Nikt nas nie nauczył, że odmienne poglądy można mieć i nadal świętować przy jednym stole [FELIETON]

Jesteśmy społeczeństwem, które boi się kłótni, choć udajemy walecznych. Nie mówię tu o naszych zrywach społecznych zmieniających bieg historii, te mamy piękne i ważne. Mówię tu o domach, mieszkaniach, szkołach i biurach, w których chcemy, żeby tak na co dzień było miło.
Nikt nas nie nauczył, że odmienne poglądy można mieć i nadal świętować przy jednym stole [FELIETON]

Ja to rozumiem. Miło jest miło. Tylko, że nie zawsze to prawda. Bo miło, choć jest słowem krótkim, to zasięg ma ogromny. Potrafi przykryć wszystko, co chciałoby wprowadzić trochę zawieruchy w nasze życie.

 

A my nie lubimy konfliktów, sprzeczek, różnic zdań, bo nikt nas nie nauczył, jak z tym się sprawnie obchodzić.

Nikt nas nie nauczył, że niezgadzanie się, nie oznacza końca relacji.

Nikt nas nie nauczył, że odmienne poglądy można mieć i nadal świętować przy jednym stole.

Nikt nas nie nauczył, że jak mówię „nie”, kiedy oni mówią „tak”, to nie znaczy, że powinnam zmienić zdanie.

Nikt nas nie nauczył, że natłok emocji, które się uruchamiają w trakcie, to tylko sygnał, że to coś jest ważne a nie że coś z nami/z nimi/z relacją nie tak.

Nikt nas nie nauczył, że różnice zdań mogą być dobre. Ba! Nawet bardzo dobre, bo ten żar wymiany zdań, generuje ogień a ogień ma moc transformacji.

 

Żeby zrozumieć ideę kłótni, to najprościej posłużyć się metaforą burzy. Oczyszcza jak nic innego. Zamienia zaduch w rześkość. Ciężar w lekkość. Brzmi groźnie, wygląda niepokojąco, czasem sieje zniszczenia ale… kiedy mija, jest czym oddychać. To taka burza ulgi. A my dusimy się powietrzem bez tlenu, bo chcemy żeby było miło. Więc na wdechu jedziemy dzień po tygodniu, miesiąc po roku. A przecież różnice zdań, potrzeb, a nawet wartości – choć w przypadku tych ostatnich, nie rozwiązywalne – pozwalają nam dookreślić siebie, swoje stanowisko i poznać co jest po drugiej stronie.

 

Tylko, że częścią umiejętności wchodzenia w konflikty jest „ogarnianie” swoich emocji. A jeśli mieliście wątpliwość czy nieumiejętność obchodzenia się z konfliktami to jedyna ułomność naszego pokolenia, to muszę was zmartwić. Jest jeszcze jedna, której nie umiemy jeszcze bardziej i jest nią właśnie: nieradzenie sobie z emocjami. Już nie mówię cudzymi, bo to dopiero szkoła wyższa ale najpierw tymi swoimi. Bo przecież kiedy się kłócę, to czuję złość, smutek, żal, strach a to nieprofesjonalne, niedojrzałe i w ogóle bleh. Więc wolę to stłumić, schować, przykryć, niż czuć je wszystkie na raz. A szkoda, bo i różnica zdań może być ekscytująca i złość, smutek, żal i strach takimi mogą być. Warunek jest jeden, a może dwa. Świadomość. No znowu… ta „przeklęta” świadomość, żeby móc kierować sobą w konflikcie a nie pozwolić konfliktowi kierować mną. A drugi warunek to ciekawość. Ciekawość drugiego człowieka, opinii, założeń. I tu z pomocą przychodzi cała armia zwrotów stymulujących ciekawość:

  • co dokładnie masz na myśli?
  • powiedz mi o tym więcej?
  • z czego wynika ten wniosek?
  • jakie za tym stoją założenia?
  • dlaczego to dla ciebie ważne?

 

No i kluczowe… nie czekajmy tylko aż rozmówca skończy, żeby szybciutko wejść ze swoim zdaniem. Nie polujmy na chwilę wdechu, żeby powiedzieć, jak bardzo się myli. Nie krążmy jak drapieżnik czekający tylko na atak, tylko naprawdę słuchajmy. Wsłuchajmy się tak, jak wsłuchujemy się w kogoś, w kim się właśnie niedawno zakochaliśmy. Dowiedzmy się dlaczego głosowali na Dudę czy Trzaskowskiego, dlaczego są albo nie są za aborcją, dlaczego jedzą albo nie jedzą mięsa albo dlaczego chcą te talerze układać tak a nie inaczej. Nie musimy się zgadzać ale słuchać… „musimy”. Nie zawsze się tak da. Wiem. Naiwna nie jestem. Ale spróbujmy choćby, co trzecią dyskusję tak poprowadzić. Dlaczego? Bo tylko wtedy mamy szansę być blisko. A dopiero jak się jest blisko, to można się pięknie różnić.