Trwałe szczęście nie leży w zaspokajaniu potrzeby przyjemności. A w czym?

Na przykład w tym, co starożytni nazywali cnotą.
Trwałe szczęście nie leży w zaspokajaniu potrzeby przyjemności. A w czym?

Mężczyzna A i mężczyzna E, nazwijmy ich Adamem i Erykiem, w pewne piękne późnowiosenne popołudnie idą przez park żwirową alejką wijącą się wśród zielonych pagórków. Nie znają się. Adam idzie pierwszy. Eryk, przypadkiem, podąża jego śladem dwie minuty później. Świeci słońce, pachną krzewy bzu, na alejkę wybiegają małe rude wiewiórki z wiosennego miotu, dla których świat jest jeszcze świeży i pełen zaskoczeń. Właśnie dlatego podskakują radośnie i obwąchują z przejęciem każdy liść z zeszłej jesieni i każde źdźbło trawy.

Adam wraca przez park z pracy w korporacji, z którą związał się piętnaście lat temu. Choć starał się, jak mógł, bezboleśnie lawirować wśród biurowych intryg, choć pracował po kilkanaście godzin dziennie, by właściciele firmy nie musieli skąpić pod koniec roku, kiedy wypłacają sobie dywidendę, właśnie dostał wypowiedzenie. Dzień wcześniej rzuciła go żona, a w zeszłym tygodniu lekarz powiedział, że podejrzewa u niego raka krwi. Czy słusznie, mają dopiero wykazać badania. Adam nie wiąże odejścia żony z diagnozą lekarza, gdyż jak doniósł mu jeden z kolegów, zostawiła męża dla ich wspólnego przyjaciela.

Eryk odbył właśnie rozmowę o pracę, zakończoną przyjęciem go na posadę dyrektora w wielkiej firmie reklamowej. Jego zarobki podwoją się, a lista dodatkowych przywilejów nie zmieściła się na kartce A4. Kiedy zobaczył, że raz w roku będzie mógł używać firmowego samolotu, żeby polecieć na wakacje i z powrotem, musiał naprawdę się starać, żeby zachwyt w oczach nie zdradził, jak bardzo mu na tej posadzie zależy. A to wszystko dzień po tym, jak uwiódł wreszcie koleżankę z byłej już pracy po roku starań.

Adam i Eryk idą tą samą wiosenną ścieżką, ale możemy sobie wyobrazić, że ich percepcja tego, co dookoła, jest zupełnie inna. Adam widzi świat jako czarną wrogą otchłań, w której czają się nieszczęścia. Na małe wiewiórki nawet nie zwróci uwagi. Eryk przeciwnie – dla niego ta ścieżka, te pagórki, a nawet żwir skrzypiący pod butami wygrywają radośnie symfonię triumfu. Małe wiewiórki przeoczył tylko dlatego, że właśnie w wyobraźni zaczął urządzać swój nowy gabinet.

 

Źródło szczęścia

Należy strzec się, by nie opierać swego szczęścia w życiu na szerokich podstawach, wysuwając pod jego adresem liczne wymagania

Z punktu widzenia filozofii stoickiej czy buddyjskiej nie ma żadnego powodu, żeby Adam i Eryk postrzegali swój spacer inaczej. Doświadczają tego samego. Ich organy percepcji są identycznie zbudowane. Tutaj, w tej chwili, na dystansie pięciuset metrów, ich przeżycie powinno być bardzo podobne. Nie jest, bo różnicę powodują myśli zapychające percepcję i – odgrywane ciągle na nowo w głowach obu mężczyzn – wewnętrzne opowieści o triumfie lub porażce.

Adam nie wie, jak dbać o stan swojej świadomości, bo nie nauczono go tego w szkole. Nie miał, tak jak greccy adepci stoickich, cynickich czy epikurejskich szkół filozoficznych, przedmiotu o nazwie „panowanie nad wewnętrzną mową”. Miał język polski, matematykę, historię, chemię i geografię. Ani razu, w szkole i później, nie zetknął się z ideą dbania o własne emocje. Nikt nie nauczył go, jak poznawać ich cechy, rozumieć ich związek z myśleniem, uchwycić wpływ, jaki ma na nie kontakt ze zmysłami, opanować metody pracy nad nimi.

 

Eryk? On też nie ma pojęcia o dbaniu o własną świadomość. Jako uczeń miał ten sam zestaw przedmiotów co Adam (najbardziej lubił matematykę). O emocjach wie tyle, że czasami trzeba je trzymać na wodzy. Umie robić dobre wrażenie na szefach i po mistrzowsku wpędza podwładnych w poczucie winy, bo choć w szkole nie miał osobnych zajęć z tego przedmiotu, to opanował go, podglądając nauczycieli. Gdyby na ścieżce, którą tak radośnie wędruje, pojawił się nagle filozof grecki albo choćby doktorant neuropsychologii i powiedział mu, że najdalej za trzy tygodnie jego radość życia wróci do poziomu z przedwczoraj, zaśmiałby mu się w twarz. Dla Eryka źródłem szczęścia są: stan konta bankowego, marka samochodu służbowego, dyrektorski tytuł na wizytówce. No i, oczywiście, możliwość wzbicia się wysoko nad głowy przeciętnych ludzi służbowym samolotem.

Gdyby na jego ścieżce pojawił się Arthur Schopenhauer, mogłoby dojść między nimi do takiej mniej więcej rozmowy: Eryk: „To najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zostałem dyrektorem. W lipcu lecę na Bali samolotem. Zgadnij, kto będzie jego j e d y n y m pasażerem? Ja”. Schopenhauer (wzruszając ramionami): „Chcąc ocenić sytuację jakiegoś człowieka pod kątem szczęścia, nie należy dowiadywać się, co go raduje, lecz co go trapi: im mniej istotne są bowiem te rzeczy same w sobie, tym człowiek jest szczęśliwszy; bo tylko pomyślność czyni wrażliwym na błahostki: w nieszczęściu nie odczuwamy ich wcale”.

Eryk: „Dziwaczny język, mów po ludzku. Masz na myśli to, że za bardzo koncentruję się na targecie, a za słabo rozwijam kompetencje miękkie? Powinieneś wiedzieć, że odbyłem setki szkoleń. Czas? Ludzie? Pieniądze? Umiem zarządzać wszystkim. Mam więcej certyfikatów lidera niż ty włosów na głowie. A ty mówisz, że…” Schopenhauer: „.. .należy strzec się, by nie opierać swego szczęścia w życiu na szerokich podstawach, wysuwając pod jego adresem liczne wymagania: albowiem oparte na takich podstawach najłatwiej się wali, gdyż daje więcej okazji do nieszczęść, a te nie dadzą na siebie czekać”. Eryk: „Czyli że jak kiedyś zabiorą mi jeta, to będę cierpiał? Hm.”

 

Brak egoizmu

Dłuższemu życiu sprzyjają wytrwałość, rozwaga, ciężka praca i zaangażowanie w życie społeczności

Szczęście ma różne źródła. A sposób, w jaki definiujemy szczęście, wpływa na to, jak je przeżywamy. Dla jednych szczęście będzie całkowicie subiektywnym stanem umysłu, dla drugich czymś, co musi koniecznie uzewnętrznić się w działaniu, na przykład w przestrzeganiu pewnych norm. Wszyscy jednak raczej zgadzamy się co do jednego – szczęście jest czymś dobrym. Badania naukowe przeprowadzone w różnych kulturach pokazują, że szczęśliwi ludzie są realistami znajdującymi oparcie w rodzinie i przyjaciołach. Darzą szacunkiem siebie samych, prowadzą życie duchowe i chodzi im o coś więcej niż tylko o przyjemność i konsumpcję. Pieniądze potrzebne im są do zaspokojenia podstawowych potrzeb i nie stanowią celu samego w sobie.

Szczęśliwi nie wytężają niepotrzebnie swoich sił, za to często tracą z oczu własną korzyść i pomagają innym. Jeśli przeczytasz raz jeszcze ostatnie zdanie i przyłożysz je jako miarę szczęścia do sytuacji w różnych korporacjach, zrozumiesz, dlaczego spacerując ich korytarzami, spotykasz tak niewielu uśmiechniętych ludzi. A może uśmiech na ich twarzach pojawia się dopiero wtedy, kiedy wracają do domu? W końcu dzięki stałej wysokiej pensji i dostępowi do kredytów mają tam najnowszy model wielkiego na pół ściany telewizora HD, wysokiej klasy sprzęt hi-fi, a nawet jacuzzi. Nie licz na to. Dobra materialne nie przynoszą szczęścia, za to skupienie się na pogoni za nimi obniża jego poziom, wzmacniając przy tym depresję. Materializm – co widać w wynikach różnych badań – jest odwrotnie proporcjonalny do jakości życia, sprawdzanej za pomocą instrumentów naukowych. W języku zwykłych ludzi oznacza to, że im bardziej zależy ci na rzeczach materialnych, tym mniej cieszysz się życiem.

Pewne szczególne badania na ten temat trwają już prawie sto lat. W roku 1921 naukowcy z Uniwersytetu Stanforda w USA zaczęli śledzić losy 1528 ludzi, od dzieciństwa do śmierci, żeby sprawdzić, co wpływa na długowieczność i satysfakcję z życia. Wybrano grupę inteligentnych młodych osobników naszego gatunku, żyjących w rodzinach, którym się nieźle powodzi. Projekt wciąż trwa, choć dzisiaj z tego półtora tysiąca zostało niewielu. Wnioski są takie: ani dobry humor, ani uznanie, ani troska o bezpieczeństwo i unikanie stresu nie wpływają na dłuższe życie. Sprzyjają mu: wytrwałość, rozwaga, ciężka praca i zaangażowanie w życie społeczności. Gdyby doszła do tego jeszcze modlitwa, można by pomyśleć, że badania zlecał jakiś Kościół protestancki albo zakon benedyktynów, którego dewizą są słowa „ora et labora” (módl się i pracuj). Wiemy jednak, że te wyniki uzyskali bezstronni uczeni. Spójrzmy raz jeszcze na warunki długowieczności: wytrwałość, rozwaga, praca, społeczność. Łączy je jedno – brak egoizmu. Może dlatego wysławiane w każdej reklamie jak świat długi i szeroki poszukiwanie szczęścia dla siebie samego kończy się raczej zgrzytaniem zębów.

Inne ciekawe badania pokazują, że nadawanie szczęściu wielkiej wartości może obniżać poziom jego odczuwania. Dzieje się tak wtedy, kiedy nie jest ono dla ludzi dość ekstatyczne. Wyznaczają sobie tak wysokie standardy szczęścia, że nie są zdolni ich osiągnąć. Kolejne próby kończą się rozczarowaniem. Naukowcy poprosili trzy grupy ludzi, żeby wysłuchali „Święta wiosny” Strawińskiego. Pierwsza miała po prostu słuchać, druga – słuchać tak, żeby sprawić sobie jak najwięcej przyjemności, a trzecia – słuchając, wskazywać na ruchomej skali, jaki poziom szczęścia odczuwa. Domyślasz się już, jaki był wynik eksperymentu? Najwięcej frajdy ze „Święta wiosny” miała pierwsza grupa.

 

Niewolnik warunków

Widzisz świat jako środek do zaspokajania swoich potrzeb, a nie jako świat

Dla mnie wniosek z tych badań jest prosty – opieranie szczęścia na wyobrażeniu tego, jak powinno ono wyglądać, tylko nam to szczęście zabiera. Buddyjska mniszka Detong Choyin w książce „Waking from a Dream” (Budzenie się ze snu) pisze, że to wielki błąd metafizyczny, który polega na tym, że umysł zaplątał się we własne konstrukty i wziął je za rzeczywistość. Ten niekorzystny łańcuch wydarzeń tworzy się jakoś tak:

(1) chcesz być szczęśliwy, ale

(2) błędnie wierząc, że cokolwiek pojawia się w umyśle, ma w sobie cechy, które mają wpływ na to szczęście

(3), chwytasz się tego, co wydaje ci się przyczyną szczęścia, odpychasz od siebie to, co twoim zdaniem jest powodem cierpienia, i przez większą część czasu ignorujesz wszystko inne, ponieważ nie ma – jak sądzisz – żadnego wpływu na twoje szczęście w dłuższej perspektywie.

Można by to w skrócie podsumować słowami wziętymi z tradycji stoickiej: widzisz świat jako środek do zaspokajania swoich potrzeb, a nie jako świat. Obsesja bycia szczęśliwym bardzo wzmacnia taki sposób patrzenia.

 

Może zamiast gonić za szczęściem, lepiej – jak chce Schopenhauer – skupić się na eliminowaniu utrapień. Albo poszukać innych źródeł szczęścia, tych, o których mówi filozofia dostrojenia do procesu życia: kontaktu z doznaniami zmysłowymi i wnętrzem ciała; świadomego projektowania własnego krajobrazu emocjonalnego za pomocą kontemplacji; wynikłego z badania rzeczywistości poczucia, że jesteśmy częścią większej całości.

Dostrajając się do procesu życia, w końcu wyjdziemy poza samo rozróżnienie szczęścia i nieszczęścia, które zastąpią kategorie zgodności lub niezgodności z naturą. Po co? Jedno z niebezpieczeństw, jakie kryją się za pogonią za szczęściem i ucieczką od nieszczęść, polega na tym, że za szczęście uznajemy przyjemność, a za nieszczęście – przykrość. Kiedy tak się dzieje, tracimy wolność. Stajemy się niewolnikami warunków. S0ren Kierkegaard, dziewiętnastowieczny duński filozof, autor słynnej egzystencjalnej rozprawy „Bojaźń i drżenie”, podzielił stadia rozwoju człowieka na trzy etapy: estetyczny, etyczny i religijny.

Człowiek, który nigdy nie wyszedł poza pierwszy etap, jest zwierzęciem wyłącznie reagującym. Lgnie do przyjemności, ucieka od przykrych doznań. Interesują go: seks, dobre jedzenie, napchane konto bankowe, władza nad innymi, pochwały, nieobecność bólu, lęku i nudy. W skrócie to, co w dzisiejszych poradnikach nazywa się „sukcesem”. Człowiek na etapie estetycznym jest skazany na porażkę. Żyje bowiem w ciągłym lęku, że jego egoistyczne wymogi nie będą spełnione. W naturze rzeczywistości leży to, że dąży do harmonii i zwalcza jednostronność. Metodą kumulowania i unikania nie da się w świecie osiągnąć nic trwałego. Możesz walczyć z życiem, ale wiedz, że przegrasz.

Kiedy sobie to uświadomisz (filozofia to ciągłe staranie się o poszerzanie świadomości), masz szansę przejść do stadium etycznego. Odkryjesz wtedy, że trwałe szczęście nie leży w zaspokajaniu potrzeby przyjemności. A w czym? Na przykład w tym, co starożytni nazywali cnotą, a co dla Kierkegaarda było świadomym decydowaniem o życiu, nie- dyktowanym gonitwą za przyjemnościami. Budowaniem własnej osobowości, niepodlegającej prawu przyjemności i awersji. Typ religijny to dla Kierkegaarda – teisty, który nigdy nie kwestionował istnienia Boga – ktoś, kto potrafi zadbać o zbawienie, a więc szczęście w porządku wiecznym.

Klasyfikacja duńskiego egzystencjalisty otwiera oczy na pewną cechę świata wokół nas – świata zastanego, takiego, którego nie kwestionujemy, zanim postanowimy zostać filozofami i żyć świadomym życiem. Współczesne koncepcje szczęścia najczęściej nie wychodzą poza stadium człowieka estetycznego S0rena Kierkegaarda. „Sukces”, tak jak go pojmujemy dzisiaj, to wyłącznie pogoń za gratyfikacją.