Zoofilia: wstydliwy problem przedwojennej Polski

„Psina ani kocina nikomu nie powie” – pisał sto lat temu krakowski seksuolog Stanisław Kurkiewicz. Wiedział, że seksualne maltretowanie zwierząt to plaga polskich wsi. Ale nie zamierzał nikogo potępiać

Najbrutalniejszy rodzaj zboczenia – pisał na początku XX w. o zoofilii skandynawski autor Kanut Tangey. Jego broszurę „Zboczenia płciowe w świetle nauki” wydano w 1912 r. po polsku, ale nie odcisnęła głębszego piętna na poglądach nadwiślańskich specjalistów. Nasi pierwsi seksuolodzy twierdzili, że „nierząd ze zwierzętami” zdarza się nagminnie. Ale też, że nie jest to problem budzący obawy. Przynajmniej nie wtedy, gdy „sodomii” oddawali się mężczyźni.

Co innego pociąg do rasowego psa, co innego żądze parobka

Tangey utrzymywał, że skłonność do stosunków seksualnych ze zwierzętami występowała wyłącznie wskutek głębokiego „rozstroju psychicznego lub ostatecznej umysłowej tępości”. Niezwykle popularny łódzki wenerolog (a zarazem swoisty lekarz-celebryta i „przedwojenny pan od seksu”) Paweł Klinger wypowiadał się z większą… wyrozumiałością. Twierdził, że tylko nieliczni delikwenci odczuwają szczery pociąg do „pięknej klaczy” albo „rasowego psa, zwłaszcza charta”. W Polsce niezwykle częsty miał być za to „sodomizm okazyjny”. Klinger tłumaczył ze znawstwem w roku 1930: „Tak, na przykład, samotny pastuch w górach, dopuszczający się tego zboczenia skutek braku normalnego obiektu [pożądania] – będzie przypadkowym sodomitą. Lub powiedzmy, parobek wiejski, dopuszczający się tego aktu w stajni przy płciowym podrażnieniu”.

Podobne opinie padały z ust najbardziej szanowanych autorytetów. Albert Dryjski – autor szeroko zakrojonych badań seksuologicznych wśród polskich nastolatków – ocenił w 1934 r., że zoofilia „zachodzi stosunkowo często wśród młodzieży wiejskiej”. Wieleński profesor prawa karnego też podkreślał, że „czynów tych dopuszcza się zazwyczaj ludność wiejska”. Chociażby „parobcy o niskim poziomie etycznym”.

Podejrzana połowa mężczyzn mieszkających na wsi

Ilu dokładnie było sodomitów w II Rzeczpospolitej – nikt nie policzył. Nikt też nie próbował tego robić. Takie starania podejmowano natomiast w Ameryce w niewiele późniejszym okresie. Według kontrowersyjnych badań Alfreda Kinseya z 1948 r. zoofilii dopuszczało się nawet do 40–50 proc. mężczyzn mieszkających w wiejskich gospodarstwach! Jeszcze w 1974 r. 5 proc. Amerykanów (nie tylko tych ze wsi) wprost przyznawało się, iż mieli seksualne kontakty ze zwierzętami. 

W Polsce sytuacja mogła wyglądać podobnie. Naukowcy nie zadawali jednak pytań, nie szukali rozwiązań. Trend był raczej odwrotny. W 1932 r. zniesiono karalność stosunków ze zwierzętami; erotyczne maltretowanie psów, krów czy macior przestało interesować policjantów i prokuratorów. 

„Logiczne uzasadnienie” dla seksu „z kurą lub innych ptaków samicą”

Jeden z prekursorów polskiej seksuologii, Stanisław Kurkiewicz, twierdził już w roku 1906, że dla sodomii można znajdywać… „logiczne uzasadnienia”. Było dla niego zrozumiałe (sic!), że hojnie obdarzeni przez naturę mężczyźni mogą wykazywać skłonność do „płcenia z krową, klaczą”. A ci, którym natura poskąpiła: „z kurą lub innych ptaków samicą”. 

Także pracujący ćwierć wieku później Paweł Klinger rozgrzeszał sodomitów. Zresztą, w duchu swoich czasów. „Z punktu widzenia eugenicznego stokroć jest lepiej, jeśli jakiś idiota i półgłówek spółkuje z kozą” – komentował – „niż [gdyby] miał to robić z kobietą, płodząc takich jak i [on] sam matołków”. Dobrostanem zwierząt nikt się nie przejmował.

Więcej felietonów Kamila Janickiego znajdziesz na łamach „Focusa Historia”.