Kiedy państwo przez dziesięć lat inwestuje zasoby w opracowanie rzekomo przełomowej broni nowej generacji, to obywatele i w sumie to cały świat, naturalnie oczekują rewolucji. Zagrożenia dla współczesnych armii. Punktu zwrotnego. Rzadko jednak spodziewa się… cichego debiutu w wojskowym muzeum, bez fanfar i bez debiutu bojowego. Taki jednak los spotkał rosyjskiego Furora, a więc mobilny system broni mikrofalowej, który miał być przełomem w obronie przed dronami, a dziś spoczywa nieruchomo pod muzealnym oświetleniem zamiast nad polem bitwy.
Rosjanie zaprezentowali swoją tajną broń mikrofalową Furor… ale nie tam, gdzie się jej spodziewaliśmy
Historia Furora to nie tylko opowieść o niespełnionych obietnicach. To przykład szerszego schematu, który trapi wiele rosyjskich projektów wojskowych – huczne oraz efektowne zapowiedzi, chroniczne opóźnienia i finalnie niemal całkowity brak niezależnie potwierdzonych rezultatów. Podczas gdy Stany Zjednoczone testują już realnie używane systemy przeciwdronowe oparte na mikrofalach, jak Epirus Leonidas, rosyjski odpowiednik nigdy nie wyszedł poza fazę prototypu, a to przynajmniej nie w sposób zauważalny. Teraz, po dekadzie utajnionych prac, został oficjalnie wystawiony w słynnym muzeum pojazdów opancerzonych w Kubince i to nie jako sukces, a niczym symboliczny koniec ambicji, które miały odmienić pole walki.
Czytaj też: Tajwan właśnie zmienił zasady wojennej gry. Tej broni Chiny się nie spodziewały

Furor miał przechwytywać drony i precyzyjne pociski w zasięgu ponad 10 kilometrów, a więc na dystansie ponad trzykrotnie większym niż to, do czego jest w stanie posunąć się amerykański Leonidas, który operuje na dystansie do 2 km. Problem? Brakuje jakichkolwiek publicznych danych testowych, które potwierdzałyby te możliwości. Dla porównania amerykański system Epirus Leonidas (mimo że znacznie młodszy) to jest już testowany na pojazdach Stryker i integrowany z systemami obrony przeciwlotniczej. Chociaż jego deklarowany zasięg jest skromniejszy, to platforma oparta jest na sprawdzonych testach i iteracjach w warunkach polowych. Jej twórcy otwarcie mówią o ograniczeniach technologicznych i dążeniu do ich pokonania. Rosyjski projekt ominął fazę testów całkowicie i trafił prosto do szklanej gabloty.

Czy więc Furor był w ogóle poważną próbą stworzenia realnej broni, czy raczej po prostu czarną dziurą budżetową opakowaną w futurystyczny design? Częściowo odpowiada na to fakt, że system powstał w Moskiewskim Instytucie Radioelektroniki, a więc części koncernu Vega, znanego m.in. z projektów radarowych takich jak obecnie zamrożone A-50 i A-100. Instytucja ma wątpliwą reputację, a jej projekty słyną raczej z opóźnień i niejasnych rezultatów niż z przełomów. Furor nie jest najwyraźniej wyjątkiem. Od pierwszej prezentacji na zamkniętej wystawie w 2015 roku system pozostał zagadką, bo choć był często wspominany, to jednocześnie rzadko pokazywany.
Czytaj też: Myśliwce F-22 i F-35 wiecznie żywe? Ta firma chce zmiażdżyć NGAD

Przez ostatnie lata część rosyjskich mediów sugerowała, że system energii skierowanej Furor mógłby pełnić funkcję obrony punktowej w zintegrowanych systemach przeciwlotniczych… a przynajmniej teoretycznie. Jego konstrukcja (generator, antena odbijająca i elektronika celownicza zamontowana na podwoziu systemu Buk) jest technicznie jak najbardziej możliwa, ale jej potencjał nigdy nie został potwierdzony w praktyce. Podobne historie w rosyjskim przemyśle militarnym widzieliśmy już wcześniej, a to w przypadku drona S-70 Hunter, bezzałogowego BMP-3 czy systemu laserowego Peresvet. W każdym przypadku pojawiały się głośne zapowiedzi, eksperymentalne prototypy, brak testów… a potem cisza. Czasem prototyp wraca jako eksponat lub pojawia się w propagandowym materiale, ale nigdy na polu walki ani w raportach z ćwiczeń.
Czytaj też: Przełomowa broń mikrofalowa USA. Efekty są zdumiewające
Koszt 10-letniego programu rozwojowego tej skali to najpewniej między 25 a 50 milionów dolarów, czyli od 100 do 200 milionów złotych. A biorąc pod uwagę dobrze udokumentowaną historię korupcji w rosyjskim sektorze obronnym, nie sposób nie zadać pytania, czy aby Furor nie był po prostu kolejnym sposobem na przelewanie środków do kieszeni urzędników? Tak czy inaczej, pochłonął sporo kasy, jak na muzealny eksponat.