Medytacja to nie relaks. To neurochemiczna rewolucja

To nie będzie jeszcze jeden tekst o tym, jak medytując 15 minut co weekend, osiągniesz doskonałe szczęście. To tekst o tym, że cudowne metody oświecenia nie istnieją, za to pogłębiona praktyka medytacji może dać ci więcej, niż myślisz.
Medytacja to nie relaks. To neurochemiczna rewolucja

Metoda Big Mind, jeden z ostatnich duchowych hitów (zastrzeżonych zresztą znakiem towarowym), który miał oszczędzić adeptom medytacji lat praktyki, znalazła się nagle w USA pod ostrzałem krytyki. Roshi Genpo, jej twórca, zrzucił mnisie szaty, gdy wyszło na jaw, że choć ma żonę, uwiódł trzy swoje studentki i mimo że w wywiadach prezentuje się jako skromny posiadacz małego domku, to – jak doniósł jego uczeń na Facebooku – w rzeczywistości ma trzy domy (w tym jeden na Hawajach), dwa nowiutkie samochody i harleya davidsona. Stać go, bo za przyspieszony kurs oświecenia kasował 50 tys. dolarów od łebka.

Medytacja instant. Każdy, kto twierdzi, że wynalazł przyspieszony kurs prowadzący do oświecenia, zwodzi naiwnych.

Perturbacje życiowe Roshiego Genpo, który wciąż uczy Big Mind i nazywa siebie mistrzem Zen, to sprawa jego i jego uczniów. W tej historii – i wielu podobnych – najciekawsze jest to, jak łatwo tysiące ludzi, także w Polsce, uwierzyły w szarlatańską opowieść o tym, że oto wynaleziono metodę medytacji, której uprawianie w ciągu jednej godziny jest odpowiednikiem wielu lat tradycyjnej praktyki. Bo tak Big Mind był i jest reklamowany. Sesja Big Mind daje poczucie wglądu we własny umysł i silnego odprężenia (autor tego tekstu sprawdził to na własnej skórze), ale nazywanie tego przeżyciem przewyższającym kensio (japońska nazwa na doświadczenie przebudzonego umysłu) – jak robi Genpo – to spora marketingowa przesada sprzedawcy zachwalającego swój produkt.

Każdy, kto twierdzi, że wynalazł i opatentował przyspieszony kurs prowadzący do oświecenia, zwodzi naiwnych. Przebudzenie, jakiego nauczał Budda, jest rewolucyjną i nieodwracalną transformacją świadomości; po drodze do niej trzeba rozwinąć uwagę zdolną do obserwacji pojedynczych, mikroskopijnych poruszeń umysłu. Trzeba także przełamać wiele nawyków myślenia i działania, które – jak nam się wydaje – są sercem naszej tożsamości.

To niełatwe zadanie, zwłaszcza że oświecenie musi poprzedzić moralne życie o standardach, które współcześnie prawie nie są znane. Buddyjscy mnisi przestrzegają 227 reguł, świeckiemu buddyście nie wolno zabić komara. Dlaczego? Bo tylko umysł bez poczucia winy jest w stanie wejść głębiej w proces medytacyjny.

Przez tysiące lat setki tysięcy ludzi osiągały przebudzenie, spędzając nieraz całe dorosłe życie na obserwowaniu, jak działa umysł, w odciętych od świata jaskiniach. Nie na weekendowych kursach. Tylko że wielu ludzi Zachodu niespecjal- nie przyjmuje to do wiadomości. Nie mają czasu. Jaskinie i moralność raczej nie wchodzą w grę. Wolą jeden szybki weekendowy strzał. Że sporo kosztuje? A niech tam.

Rozkosz czy ulga. Medytacja to nie relaksacja.

W birmańskim klasztorze Chanmyai Yeikhta, gdzie spędziłem kilka miesięcy na odosobnieniu medytacyjnym, zachodni mnisi i świeccy medytujący różnili się od lokalnych nie tylko kolorem skóry i rozmiarem (zwykle byli więksi). Różnili się także brakiem uśmiechu na twarzy. Mozolnie wykuwali swoją ścieżkę do nirwany przez nieznaną ludziom Wschodu nienawiść do siebie samych, traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa i niemożność porzucenia korporacyjnego umysłu, który musi podbijać świat, bo nie potrafi go po prostu zaakceptować.

 

Dopiero niedawno zachodni buddyści zauważyli (na łamach swoich magazynów i książek), że radość i rozluźnienie są koniecznym warunkiem rozwoju medytującego umysłu. Budda mówił o tym 25 wieków temu. Radość to jeden z siedmiu czynników oświecenia. Pozostałe to: uważność, badanie, energia, wyciszenie, koncentracja i bezstronność.

W ramach tego nowego objawienia przyszła konstatacja – to nie konkretna technika medytacyjna ma znaczenie, ale nastawienie umysłu w każdej chwili życia. Odrobina wiedzy na temat procesu medytacyjnego wystarczy, żeby uświadomić sobie, że tak jak nie ma cudownej diety, nie ma też cudownej recepty na oświecenie. I choć medytacja stała się częścią zachodniej popkultury, to najczęściej nasze wyobrażenie o niej jest czystą fikcją.

Medytacja nie jest relaksacją, jak sądzą prawie wszyscy, którzy zgłaszają się na mniej lub bardziej zaawansowane kursy. Relaksacja jest tylko częścią procesu medytacji, jedną z wielu. Medytacja nie służy pozbywaniu się stresu ani poprawianiu samopoczucia. Służy przebudzeniu z iluzji umysłu opętanego pragnieniem. Pozbycie się stresu jest produktem ubocznym.

Medytacja nie polega na przybraniu odpowiedniej pozycji ciała – możemy obudzić medytacyjny umysł zawsze, w czasie każdej czynności. Ikoniczne obrazy ludzi siedzących na poduszkach ze skrzyżowanymi nogami przedstawiają tylko jedną z form tradycyjnych technik medytacji.

Medytacja nie ma przynosić przyjemnych stanów ciała i ducha. Jest procesem poznawczym, a nie mistycznym odlotem w transcendentną rozkosz. W procesie medytacji – radykalnego odwarunkowania umysłu – przechodzimy przez stany przyjemne, ale także bolesne. Wgląd medytacyjny, według tradycyjnego buddyzmu Theravady, jest wglądem w brak zaspokojenia, przemijanie, brak jaźni.

Dlatego w medytacji musimy zmierzyć się z tym, czego nasza goniąca za przyjemnościami, konsumpcją i nieustannym rozpraszaniem świadomości kultura unika za wszelką cenę. Nagrodą jest poczucie wolności. Przebudzeni mistrzowie nie mówią o rozkoszy, częściej z ich ust pada słowo „ulga”.

Reszta tekstu jest dla tych, którzy jeszcze nie stracili zainteresowania medytacją. Najpierw zachęta od tych, którzy medytacją interesują się coraz bardziej – naukowców.

Mnich pod skanerem. Medytacja wywołuje neurochemiczną rewolucję.

O mężczyźnie znanym jako Lama Öser wiemy tyle, że jest Europejczykiem i przez ponad trzydzieści lat medytował intensywnie w Himalajach według instrukcji największych współczesnych mistrzów. Wiemy także, że gdy podłączono go do najbardziej zaawansowanych urządzeń monitorujących mózg w laboratorium na University of Wisconsin i innych amerykańskich laboratoriach, wyniki powaliły naukowców. Lama Öser na życzenie badaczy medytował za pomocą sześciu różnych technik, takich jak jednopunktowa koncentracja, generowanie współczucia czy otwarty umysł – rodzaj bezstronnej uwagi nienakierowanej na żaden konkretny przedmiot. Badacze sprawdzali reakcję jego mózgu między innymi za pomocą rezonansu magnetycznego i urządzenia do EEG, wyposażonego w 128 czujników (zamiast standardowych 32).

 

Nigdy wcześniej naukowcy nie widzieli, żeby mapa mózgu zmieniała się tak szybko jak u tego lamy, gdy przechodził od jednej techniki medytacyjnej do drugiej. W życiu codziennym tego typu radykalne zmiany dokonują się tylko w chwilach takich, jak przechodzenie ze stanu czuwania w sen i odwrotnie. Fragmenty lewej półkuli mózgu Lamy Ösera, które odpowiadają za odczuwanie przyjemności, stały się hiperaktywne, gdy uprawiał medytację współczucia. To, że współczucie może być aż tak przyjemne, zbiło psychologów z tropu. Lama Öser wychwytywał odczucia innych ludzi lepiej niż agenci służb specjalnych, a nagły i niezapowiedziany wystrzał z pistoletu wywołał w jego mózgu mniejszą reakcję niż u policjantów, którzy spędzili lata na strzelnicach i często używali broni w pracy.

Oto co pokazały badania w Massachusetts General Hospital i Harvard Medical School (publikacja w „Psychiatry Research: Neuroimaging” ze stycznia 2011 r.), przeprowadzone za pomocą rezonansu magnetycznego: u ludzi uprawiających medytację uważności przez 40 minut dziennie od co najmniej dziewięciu lat zwiększa się gęstość szarej substancji w mózgu w miejscach odpowiedzialnych za uczenie się i pamięć, samoświadomość, współczucie i introspekcję. Zmniejsza się za to masa szara w ciele migdałowatym, które aktywuje się w chwilach stresu i lęku. Inne badania międzynarodowej grupy naukowców z Chin i USA wykazały, że żeby urosło nam trochę mózgu, potrzeba zaledwie 11 godzin medytacji.

Świeżutkie badania („Journal of Neuroscience” z 6 kwietnia 2011 r.) dr. Fadela Zeidana z Wake Forest Baptist Medical Center nie pozostawiają wątpliwości: medytacja uważności oddechu redukuje ból. Wystarczy pomedytować ponad godzinę, by uzyskać osłabienie bólu o 40 proc. (morfina zwykle redukuje ból tylko o 25 proc.). Przekonało się o tym 15 ochotników, którym przez pięć minut przypiekano udo urządzeniem o temperaturze prawie 49 stopni Celsjusza.

Naukowcy stwierdzili też, że medytacja obniża ciśnienie krwi i pozwala ludziom, którzy mają nadciśnienie, na odstawienie większości leków. Poza tym zmniejsza częstotliwość bicia serca, dobrze wpływa na niedrożność tętnic i zmniejsza ryzyko zawału. Obniża cholesterol, normalizuje poziom cukru we krwi, zwiększa płodność, wzmacnia układ odpornościowy (sprawdzone na ochotnikach, którzy nie wahali się zarazić grypą dla dobra nauki). Ludzie, którzy medytują, mniej palą, piją i narkotyzują się, lepiej śpią, swobodniej oddychają i wolniej się starzeją. Ci, którzy medytowali regularnie przez co najmniej pięć lat, są o dwanaście lat młodsi, niż wskazywałby ich wiek metrykalny, i rzadziej niż inni wpadają w depresję.

Tyle współcześni zachodni naukowcy, którzy przebadali już dziesiątki mnichów, mniszek i świeckich medytujących, najczęściej buddystów. A co o medytacji mają do powiedzenia ich króliki doświadczalne?

Pespektywa buddyjska. Technika Buddy polega na obs erwacji ciała, uczuć i myśli.

Najświętsze drzewo świata rośnie w Bodh Gaja w Biharze, północnym stanie Indii. Ten figowiec przyklejony jest do tyłów pięknej starożytnej świątyni. To pod tym drzewem albo raczej pod jego przodkiem stojącym w tym miejscu Budda miał osiągnąć przebudzenie. W tym centrum świata buddyjskiego zobaczysz mnichów z Tybetu, składających niezmordowanie setki pokłonów (z rozłożeniem się plackiem na ziemi) na wyślizganych, drewnianych platformach, mnichów Theravady, medytujących ze skrzyżowanymi nogami, świeckich okrążających świątynię w praktyce świadomego chodzenia. Ludzi powtarzających mantry i święte reguły, a także innych, dyskutujących o naukach Buddy.

Gdy wczytać się w najstarsze buddyjskie pisma z tzw. kanonu palijskiego (spisane w I wieku p.n.e., wcześniej przez cztery wieki od śmierci Buddy powtarzane ustnie przez pokolenia mnichów), okaże się, że Budda nauczał techniki podobnej do tej, którą dzisiaj nazywamy medytacją wglądu. Nie ma w niej mowy o powtarzaniu mantr, seksie tantrycznym, wizualizacjach ani przywoływaniu głosu Big Mind. Wszystko to późniejsze naleciałości kulturowe.

 

Technika Buddy polega na obserwacji czterech kategorii zjawisk w ramach procesu psychofizycznego: ciała, uczuć, świadomości i przedmiotów umysłu, takich jak myśli. Taka obserwacja, prowadzona z odpowiednim nastawieniem nieprzerwanie przez jakiś czas, prowadzi do radykalnej zmiany perspektywy. Umysł medytującego ulega przeobrażeniu, które zostało opisane w kanonie palijskim i komentarzach do niego. Jedna z map ścieżki prowadzącej do przebudzenia pokazuje trzynaście wglądów, inna osiem tzw. wchłonięć, z których ostatnie jest tak subtelne, że nazywa się „ani percepcją, ani nie-percepcją” (ciekawe, że chrześcijańska mistyczka św. Teresa z Avili pisze o ośmiu komnatach, przez które trzeba przejść, by poznać Boga). Ostatnim przystankiem po ósmym wchłonięciu jest nibbana – wygaśnięcie. Wtedy człowiek przestaje być niewolnikiem pragnień. W jeden weekend raczej mu się to nie uda.

Nibbany – ostatecznego celu buddyjskiej praktyki medytacyjnej – nie da się opisać, a gdy mistrzowie próbują, używają do tego języka stosowanego w ich kulturach. Inaczej mówi o oświeceniu tybetański rinpocze, inaczej roshi z Japonii, jeszcze inaczej neurolog z Harvardu. Zachodniego konsumenta medytacji najczęściej nie interesują te subtelności. Uprawia medytację rekreacyjnie, nie mając świadomości jej głębi i możliwości. A jeśli ma tę świadomość, chce przebudzenia szybko, podobnie jak innych produktów. Między innymi to pragnienie sprawia, że zachodni buddyzm znalazł się na zakręcie.

Cuda ze Wschodu. Dlaczego wierzymy w rozwijający duchowo seks.

Roshi Genpo nie jest pierwszym nauczycielem wschodnich technik medytacji, który nie poradził sobie psychicznie ze statusem guru. Oto niektóre przykłady: z powodu skandali seksualnych z bycia mnichem zrezygnował w roku 1983 roku Richard Baker – opat San Francisko Zen Center. Cztery lata później jego następca Reb Anderson został aresztowany, gdy wymachiwał publicznie pistoletem (nienabitym, za to ukradzionym z miejsca samobójstwa). Dwóch znanych mistrzów ze Wschodu – Japończyk Roshi Maezumi i Tybetańczyk Chogyam Trungpa – okazało się alkoholikami (ten pierwszy także seksoholikiem). Inny Tybetańczyk – nauczający w Kanadzie Ösel Tenzin – uprawiał seks z wieloma swoimi uczniami i uczennicami, choć wiedział, że ma AIDS. Ostatnio zaś jeden z najbardziej znanych tybetańskich nauczycieli na Zachodzie – Sogyal Rinpocze został oskarżony o uwodzenie uczennic przez wiele lat. Pierwszy proces wytoczono mu już w roku 1993 (Tybetańczycy wierzą, że seks z kobietami wydłuża im życie).

Wszystko to świadczy o jednym – człowiek Zachodu utracił zdrowe podejście do autorytetów duchowych. A jeśli ma kontakt z mistrzami, którzy przyjechali ze Wschodu, często zawiesza krytyczne myślenie i daje się uwieść magicznym opowieściom o cudach, takich jak rozwijający duchowo seks, prowadzący do błyskawicznego przebudzenia umysłu.

Medytacja to nie maszynka do efektów specjalnych, tylko proces psychofizjologiczny, który da się opisać naukowo i którego można doświadczyć empirycznie. Nie wywołuje stanów mistycznych, tylko uwalnia umysł od nawyku kompulsywnego myślenia i identyfikacji z myślami, a to prowadzi do wyraźniejszej percepcji zmysłowej, klarowności w myśleniu i obserwowaniu doświadczenia. W końcu prowadzi też do wchłonięć medytacyjnych, w czasie których świadomość zaczyna widzieć zniekształcające doświadczenie nawyki samego umysłu, by uwolnić się od nich w chwili przebudzenia. By tam dotrzeć, trzeba tylko podjąć wysiłek zrozumienia i praktykowania medytacji. I przestać wierzyć w ścieżki na skróty.