A bez wątpienia królewiczowi groziło w Moskwie realne niebezpieczeństwo. Popatrzmy wstecz. O Iwanie Groźnym mówili wszyscy, że go otruto. O Fiodorze I tak samo. O Borysie Godunowie tak samo. Fiodora II uduszono poduszką – tu już nie ma żadnych wątpliwości. A Dymitra I Samozwańca (ok. 1581–1606 r.) wręcz rozszarpano. Nic więc dziwnego, że Zygmunt III był przerażony myślą, że niedoświadczony chłopak, mający 15 lat, miał być na Kremlu prawie sam.

A czy w ogóle taki twór, złożony z Polski, Litwy, Moskwy (a może i Szwecji), miałby szansę przetrwać? Czy mógłby z czasem stać się jakimiś Stanami Zjednoczonymi Europy?

Był taki moment po zdobyciu Smoleńska w 1611 r., że w Polsce zapanował amok. Wydawało się nam, że tę Moskwę to już mamy w kieszeni, podzielimy ją na drobne księstwa i skolonizujemy szlachtą mazowiecką. Z kolei hetmanowi Żółkiewskiemu śniła się realizowana przez długi okres koncepcja federacyjna. Robił w listach analogie do unii polsko-litewskiej. Ale to, co było realne jeszcze w średniowieczu, to w XVII w. byłoby już trudne do zrealizowania. Różnice religijne, kulturowe i mentalnościowe były jednak ogromne. Szybko położyłyby kres temu projektowi. A na jakieś Stany Zjednoczone Europy było jeszcze za wcześnie.

Na ile w tych próbach zmuszenia do uległości wschodniego sąsiada sami sobie przeszkadzaliśmy? Wszak doszło nawet do tego, że Polacy z obozu królewskiego walczyli przeciw Polakom z obozu Dymitra II. Czy samozwańcy byli naszą „wunderwaffe”, która z czasem narobiła więcej szkód niż pożytku?

Nie. Cała polityka Zygmunta III opierała się na samozwańcach. Zwłaszcza na Dymitrze II (zm. 1610 r.), którego postać jest kompletnie lekceważona. A popatrzmy: w roku 1609 król decyduje się na oficjalną interwencję w Moskwie. Rusza na Smoleńsk. Rachuba króla jest następująca: właściwie idziemy na gotowe, bo w rękach polskich oddziałów Dymitra II było już niemal całe państwo. Król spodziewał się, że gdy wkroczy, to wojska te przejdą na jego stronę. Nie okazało się to jednak takie oczywiste. Koniec końców Dymitra II dawało się jednak wygrywać dla naszych celów politycznych. To, że bojarzy właściwie sami zaprosili Żółkiewskiego i zaproponowali Władysławowi tron, wynikało z faktu, że Moskwa była blokowana przez armię Samozwańca.

Nawet obecnie Rosjanie wypominają nam zajęcie Kremla. A i hetman Żółkiewski wspominał, że los Moskwy był godny pożałowania. Czy powinniśmy bić się w piersi za to, co wtedy się działo? Za pożary, łupiestwa, nieliczenie się z życiem cywilów…

Po pierwsze myśmy tej Moskwy nie zdobyli zbrojnie. Polska załoga została tam wpuszczona przez sprzyjających nam bojarów. Po drugie polscy dowódcy wprowadzili żelazną dyscyplinę. Jakiekolwiek przestępstwa były surowo karane. Sami bojarzy mówili zdziwieni, że u nich nie ma w zwyczaju skazywać kogoś na karę śmierci za to, że porwał dziewczynę. Po trzecie Polacy podpalili Moskwę, gdy wybuchło antypolskie powstanie. Znaleźli się w sytuacji beznadziejnej. Podpalili miasto, żeby pod osłoną ognia ocalić własną skórę. Co do tego, że Polacy łupili już po wybuchu powstania (także cerkwie) – nie mam wątpliwości. Ale wtedy była to praktyka ogólnoeuropejska. Jednak w Rosji jest silna tradycja demonizowania polskich „panów”. Przypominanie takich incydentów od wieków służyło rosyjskiej propagandzie.