Dingo, wróć! Do czego są potrzebne drapieżniki w ekosystemie?

Drapieżnik może być najlepszym przyjacielem roślinożercy – ale tylko wtedy, gdy stoi na szczycie piramidy pokarmowej

Co się stanie, gdy z Australii usuniemy zdziczałe psy dingo, najgroźniejszych drapieżców na tym kontynencie? Teoretycznie natychmiast powinni rozmnożyć się roślinożercy. Błąd! To właśnie wytrucie dingo doprowadziło do wyginięcia jednej z dwóch ostatnich populacji niedużego torbacza o wdzięcznej nazwie filander kosmaty (Lagorchestes hirsutus). Podobnie działo się z innymi gatunkami niewielkich ssaków workowatych: wielkouchem króliczym (Macrotis lagotis) czy Notomys fuscus. Ten zadziwiający proces opisali Euan G. Ritchie i Christopher N. Johnson z James Cook University w Australii na łamach fachowego czasopisma „Ecology Letters”.

Wszystko przez pierwszoplanową rolę, jaką w ekosystemach pełnią drapieżniki szczytowe. To te, które stoją na samym czubku piramidy pokarmowej – na nie już nic nie poluje. One właśnie trzymają w ryzach populacje swych ofiar. Jeśli ich zabraknie, stanie się jak w Yellowstone – po wybiciu wilków nadmiernie rozmnożyły się jelenie, które z kolei wyniszczyły roślinność. By ratować ogołocone brzegi rzek i zdewastowane lasy, trzeba było z wielkim trudem sprowadzać z powrotem te drapieżniki.

W przypadku dingo sytuacja wyglądała jednak inaczej. Szczytowe drapieżniki polują nie tylko na roślinożerców, ale też i na pomniejszych mięsożerców. Nie zawsze zresztą w celach pokarmowych. Nierzadko po prostu rozszarpują średniej wielkości drapieżniki i zostawiają ich ciała padlinożercom. Nic więc dziwnego, że pomniejsi mięsożercy zwykle panicznie boją się tych większych. Unikają spotkania z nimi, jak tylko mogą – zmieniają miejsce „zamieszkania”, zachowanie, sposób lub porę polowania. Z tego powodu tam gdzie rośnie populacja drapieżników szczytowych, liczebność tych średnich spada aż czterokrotnie! Właśnie dzięki temu zjawisku północnoamerykański wilk trzyma w ryzach kojota, afrykański lew i hiena – likaona, europejski puchacz – puszczyka, a ryś – lisa. W morzach z kolei delfiny butlonosy zwiewają na widok żarłacza tygrysiego (Galeocerdo cuvieri). Jeśli rekin pojawi się w okolicy, ssaki przenoszą swoje rejony łowieckie w głębsze wody. A norki amerykańskie, których inwazja niszczy przyrodę Europy, boją się ataków bielika. Ponieważ zaś liczebność tego drapieżnego ptaka ostatnio rośnie, ssaki zmieniają swoje zachowanie.

To wszystko odczuwają na koniec drobni roślinożercy, stojący na samym dole piramidy pokarmowej. W Ameryce Północnej przywrócenie wilka doprowadziło np. do czterokrotnego zwiększenia przeżywalności młodych widłoroga. Wcześniej małe antylopy były pożerane przez kojoty. W Skandynawii powrót wilka zwiększył dostępność ścierwa. Dzięki temu rosomak, który wcześniej polował na młode renifery i gryzonie, wrócił do swych padlinożernych obyczajów, zostawiając ofiary w spokoju.

Ale najbardziej wymowny jest przypadek Australii. Niegdyś funkcję drapieżników szczytowych pełniły tam rdzenne gatunki torbaczy, takie jak wilk workowaty czy lew workowaty. 4 tys. lat temu ich miejsce zajęło jedno zwierzę: dingo. Żyje na dużych obszarach, w niewielkich zagęszczeniach i do tego powoli się rozmnaża. Dzięki temu drobni roślinożercy mogą występować na tym samym terytorium, tworząc populacje o stabilnej liczebności. Jeśli jednak dingo ginie, na zwolnione przez niego miejsce wkraczają drapieżniki średniej wielkości – przede wszystkim przywiezione stosunkowo niedawno z Europy lisy i dziczejące koty domowe. Rozmnażają się szybciej i żyją w większym zagęszczeniu, więc w krótkim czasie rozprawiają się z lokalnymi osobliwościami. Po drobnych roślinożercach – filandrach i wielkouchach – zostają już tylko kości. Gdyby mogły, pewnie zawołałyby: dingo, wróć!

Więcej:Przyroda