Masz dość rozmów o niczym? Ludzie tęsknią za PRAWDZIWYM kontaktem

Czy nie masz wrażenia, że ludzie często rozmawiają ze sobą tak, że dużo jest gadania o tym, ile kto ma, potwierdzania statusu, licytowania się, puszenia – i że szkoda na to czasu?
Masz dość rozmów o niczym? Ludzie tęsknią za PRAWDZIWYM kontaktem

Bezustanne zaproszenia
i spotkania wykańczały mnie:
ciągle zmieniające się, barwne
korowody jej przyjaciół, tłumne
wieczory i szalone weekendy, które
znosiłem z mocno zaciśniętymi
oczami, trzymając się kurczowo
burty, jakby od tego zależało moje
życie (…) Stałem uprzejmie wokół
stołów ze sklepów z antykami,
upijając się w trupa, gdy oni
gawędzili o swoich domach na wsi,
wspólnotach mieszkaniowych,
okręgach szkolnych i treningach
na siłowni – zgadza się, gładkie
przejście do karmienia piersią,
chociaż wprowadziliśmy całkiem
duże zmiany w godzinach
drzemek, nasz najstarszy dopiero
zaczyna przedszkole, a kolory
jesieni w Connecticut są bajeczne,
i tak, oczywiście, wszyscy
jeździmy co roku na wycieczki
z dziewczynkami, z chłopcami
jeździmy dwa razy do roku,
do Vail, na Karaiby, w zeszłym
roku byliśmy na rybach w Szkocji
i zaliczyliśmy kilka niesamowitych
pól golfowych – ale ach, no tak,
Theo, nie grasz w golfa, nie jeździsz
na nartach, nie żeglujesz, prawda?”

Donna Tartt, „Szczygieł”

Jeśli jesteś moim znajomym i zapraszałeś mnie kiedyś na imprezę, a ja ci odmówiłam, twierdząc, że mnie w lewym boku strzyka, prowadzę akurat coaching dla dyrektorki z branży FMCG, a ona może tylko wieczorem, a w ogóle to muszę odebrać dziecko z pralni, a koszule z urodzin kolegi czy odwrotnie – pozwól, że publicznie się przyznam – kłamałam. Prawda jest bowiem taka, że nie znoszę imprez. I chociaż robię wrażenie osoby towarzyskiej, w rzeczywistości jeśli już znajdę się na tego typu ludzkim zgromadzeniu, myślę tylko o tym, jak się z niego wyrwać, uciekam ukradkiem albo co najmniej korumpuję drinkiem kogoś, z kim chcę porozmawiać, i uprowadzam go do stolika za plastikową palmą, przekształcając tym samym imprezę w spotkanie o innym zgoła charakterze.

I to mnie łączy z Theo, bohaterem znakomitej powieści Donny Tartt „Szczygieł” – chociaż on, w przeciwieństwie do mnie, z czystej uprzejmości w stosunku do swojej narzeczonej, której zresztą tak naprawdę wcale nie kochał, uczestniczył w pewnym okresie swojego życia w niezliczonej ilości imprez.

Czy nie masz wrażenia, że ludzie często rozmawiają ze sobą tak, jak to opisuje Theo w cytacie powyżej? Że dużo jest gadania o tym, ile kto ma, potwierdzania statusu, licytowania się, puszenia – i że szkoda na to czasu? I, przede wszystkim, dlaczego? Dlaczego wybieramy rozmowy na punkty?

Przede wszystkim, myślę sobie, że ego musi coś jeść. A że jest z natury zewnątrzsterowne, to chętnie będzie się posilać takimi właśnie rozmowami, opartymi na niepisanym układzie, że ja cię pogłaskam, jeśli ty mnie pogłaskasz, ja cię podpompuję tam, gdzie przywiędłeś, jeśli ty mnie podpompujesz tam, gdzie ja przywiędłem. Ja się zachwycę twoją elokwentną córką, a ty mi za to powiesz, że świetnie wyglądam. Deal? Deal. Wyjdziemy z tego spotkania tacy jak w nie weszliśmy, tylko trochę podbotoksowani społecznie, nienaruszeni w swoich przekonaniach, nie wydatkując niepotrzebnie energii na prawdziwy kontakt.

 

Korzystne jest to, że niczego w takich rozmowach nie ryzykujemy, wdychając znajomy zapach wzajemnych kurtuazji i delikatnych potyczek ego, pomiędzy dziękuję–proszę, a rozmowami o – naprawdę niesamowitej! – miejscówce na chorwackim wybrzeżu, o świadectwie z paskiem, o frajerach zadłużonych we frankach i spryciarzach zadłużonych w złotówkach, albo odwrotnie, w zależności od kursu walut. I to jest znajome, bezpieczne i martwe, możemy taką rozmowę napisać od początku do końca, zanim padnie pierwsze zdanie, możemy być pewni jej przebiegu jak tego, że jeśli na słabym filmie dwóch gości się kłóci przy basenie, to zaraz jeden wrzuci drugiego do wody.

Jeśli to jest bezpieczne i martwe, to co byłoby niebezpieczne i żywe? Na pewno ciekawość drugiego człowieka – bo jak się na nią szarpnę, to zaraz może się okazać, że moja racja jednak nie jest mojsza. I po co komu taki kłopot! Porzucać pewność, że się nie myli, rozsypywać stosik swoich starannie ułożonych przekonań? Zmieniać zdanie? Jaka to robota dla tych naszych, za przeproszeniem, struktur poznawczych, które śpią sobie spokojnie jak kierownik w długi weekend, a tu nagle głównodowodzący każe się zrywać, Bóg raczy wiedzieć po co, przestawiać to, co sobie na tym starannie ułożonym stosiku spokojnie leżało.

I komu to przeszkadzało! Zmieniać zdanie, a żeby do tego doszło, to jeszcze się trzeba wcześniej napracować, słuchając innych, czyli zamiast śpiewać własną piosenkę, której słowa znamy przecież na pamięć, słuchać cudzego zawodzenia, w jakimś dziwnym – bo innym od naszego – języku. Nie, to ja już wolę po staremu. I na to się możemy umówić!

Tymczasem często doświadczam tego, że ludziom, tym samym, którzy spędzają godziny na rozmowach o tym, kto wyczaił ostatnio większą przecenę na buty narciarskie, jest strasznie tęskno za prawdziwym kontaktem i są gotowi dać w niego nura zaskakująco szybko. Lubię prosić uczestników na początku szkolenia, żeby mi powiedzieli o sobie jedną rzecz, którą powinnam o nich wiedzieć. Owszem, nie powiem, usłyszałam wielokrotnie, że lubią książki i podróże. Ale usłyszałam też, w pierwszym zdaniu znajomości, o przeżytej śmierci klinicznej, babci, która w czasie wojny przedzierała się kanałami na drugą stronę Warszawy, o szczęśliwym zakochaniu, okropnym rozwodzie, radości z tego, że dziecko – nareszcie! – wyprowadziło się z domu, tęsknocie za kimś, kto odszedł. Gdy jeden taki się otworzy na oścież, następuje epidemia otwartości i po dziesięciu minutach doświadczamy jakiejś akrobatycznej wersji przyjaźni. I w gruncie rzeczy nikt, włącznie ze mną, nie ma pojęcia, dlaczego.

Nie postuluję, żeby zaglądać w głąb duszy pani z kiosku, rozmawiać o bólu istnienia z taksówkarzem, otwierać serce przed doradczynią kredytową albo do spodu słuchać opowieści o życiu listonoszki. Bo gdybyśmy tak mieli żyć, to nie wiem jak tobie, ale mnie na pewno przepaliłyby się przewody, już i tak wystarczająco rozgrzane. Chodzi mi o to, że fajnie by było rozmowami karmić nie ego, ale duszę, czymkolwiek jest – czyli coś jednak ryzykować, coś odsłaniać, ale też coś odkrywać, czemuś się dziwić, czegoś nie wiedzieć na pewno – w kontakcie z drugim człowiekiem. O kształcie chmury nad głową, o przyprawie do ogórkowej, o krajobrazie z podróży, o wierszu, o radości, smutku, o czymkolwiek by było – ale nie na punkty. Ja bym tak chciała, już dzisiaj, a ty?