Dlaczego czas tak przemienia naszą codzienność, że nabiera ona blasku dopiero wtedy, kiedy zostanie utracona?

Kiedy jednak jako dorosła kobieta stanęłam przed domem, który opuściłam kilkadziesiąt lat wcześniej, ledwo umiejąc chodzić, poczułam, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. „Nie ma rajów innych niż raj utracony” – napisał Jorge Luis Borges, argentyński pisarz i poeta.

Wiem, że straciłem tyle, iż trudno
by zliczyć te wszystkie utraty; teraz
są czymś, co jest moje. Wiem, że
straciłem żółcie i czernie, i myślę
o tych niedostępnych dla mnie
kolorach, jak nie potrafią myśleć
o nich ludzie, którzy widzą. Mój ojciec
umarł i zawsze jest przy mnie. Ilekroć
chcę recytować wiersze Swinburne’a,
odzywam się, jak mówią, głosem
mego ojca. Jedynie ten, co umarł,
naprawdę jest nasz; nasze jest tylko
to, co utracone. Ilion był dawno temu,
lecz Ilion trwa nadal w heksametrach,
które go opłakują. Izrael istniał,
kiedy był sięgającą w głąb wieków
nostalgią. Każdy wiersz, z czasem,
staje się elegią. Do nas należą kobiety,
te, które nas porzuciły, wyzwolonych
odtąd od życia w przededniu, które
jest udręką, od grozy i terroru nadziei.
Nie ma raju innego niż raj utracony.

JORGE LUIS BORGES
Władza nad wczorajszym
przekład: Krystyna Rodowska

 

Pierwsze trzy lata życia spędziłam w Konstancinie pod Warszawą, miasteczku, którego duża część znajduje się w środku lasu – moi bardzo młodzi wtedy rodzice wynajmowali tam skromny pokój w jednym z domów stojącym pośród wysokich sosen.

Kilka lat temu okazało się, że właśnie w Konstancinie będę prowadzić szkolenie. Postanowiłam odnaleźć mój pierwszy dom. Dostałam od mamy adres, z zastrzeżeniem, że nazwy ulic zostały chyba zmienione. Kupiłam trzy lilie w małej kwiaciarni i ruszyłam w drogę.

Coś, co miało być krótkim spacerem między miejscem szkolenia a domem z mojego wczesnego dzieciństwa, zamieniło się w wyprawę po labiryncie – nazwy ulic zostały rzeczywiście zmienione, nieliczni przechodnie, których łapałam za poły płaszczy, żeby wydobyć z nich jakąś informację, różnili się w ocenie tego, która ulica zamieniła się w którą. Wkrótce stało się boleśnie oczywiste, że poza nazwami ulic zmieniły się też numery i jeśli mam znaleźć mój pierwszy dom, stoję właściwie przed zadaniem przemierzenia wszerz i wzdłuż dobrych kilku kilometrów poprzecinanego asfaltem lasu z idiotycznym bukietem lilii w dłoni. Kiedy to zrozumiałam, zupełnie straciłam impet i zdecydowałam, że pora (którędy?) wracać. I właśnie wtedy zobaczyłam budynek, który widywałam na zdjęciach w rodzinnych albumach. Byłam na miejscu.

Do tego momentu nie byłam szczególnie przejęta. Kiedy jednak jako dorosła kobieta stanęłam przed domem, który opuściłam kilkadziesiąt lat wcześniej, ledwo umiejąc chodzić, poczułam, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi.

Pomyśl o miejscu, w którym mieszkałeś tuż po urodzeniu. Wyobraź sobie, że stajesz na jego progu.
Nacisnęłam dzwonek. Po chwili w drzwiach stanęła kobieta w wieku mojej mamy. Zaczęłam niezbornie tłumaczyć, kim jestem. Na początku nie rozumiała. Wreszcie jednak oczy jej rozbłysły, chwyciła mnie za rękę, wciągnęła do domu i prawie wbiegłyśmy na pierwsze piętro. „Mamo! Przyszła Natalia, córka Mitki!” – zawołała do swojej siedzącej w fotelu, całkiem starej już matki. Rzuciła moje lilie na kredens.

Ledwo weszłam, musiałam iść. Spędziłam tyle czasu na szukaniu domu, że nie zostało mi go na wizytę – musiałam wracać na szkolenie. Gospodyni odprowadziła mnie do furtki. Popatrzyłyśmy sobie w oczy. Obie płakałyśmy.

„Nie ma rajów innych niż raj utracony” – napisał Jorge Luis Borges, argentyński pisarz i poeta. Jego rajem utraconym był dziewiętnastowieczny dom w Buenos Aires, z wysoką fasadą i wewnętrznym patio, ze zbiornikiem na wodę, w którym trzymano żółwie dla ochrony przed larwami owadów. Na drzwiach wejściowych była kołatka; w ostatnim roku XIX w., kiedy rodził się Borges, nie było jeszcze elektrycznych dzwonków, takich jak ten, który nacisnęłam, stając przed furtką w Konstancinie.

Do czego kołaczemy i co znajdujemy za progiem, kiedy, na jawie lub w wyobraźni, stajemy na progu naszego pierwszego domu? Co się w nas przemienia, kiedy otwieramy album ze starymi zdjęciami, pudełko na strychu, z którego wypada list od kogoś, kogo od lat nie widzieliśmy? Dlaczego czas tak przemienia naszą codzienność, że kiedy patrzymy na nią po latach, nabiera blasku, dopiero
wtedy kiedy zostanie utracona?

Znajdź stare zdjęcie i popatrz na nie – prawie na pewno uśmiechniesz się i poczujesz wzruszenie. A jednak kiedy budziłaś się w dniu, kiedy ktoś to zdjęcie zrobił, prawdopodobnie nie budziłaś się wzruszona, a może i wcale się nie uśmiechałaś. „Cholera, znowu do szkoły!” – mogłaś myśleć. Albo: „Przyjęcie na dwanaście osób! Matka od rana zagoni mnie do roboty w kuchni”. Może budziłeś się w takim nastroju jak dzisiaj. Bo dzisiaj też jest dzień ze zdjęcia.

Był taki film „About Time” (tytuł średnio zgrabnie przetłumaczono jako „Czas na miłość”). Film niewybitny, a zarazem niegłupi i jeden z tych, po których zobaczeniu czujesz się lepiej niż wcześniej. W tym filmie – uwaga, spoiler – bohater dziedziczy po swoim ojcu umiejętność przenoszenia się w czasie i używa jej do poprawiania rzeczywistości. Wraca do dnia, w którym popełnił błąd i naprawia go, zmienia bieg wydarzeń, wiedząc to, co wiemy dopiero z punktu w przyszłości. Potem jednak, za radą ojca, zaczyna inaczej używać swojego daru. „Tata kazał mi przeżyć każdy dzień dwukrotnie, niemal tak samo. Raz – z nerwami i lękami, które nie pozwalają dostrzec urody świata. Za to drugi – uważnie”. Na koniec bohater filmu posunął się jeszcze dalej. „Przestałem się cofać w czasie. Nawet o jeden dzień. Staram się żyć tak, jakby każdy dzień był celem podróży. I cieszyć się nim, jakby był ostatnim dniem mojego niezwykłego zwykłego życia”. Ostrzegałam, że film nie jest wybitny, więc jeśli chcesz poczytać coś wybitnego, to przeczytaj tekst Borgesa (powyżej), mniej więcej o tym samym. Nasza codzienność często nie ma urody literatury, a przynajmniej nie potrafimy jej zobaczyć.

Ostatnie kadry jednego z moich ulubionych niewybitnych filmów to obrazki też z mojej i twojej codzienności. Kawałek naleśnika na widelcu. Tosty wyskakujące z tostera. Córka machająca na pożegnanie pod szkołą. Facet na ławce w parku śmiejący się w głos nad książką. Para wychodząca z kawą na balkon.

Jeśli myślisz, że umiem żyć tak, jak postuluję, grubo się mylisz. No, proszę cię. Nie umiem. A potem umiem. A potem znowu nie umiem. Czasem się jednak udaje żyć w dniu ze zdjęcia – wtedy patrzę na tych, których kocham, siedzących przy stole, a mój syn, który odziedziczył po mamusi dar rozpoznawania po minach tego, co się dzieje w środku, mówi do mnie: „No nie, mamo. Znowu?”.

Więcej:czas