Szyfranci na wojennej ścieżce

Podczas II wojny światowej Amerykanie wykorzystywali narzecza Indian do kodowania wojskowych rozkazów. Niemcy i Japończycy mogli tylko bezradnie rozkładać ręce

Pod koniec I wojny światowej na froncie francuskim czternastu Indian Czoktawów (ang. Choctaw) z amerykańskiej 36. Dywizji miało pełne ręce roboty, choć jedynym ich zadaniem było rozmawianie przez telefon w ich własnym języku. Do tej pory niemieccy kryptolodzy łamali wszelkie kody armii amerykańskiej, ale szyfru indiańskiego nie udało się im nigdy zrozumieć, mimo że przechwycili jedną czwartą amerykańskich meldunków. „Etniczny” system kodowania okazał się skuteczniejszy niż skomplikowane maszyny szyfrujące. Dzięki niemu Amerykanie zwyciężyli w kilku decydujących bitwach w ofensywie Meuse-Argonne we Francji w końcowej fazie I wojny światowej.

GŁUCHY TELEFON

Jest 12 września 1918 r., na froncie zachodnim rusza kolejna ofensywa wojsk Ententy, w której skład wchodzą Amerykańskie Siły Ekspedycyjne gen. Johna Pershinga. To największa od czasów wojny secesyjnej amerykańska operacja militarna. Miesiąc później sytuacja 36. Dywizji walczącej w rejonie Argonne bardzo się komplikuje. Wspierani przez czołgi francuskiej 4. Armii, ale częściowo okrążeni żołnierze amerykańscy ponoszą ciężkie straty i z trudem wypierają Niemców. Nastroje w sztabie dywizji są minorowe, kiedy okazuje się, że nie dość, że Niemcy złamali amerykańskie szyfry radiowe, to jeszcze zainstalowali podsłuchy na niemal każdej linii telefonicznej wojsk amerykańskich. Dowódca jednego z pułków dywizji płk Alfred W. Bloor raportował: „W celu określenia skali podsłuchów rozpuściliśmy pogłoski o tym, że nasza dywizja posiada bazę zaopatrzenia w miejscu o zmyślonych współrzędnych. Już po 30 minutach rozpoczął się ostrzał tego punktu przez przeciwnika. W taki sposób uzyskaliśmy pewność, że nieprzyjaciel wie zbyt wiele”. Gdy podwładny płk. Bloora kpt. Lawrence przygnębiony sytuacją wracał z narady sztabu do swojej kompanii, w pewnej chwili do jego uszu dobiegły dziwne głosy. Usłyszał rozmowę dwóch żołnierzy ze swojej jednostki, ale nic nie zrozumiał. Kapral Solomon Lewis i starszy szeregowy Mitchell Bobb posługiwali się narzeczem Indian Czoktawów z Oklahomy. Okazało się, że tylko w tej jednej jednostce aż 8 żołnierzy płynnie posługiwało się językiem tego plemienia. Wtedy kapitan już wiedział, że szansą na zmianę losów bitwy pod Argonne może być wykorzystanie Indian do komunikowania się jednostek amerykańskich. Podejrzewał, że ich narzecze będzie szyfrem nie do złamania, gdyż potomkowie Czoktawów mogli mówić 26 dialektami, z których 23 nigdy nie zapisano i istniały jedynie w formie ustnej. W szeregach wojsk niemieckich nie było nikogo, znającego mowę Czoktawów. 26 października „szyfrujący Indianie” po raz pierwszy przekazali pododdziałom rozkaz ataku, który całkowicie zaskoczył Niemców. W ciągu 24 godzin szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Amerykanów, którzy w ciągu pół godziny wzięli 500 niemieckich jeńców, wśród nich nawet jednego generała. Ten wysokiej rangi oficer zaraz po pojmaniu miał tylko jedno pytanie: „Jakiej narodowości od wczoraj są wasi telefoniści?”. Był to niezbity dowód na skuteczność niemieckich podsłuchów, lecz także ich bezradność wobec „indiańskiego szyfru”. Generał otrzymał lakoniczną odpowiedź: „To są tylko Amerykanie”.

Po pierwszym sukcesie Czoktawowie zostali rozmieszczeni w poszczególnych sztabach kompanii, gdzie zajęli się przekładaniem na swój język wszystkich przekazywanych telefonicznie i przez łączników meldunków i rozkazów. Ich pobratymcy w pozostałych jednostkach tłumaczyli te meldunki ponownie na język angielski. Dzięki zwycięstwom pod Argonne 1 listopada 1918 r. ofensywa amerykańska ruszyła dalej. Sześć dni później dotarła do Sedanu i umożliwiła zajęcie miasta oddziałom francuskim. Początkowo dla US Army problemem był brak wielu potrzebnych słów w języku Indian, ale szybko go rozwiązano, tworząc neologizmy. I tak oto karabin maszynowy stał się indiańskim „małym działem szybkostrzelnym”, artyleria „wielkim działem”, a bataliony „ziarnami kukurydzy”.

Żyjący w XIX w. wódz Czoktawów Puszmataha przepowiadał, że „okrzyk bojowy Czoktawów będzie słyszany w odległych krajach”. Czy Puszmataha zdawał sobie sprawę, jak bardzo trafna będzie jego przepowiednia? Podczas I wojny światowej w armii amerykańskiej służyło ponad 10 tys. Indian. Zgłosili się na ochotnika, choć aż do 1924 r. nie mieli nawet praw obywatelskich. W czasie I wojny światowej zakazano używania języka Czoktawów w szkołach w Oklahomie, być może ze względu na klauzulę tajności, jaką otrzymał ich język, tak ważny dla US Army.

GÓRA BABEL

 

Po zakończeniu I wojny światowej Niemcy i Japończycy zaczęli wysyłać swoich przedstawicieli do USA, by studiowali kulturę i język Indian. Wzbudziło to obawy Amerykanów, że ponowne użycie języka Czoktawów w wojnie może zostać rozpracowane. Rozpoczęto więc rekrutację członków innych indiańskich plemion: Nawahów, Mohawków, Hopi, Seminoli, Kiowów, Czeroki, Winnebagów, Siouksów (Dakota i Lakota), Komanczów i innych. Ostatecznie największa rola przypadła Nawahom, ponieważ była to jedyna duża grupa Indian północnoamerykańskich niebadana przez europejskich lingwistów.

Niepokój Amerykanów wzbudzał dr Friedrich Einbar, wybitny niemiecki antropolog, który prowadził badania wśród Apaczów w 1911 r. – nie było pewności, czy badacz nie zebrał również materiałów dotyczących języka Nawahów. Utrzymywane w najściślejszej tajemnicy prace nad przygotowaniem etnicznego szyfru na potrzeby przyszłej wojny były osobiście nadzorowane przez prezydenta Roosevelta. Zlecił on nawet US Army zbadanie, czy bliźniacy mają swój własny język i czy mogliby pracować jako szyfranci.

Również Hitler doceniał znaczenie indiańskich szyfrantów w I wojnie światowej. Zresztą Führer od dziecka fascynował się kulturą Indian – podczas nauki szkolnej ukradkiem czytywał na lekcjach powieści Karola Maya o Winnetou. Później wracał do nich wielokrotnie – gdy został kanclerzem, w swym gabinecie miał półkę, na której eksponował oprawione w skórę książki Maya. Był przekonany, że jest mistrzem strategii wojskowej właśnie dzięki tym lekturom – rekomendował je nawet swoim generałom sztabowym. Jeszcze przed atakiem na Polskę w 1939 r. wysłał do USA grupę niemieckich antropologów z zadaniem nauczenia się jak najwięcej języków indiańskich. Okazało się to jednak zbyt trudne – narzecza indiańskie, często nieistniejące w formie literackiej, były bardzo liczne i zbyt skomplikowane… Władze amerykańskie, widząc gorączkowe próby Niemców, ostatecznie zdecydowały się użyć indiańskich szyfrantów w czasie II wojny światowej jedynie podczas działań przeciwko Japonii. Podczas walk w Europie tylko 14 Komanczów pełniło służbę w czerwcu 1944 r. w czasie lądowania w Normandii na plażach „Omaha” i „Utah”. Niewielu Mohawków służyło także w 3. Armii gen. Pattona podczas zdobywania Paryża i walk we Flandrii.

Nie tylko Indianie służyli jako szyfranci. Podczas II wojny Amerykanie – w krajach, w których nie było Basków – wykorzystali do szyfrowania język baskijski. Obecnie włada nim tylko ok. miliona osób, nie jest spokrewniony z żadnym z języków indoeuropejskich, a ponadto ma aż 10 dialektów. Na taki pomysł wpadł kpt. Frank D. Carranza, obliczywszy, że w amerykańskiej piechocie morskiej służy 60 Basków. Jednak jego dowódcy byli sceptyczni, ponieważ w odróżnieniu od plemion indiańskich Baskowie byli rozsiani po świecie – osiedlili się i na Filipinach, i w Chinach, a w samej Hiroszimie mieszkało aż 35 baskijskich jezuitów. W konsekwencji zatrudniono Basków w USA i w Australii. Z ich pomocą przesyłano rozkazy do admirała Nimitza poprzedzające inwazję na Wyspach Salomona na Pacyfiku. Brytyjczycy również mieli etnicznych szyfrantów podczas II wojny światowej – Walijczyków, których użyto także na niewielką skalę podczas misji pokojowych na Bałkanach pod koniec XX w.

NAWAHOWIE W AKCJI

Podczas II wojny światowej Amerykanie postawili na szyfrantów z plemienia Nawahów. Pomysłodawcą był Philip Johnston, syn misjonarza pracującego wśród Indian, wychowany w rezerwacie weteran I wojny światowej, który znał Nawaho i wiedział, jaką rolę odegrali Czoktawowie 20 lat wcześniej. Okazało się, że język Nawahów szczególnie nadawał się do szyfrowania wiadomości, ponieważ poza rezerwatami był nieznany. Nie istniał w formie pisanej i na dodatek jego wymowa była tak skomplikowana, że w pełni mogło go opanować wyłącznie dziecko. Jeśli ktoś nauczył się języka Nawaho w starszym wieku, to porównując z osobą, która mówiła nim od dziecka, różnica była znacząca. Na początku wojny – według rozeznania armii amerykańskiej – tylko 30 nie-Nawahów (żaden Japończyk) znało ten język. W maju 1942 r. 29 pierwszych Nawahów rozpoczęło supertajny trening szyfrantów US Marines. Na początek mieli nauczyć się błyskawicznego przekładu 211 angielskich najczęściej używanych w łączności wojskowej słów. Do końca wojny taki trening przeszło prawie 400 Indian tego plemienia i jeden nie- -Indianin. Służyli oni we wszystkich sześciu dywizjach Marines. W czasie wojny na Pacyfiku przekazywali zaszyfrowane meldunki i rozkazy, zwłaszcza te dotyczące ataków lotnictwa USA na pozycje japońskie. Japończycy nigdy nie rozszyfrowali kodu Nawahów, choć byli bardzo blisko. W 1942 r. wzięli do niewoli sierżanta z tego plemienia – Joego Kieyoomia. Torturami próbowali zmusić go do odczytania amerykańskich depesz, ale bez skutku – akurat on nie przeszedł szkolenia dla szyfrantów, a sama znajomość języka nie wystarczała.

Nawahowie odegrali szczególną rolę podczas zdobywania wyspy Iwo-jima na Pacyfiku. Miała ona kluczowe znaczenie jako zaplecze dla lądowania wojsk amerykańskich na Wyspach Japońskich. Dowództwo Armii Cesarskiej uważało tę wulkaniczną wyspę za twierdzę nie do zdobycia. Podstawą jej obrony było lotnictwo – umieszczono tu dwa strategiczne lotniska, na których stacjonowała flotylla powietrzna pod dowództwem kontradm. Ichimaru. Na górującym nad wyspą wulkanie Suribachi znajdowały się doborowe oddziały artyleryjskie. W sumie Iwo-jimy bronił 22-tysięczny garnizon, a pod ziemią wykopano 20-kilometrową sieć tuneli, którymi można było dostarczać zaopatrzenie w warunkach długotrwałego oblężenia.

Od grudnia 1944 roku amerykańskie lotnictwo systematycznie bombardowało, a marynarka ostrzeliwała wyspę. Jednak morale żołnierzy japońskich było niewzruszone.

W lutym 1945 r. dywizje Marines przy wsparciu lotnictwa i armady okrętów były gotowe do ataku. Inwazją dowodził wiceadm. Turner, który miał pod swoją komendą 495 okrętów, w tym: 14 pancerników, 22 krążowniki i 117 niszczycieli. Desant wspomagały 22 lotniskowce. Wojska lądowe oddano pod rozkazy gen. Hollanda Smitha, który dowodził 5. Korpusem US Marines.

W pochmurny poranek 19 lutego po trzydniowych bombardowaniach i ostrzale morskim w ciągu niespełna godziny na plażach wyspy wylądowało 30 tys. żołnierzy. Admirał Chester W. Nimitz uważał, że przy tak ogromnych siłach zdobycie wyspy będzie dla Marines „czterodniową przechadzką”. Tymczasem ich straty w ciągu 48 godzin od lądowania były ogromne: zginęło 3,6 tys. żołnierzy, a 10 godzin później liczba zabitych osiągnęła 5372. Na plażach Iwo-jimy rozegrała się krwawa bitwa, w której Amerykanie użyli czołgów typu Sherman i artylerii wszelkich typów (w tym 360 dział kalibru powyżej 75 mm), miotaczy ognia, a nawet wyrzutni rakietowych. Słynna fotografia korespondenta wojennego Joe Rosenthala przedstawiająca zatknięcie amerykańskiej flagi na szczycie Suribachi w piątym dniu walk o wyspę stała się z czasem jednym z najważniejszych symboli II wojny światowej, przyniosła Rosenthalowi Nagrodę Pulitzera, a później obiegła świat i została uznana za najczęściej reprodukowane zdjęcie w dziejach. Na fotografii znajduje się 6 żołnierzy, wśród nich Indianin z plemienia Pima – Ira Hays, który był spadochroniarzem Marines.

Dowódca sekcji szyfrów amerykańskiej piechoty morskiej na Iwo-jimie mjr Howard Connor w pierwszych dniach bitwy dowodził 6 Indianami Nawaho, którzy pracowali 24 godziny na dobę. Tych 6 szyfrantów było w stanie bezbłędnie wysłać i odebrać ponad 800 rozkazów i meldunków. Connor napisał we wspomnieniach: „Bez Nawahów nasi Marines nigdy by nie zdobyli Iwo-jimy”. W sumie walki trwały aż 5 tygodni. Iwo-jima stała się grobem 7 tys. żołnierzy amerykańskich i 20 tys. japońskich. 19 tys. Amerykanów odniosło rany podczas walk, do niewoli trafiło tylko 216 Japończyków.

OCHRONA DO GROBOWEJ DESKI

 

Szef japońskiego wywiadu gen. Seizo Arisue już po wojnie przyznał, że japońscy kryptolodzy nigdy nie złamali szyfru Nawahów US Marines, co udało się w przypadku kodów amerykańskich wojsk lądowych i lotnictwa. Szyfranci Nawahów byli tak skuteczni, że podjęto decyzję przydzielenia niektórym z nich „ochrony”, która miała zastrzelić podopiecznego, gdyby dostał się do niewoli. Nawahowie byli też czasem brani przez amerykańskich żołnierzy za Japończyków; wielu Indian cudem uniknęło śmierci. Szyfranci Nawahów służyli później także podczas wojny koreańskiej i w początkowej fazie wojny wietnamskiej.

Indiańscy szyfranci podobnie jak polscy kryptolodzy, którzy złamali kody Enigmy, musieli czekać dziesiątki lat na uznanie swego wkładu w zwycięstwo nad Niemcami i Japonią. Rząd amerykański zdecydował się na ujawnienie działalności indiańskich i baskijskich szyfrantów dopiero w 1968 r., czyli 23 lata po zakończeniu wojny. Dla Nawahów oficjalne, pełne uznanie przyszło jednak jeszcze później, bo dopiero w lipcu 2001 r., gdy w Białym Domu na spotkaniu z indiańskimi weteranami prezydent George W. Bush powiedział: „Dziś Ameryka oddaje cześć 21 rdzennym Amerykanom, którzy w godzinie próby wykonali dla swego kraju służbę, którą tylko oni mogli wykonać. W warunkach wojennych, używając swego własnego języka, przekazywali tajne wiadomości, które zmieniały losy bitew. W swych domach przez dziesiątki lat skrywali oni tajemnice własnego heroizmu. Dziś właśnie oddajemy tym niezwykłym Marines hołd, na który zasłużyli już przed tylu laty. (…) Na czynnej służbie ich znaczenie było tak duże, a zadania tak delikatne, że byli pod szczególną ochroną. Pod koniec wojny prawie 400 Nawahów służyło jako szyfranci. Trzynastu z nich zginęło i ich nazwiska widnieją dziś na tablicy pamiątkowej”.