Ostatnia komuna świata

Do lamusa odchodzi bliski kuzyn PGR-ów – kibuc. Komuny, które stworzyły etos Izraela, poszły z duchem czasu i przeprowadzają prywatyzację

Mający prawie 100 lat pierwszy kibuc na świecie Degania- Alef niedaleko Jeziora Tyberiadzkiego wygląda na nieczynny… Na zarośniętych kaktusami obrzeżach widać zardzewiałe wraki maszyn rolniczych, kadzie i przyczepy. Siedzący przy pomalowanej na żółto bramie wartownik w bejsbolówce nasuniętej nisko na oczy jest nieogolony i niezbyt kontaktowy. Na mój widok ziewa szeroko i rzuca niedbale w odrapany radiotelefon: „Znowu cholerne media przybyły w odwiedziny”. W głębi kibucu grupa ubranych na sportowo ludzi w średnim wieku wychodzi z szarego jednopiętrowego budynku. W tym jakby żywcem przeniesionym ze wschodniej Europy domu była kiedyś pierwsza kibucowa stołówka.

ODKURZONE DINOZAURY

Teraz są tam biura z plazmowymi ekranami, sekretariat i izba pamięci z wyblakłymi czarno- -białymi zdjęciami „ojców założycieli”. Na dziedzińcu widać pieczołowicie poustawiane i odmalowane sprzęty gospodarskie z początków XX wieku. Obok stoją zakurzone górskie rowery, oparte o wysokie palmy, które przerastają o parę pięter stary budyneczek z dachówkami. Sekretarz kibucu Szaj Szoszani rozgląda się za krzesłami, tłumacząc, że odbywa się właśnie międzynarodowe sympozjum i szwedzcy dokumentaliści kręcą film „Koniec pewnego etosu”. – „Odkąd parę miesięcy temu Degania-Alef sprywatyzowała się, wszyscy zaczęli się nami interesować, choć przedtem byliśmy dla nich dinozaurami. Staliśmy się nagle sensacją medialną, prawie jak polarny miś Knut w berlińskim zoo… Szkoda, że tak późno” – wzdycha. – „Ostatecznie – tłumaczy – po trzyletnich niekończących się dyskusjach i rozterkach, także Degania-Alef dołączyła do pozostałych kibuców, przechodzących intensywny proces prywatyzacji. W ramach tej formuły pozostawimy sieć socjalną, ale kibucnicy będą musieli na siebie zarobić. Ich zarobki nie będą, jak dotychczas, oddawane do wspólnej kasy; za wszystkie usługi w kibucu, łącznie ze stołówką, trzeba będzie płacić”. – „To będzie nowy model kibucu, w którym żyje się w dużym stopniu samodzielnie, i będziemy musieli otworzyć się na zewnątrz. Jednocześnie bardzo ważne jest dla nas, aby ludzie, którzy całe życie budowali to miejsce, nie czuli się pokrzywdzeni i upokorzeni; powinni zachować świadomość, że ich wysiłek nie pójdzie na marne” – mówi Szaj, który całkiem bezwiednie nabiera już manier „managerskich”.

Szwedzi robią wywiad z młodym facetem, który nazywa się Jair Alberton i opowiada, że 15 rodzin utworzyło „kibuc miejski” w miejscowości Beit-Szemesz. Mieszkają w jednym bloku, mają wspólną kasę, razem płacą za oświatę, opiekę zdrowotną i świadczenia; nawet kredyty mieszkaniowe spłacają razem. Tylko zakupy robią osobno i raz na tydzień ustalają, kto będzie jeździł samochodem, bo mają w sumie osiem wozów. – „Takie życie jest pełniejsze i bezpieczniejsze; nie ma w nim alienacji i komercji; szkoda tylko, że więcej ludzi nie przyłącza się do nas. Żyjemy w małej grupie, znamy się wszyscy doskonale; nie ma w tym żadnych klimatów komuny, za to jest dużo społecznikostwa i wzajemnej solidarności” – tłumaczy Jair rozemocjonowanym Skandynawom.

DESANT KIBUCÓW

W latach 40. XX wieku kibuce odegrały znaczącą rolę w kształtowaniu granic powstającego Izraela. Stanowiły też rodzaj wzorca cywilizacyjnego, szczególnie potrzebnego ludziom ściągającym tu ze wszystkich stron świata, w tym także ocaleńcom z Holokaustu. Dla ówczesnych Izraelczyków kibuce symbolizowały równość ludzi i poczucie bezpieczeństwa; waleczność, skromność i samowystarczalność ekonomiczną; wspólne decyzje, ciężką pracę fizyczną i poczucie narodowego posłannictwa. Często było tak, że zręby przyszłego kibucu powstawały jeszcze za granicą, w Europie, na przykład na ziemiach polskich przed pierwszą wojną światową i potem w okresie międzywojnia już w II RP.

Ochotnicy uczyli się pracy w rolnictwie na specjalnych kursach (zwanych po hebrajsku: hachszara), po czym – już jako zalążek przyszłej komuny przybywali do Palestyny, znajdującej się najpierw pod rządami tureckimi i później pod tymczasowym mandatem brytyjskim. Kibuc Degania utworzony został w roku 1910 przez dwunastkę młodych zapaleńców ze wschodniej Europy. Wśród nich byli Szmuel i Dwora, rodzice Mosze Dajana, późniejszego bohatera wojennego, który przyszedł na świat jako drugie dziecko w kibucu. – „Zazwyczaj mali kibucnicy nie mieszkali z rodzicami, a ich domem był internat. Jeszcze na początku lat 80. dzieci spały we wspólnych noclegowniach, a do rodziców przychodziły tylko w odwiedziny…” – opowiada Szaj. Jednak w Deganii było inaczej. Dzieci mieszkały razem z rodzicami, by umacniać więzi rodzinne.

BEZBOŻNE LEWAKI

Praktycznie wszyscy pierwsi kibucnicy wywodzili się ze środowisk lewicowych, a jednym z pierwotnych założeń był ateizm, czy wręcz antyreligijność (z czasem to się zmieniło i powstało nawet kilka istniejących do dziś kibuców religijnych). – „Życie w komunie miało swoje prawa. W piątkowe wieczory kibucnicy spotykali się w stołówce i podejmowali decyzje dotyczące ogółu społeczności. Wszystko było wspólne – od pralni do stołówki i noclegowni dla dzieci” – dodaje. W szczytowym okresie popularności, gdy powstawał Izrael, istniało 300 kibuców, z czego do tej chwili pozostało jeszcze 270. Ponad jedna czwarta deputowanych do pierwszego Knesetu (120-osobowy parlament) była kibucnikami; na przestrzeni lat przewinęło się przez nie prawie 5 proc. ludności. Stanowiły swoistą szkołę demokracji – zarządzały nimi wyłaniane co pewien czas w głosowaniu komitety kibucowe.

 

Jeszcze na początku lat 90. w kibucach mieszkało około 3 procent Izraelczyków, ale popularność tej formy życia dramatycznie spadała. Choć nadal do doborowych jednostek wojskowych, w tym do lotnictwa, dostawało się nieproporcjonalnie wielu kibucników, 40 proc. młodych wychowanych w komunach przyznawało, że w przyszłości chcą je opuścić. Jako główne powody wymieniali krach ideałów równościowych i brak perspektyw na przyszłość. Trudno dokładnie określić moment, gdy w ruchu kibucowym zaczął się kryzys. Niektórzy historycy izraelscy twierdzą, że pierwsze zgrzyty pojawiły się jeszcze w drugiej połowie lat 50., ponieważ niektórzy „ojcowie założyciele” nie potrafili przejść do porządku dziennego nad ujawnionymi przez Chruszczowa zbrodniami stalinowskimi. – „Doszło wówczas do bolesnych podziałów i rozłamów w całym ruchu” – mówi Awi Jaron z pobliskiego kibucu Aszdot-Jakow. – „Nasza wspólnota rozpadła się na dwa kolektywy oddzielone od siebie polną drogą. Dawni przyjaciele, a późniejsi sąsiedzi przez miedzę totalnie się ignorowali; utworzyli osobne szkoły, stołówki i baseny pływackie. Dopiero w połowie lat 90. postanowiliśmy zjednoczyć się z powodów ekonomicznych”.

PĘTLA KREDYTOWA

Wielu kibucników opowiada sobie do dziś jako najlepszy żart, że były przywódca Związku Radzieckiego Michaił Gorbaczow nie mógł się nadziwić podczas wizyty w Izraelu w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, że „kibuce prosperują, choć są socjalistyczne”… Najwyraźniej Gorbiemu pokazano któryś z wzorcowych kibuców i dał się zwieść złudnemu obrazowi. Sytuacja aż za bardzo przypominała wizyty w demoludach gości z Trzeciego Świata, którym prezentowano „kwitnące” kołchozy czy pegeery. Tak naprawdę w tym czasie z etosu kibucowego niewiele już zostało. „W gruncie rzeczy kryzys zaczął się w 1977 roku, gdy po prawie 30 latach rządów sprawowanych przez socjaldemokratyczną Partię Pracy, władzę przejął prawicowy Likud Menahema Begina” – tłumaczy inny kibucnik Aharon Jadlin. „Kibuce wpadły wtedy w panikę, że Likud je wykończy, i zaczęły brać pożyczki na prawo i lewo. W dodatku inwestowały je w różne bezsensowne projekty. Po pierwszej wojnie libańskiej w 1982 roku rozszalała się w Izraelu inflacja, co sprawiło, że zadłużenie wzrosło w sposób astronomiczny. Na to wszystko nałożył się upadek komunizmu w Europie. To był przysłowiowy gwóźdź do trumny izraelskiego kibucu”.

NOWOKIBUCE

Według Jadlina, kibuce przetrwają jednak obecne tsunami, choć muszą się całkowicie odmienić. Wymyślono już nawet odpowiednią nazwę dla tych strukur: kibuc hamitchadesz, czyli „nowokibuc”… Spytany, czy nowokibuce będą nadal kibucami, Jadlin wyraźnie się waha: „To zależy, czy nadal będzie tam istnieć działalność opiekuńcza dla ludzi starszych, samotnych i opuszczonych; oto główny sprawdzian”. „Ideologia kibucowa umarła i już nie czuję, że Degania-Alef jest moim domem, choć zawsze tak o niej myślałam” – mówi nauczycielka Nirit Hadar, matka czworga dzieci. Nirit reprezentuje 15-proc. mniejszość, która sprzeciwiała się prywatyzacji. „Czuję, że przestaliśmy być kibucem. To naprawdę koniec pewnej epoki, która już nie wróci; ludzie wahają się, czy pójść do stołówki, a kiedyś to było główne miejsce naszych spotkań”.

Icchak Lewi jako dziecko przyjechał do Izraela ze Stanów Zjednoczonych z rodzicami i od dawna mieszka w Deganii. Musiał przyzwyczaić się do kibucowego życia i nie mógł zrozumieć, że wszystko jest za darmo. „Ze Stanów przywieźliśmy sprzęt elektryczny, ale wtyczki nie pasowały do izraelskich gniazdek. Rodzice wysłali mnie do kibucowego elektryka, który je wymienił. Kiedy spytałem, ile płacę, podając mu pieniądze, odparł urażony, że naprawa nic nie kosztuje”. Teraz Icchak musi się przyzwyczaić do takiej rzeczywistości, jaką wiele lat temu poznał w USA. Początkowo trudno było mu się z tym pogodzić, ale potem doszedł do wniosku, że kierunek zmian jest słuszny, i głosował za prywatyzacją.

KIBUC KONTRA GLOBALNA WIOSKA

Tamar Gal, której dziadkowie należeli do grona założycieli Deganii, również przyjmuje zmiany z optymizmem. Jej babcia była pierwszą kobietą na Bliskim Wschodzie prowadzącą oborę. „Najważniejszym celem pionierów osadnictwa był powrót do Syjonu, Ziemi Obiecanej, ponowne osiedlenie się na tej ziemi, a zaraz potem – wspólna, wytężona praca na roli; ta utopia łączyła w sobie socjalizm z syjonizmem, ale nie wytrzymała próby czasu”. Tamar twierdzi, że wprawdzie wyidealizowany model już nie istnieje, ale nawet sprywatyzowany kibuc będzie mógł zapewnić poczucie bezpieczeństwa w dobie globalizacji. „Kiedy moja babcia i dziadek sto lat temu przyjechali tutaj z Europy, dokonywali przełomu; teraz my chcemy zrobić to samo i namówić młodych, żeby nie uciekali z kibucu”. W Deganii-Alef mieszka teraz 320 dorosłych i setka dzieci. Przy bramie wjazdowej zbierają się chłopaki w panterkowych szortach i spranych T-shirtach; wrzucają do pikapa kolorowe dechy do windsurfingu. Mają jeszcze po drodze wskoczyć do pobliskiego kibucu Kineret nad Jeziorem Tyberiadzkim. Uświadamiam sobie nagle, że Leopold Blum w „Ulissesie”, kupując nerkę u dublińskiego rzeźnika, „unosi stronicę ze stosu pociętych gazet”. Na tej stronie widniało ogłoszenie zachęcające do osiedlania się właśnie tu – nad Jeziorem Tyberiadzkim na „wzorcowej farmie Kinnereth”.

Eli Barbur