Ziewanie nie jest oznaką znudzenia, ani wyrazem braku kultury. Chodzi o to, co się dzieje z mózgiem…

Ziewanie może być świetnym punktem wyjścia do ćwiczenia sztuki uważności, a nawet wglądu filozoficznego w to, czym jest nasze życie.
Ziewanie nie jest oznaką znudzenia, ani wyrazem braku kultury. Chodzi o to, co się dzieje z mózgiem…

Współczesna nauka mówi, że ziewamy, żeby schłodzić mózg. Nie żeby nałykać się świeżego powietrza i pozbyć starego, jak chciał Hipokrates, i nie z nudów. Ziewamy, gdy nasz mózg jest przegrzany, a tak się dzieje, gdy na przykład od dawna nie spaliśmy. Kiedy więc zobaczymy, że ktoś, słuchając nas, ziewa, możemy zinterpretować to jako pozytywny objaw – to, co mówimy, było tak fascynujące, że przegrzało jego mózg. Dało mu do myślenia.

Ignorujemy banalny akt ziewania. Jesteśmy na niego ślepi, bo nie bierze udziału w naszym projekcie odnoszenia sukcesu w życiu, tak jak ślepi jesteśmy na inne zjawiska nieprzydatne w planach naszego ego, na przykład rośliny (Anglosasi nazywają tę chorobę plant blindness). Jednak – z punktu widzenia praktyki filozoficznej – zwracanie uwagi na dowolny aspekt procesu życia zawsze popłaca. Jak? Poniżej kilka odpowiedzi.

Od uproszczeń do głębi

Kiedy to, co nazywamy ziewaniem, pojawi się w polu doświadczenia, czekamy aż minie, hibernując się na moment w stanie półświadomości, tak byśmy mogli, nierozproszeni, zabrać się do tego, co pożyteczne. Na szczęście ziewanie nie trwa długo. Gdy jednak poświęcimy mu uwagę, okaże się fascynującym zjawiskiem. Spójrzmy na ziewanie w duchu stoickim, tak jakby patrzył na nie Marek Aureliusz, który napisał taką oto notatkę do samego siebie: „Jak przy mięsie i podobnych potrawach wyobrażać sobie trzeba, że to jest trup ryby, tamto trup ptaka albo świni albo że falern to sok wyciśnięty z grona, a purpurowa szata to włosy jagnięcia zanurzone w krwi skorupiaka, a obcowanie cielesne to tarcie wnętrzności i wydzielenie śluzu połączone ze spazmem – jak więc te wyobrażenia trafiają w samo sedno tych spraw i odkrywają ich istotę, tak że treść istotna staje się jasna, tak należy czynić przez całe życie”.

Zastosujmy tę radę do ziewania, a przestanie być nudne lub irytujące. Stanie się tym, czym jest – dynamiczną reakcją całej głowy, a właściwie całego ciała. Znajdziemy w nim na przykład ruch o pewnej dynamice, właściwie serie mikroruchów, wzmagające się i słabnące napięcie, a pod koniec poczucie ulgi, jakbyśmy poddali głowę masażowi. W tradycji medytacji buddyjskiej odnajdujemy technikę, która nazywa się uważnością czterech pierwiastków: ziemi, wody, powietrza i ognia. Ma ona uwrażliwić umysł tak, by zszedł z poziomu postrzegania rzeczywistości jako zbioru przedmiotów, łącznie z przedmiotem, jakim wydaje nam się ciało, do poziomu postrzegania mikrodoznań i relacji między nimi. Jest to buddyjska odpowiedź na iluzję trwałości i stałości świata. W ziewaniu doskonale możemy dostrzec wszystkie cztery pierwiastki.

Pierwszy – pierwiastek powietrza – zwykle wyczuwamy w oddechu. Cechę, której szukamy, kontemplując wiatr, w literaturze buddyjskiej nazywa się „parciem”. To nacisk, który wywiera oddech na wznoszący się lub opadający brzuch albo klatkę piersiową. W ziewaniu parcie łatwo dostrzec.

Drugi – pierwiastek ziemi – to, co twarde lub miękkie, ciężkie lub lekkie – poznamy, obserwując napięcia i rozluźnienia, które są odczuwalne w trakcie ziewania.

Trzeci – ogień – jest trudniejszy do uchwycenia. Może przejawiać się na przykład lekkim ciepłem w szczęce, rozluźniającej się po napięciu ziewania. Gdzie znaleźć pierwiastek wody? Na przykład w bezpośrednim odczuciu wilgoci pod powiekami, które towarzyszy tej czynności.

Żyjemy tak, jakby ciało było jednym przedmiotem. Poza upiększaniem jego powierzchni nie interesuje nas ono zbytnio. Chcemy, żeby było ładne, nie chorowało, i najlepiej nigdy nie umarło, choć to niemożliwe. Medytacja czterech pierwiastków to wejście w relację z ciałem na zupełnie innym poziomie szczegółowości i intymności.

Umysł, uwrażliwiony kontaktem z subtelnymi doznaniami pierwiastków, nabiera naturalnej koncentracji i gotowości do dalszych badań. Staje się narzędziem ułatwiającym wgląd w iluzję obiektywnego istnienia jaźni, który jest celem buddyjskiej praktyki.

Od presji do wolności

Ziewanie w miejscu publicznym jest niegrzeczne. Nieestetyczne. Odpychające. Większość z nas zgodzi się z jedną z tych opinii. Ale zapytani, dlaczego właściwie tak jest, mamy kłopot z wyjaśnieniem. Diogenes z Synopy, współczesny Platonowi filozof cynik, takiego kłopotu by nie miał. Tak pisze o nim inny Diogenes, Laertios: „Na widok przebiegającej myszy, która ani kryjówki nie szukała, ani nie lękała się ciemności, ani nie pragnęła niczego z tego, co uchodzi za łakocie, zna-lazł odpowiedni do okoliczności sposób życia. On pierwszy składał płaszcz we dwoje, jak mówią, bo był biedny, i używał go też jako posłania, i nosił torbę, w której miał pieczywo. W byle jakim miejscu załatwiał wszystkie swoje sprawy: jadł, spał, rozprawiał. Tylko gdy był chory, chodził wspierając się na kiju. Poza tym nosił stale kij, ale nie w mieście, lecz wtedy, kiedy ruszał w drogę ze swoją torbą”.

Dla cyników było jasne – to, co jest naturalne, jest dobre, wszystko inne to tylko przesądy człowieka. Proste życie  – tak; luksusy i każdy nadmiar – nie. Ziewanie jest naturalne, a reagowanie na nie obrzydzeniem lub potępieniem to wyraz głupoty. Wyraz tendencji systemów edukacji do ujarzmienia swobodnej natury człowieka za pomocą kodeksów, nakazów, narzucanych i niedyskutowanych preferencji estetycznych. To, co naturalne, jest piękne, zgodziliby się z Diogenesem z Synopy stoicy i filozofowie z innych szkół greckich, a także wschodnich. Jest tak, bo to, co naturalne, odsłania przed nami prawdę o procesie życia, a on jest doskonały. Marek Aureliusz pisał tak: „A wszystko idzie stamtąd, wyszedłszy bezpośrednio albo pośrednio od owej wspólnej woli kierującej. I paszcza lwa, i trucizna, i wszelkie zło, jak ciernie, jak bagna, są dodatkami stworzonymi do owych rzeczy czcigodnych i pięknych. Nie myśl więc sobie, że to jest obce temu, którego czcisz, lecz rozmyślaj o źródle wszystkich rzeczy”.

Marka Aureliusza, choć był szykowany do roli cesarza od młodości, łącznie z treningiem dworskiej etykiety, raczej nie obraziłoby ani zniesmaczyło ziewanie. Nie odwracał wzroku od niczego, co naturalne. Znajdował w przejawach natury przyjemność, jakiej nie dawały mu na przykład dzieła sztuki. „W zjawiskach wtórnych tworów natury jest coś miłego i pociągającego. Na przykład gdy się chleb piecze, otrzymuje pewne pęknięcia. Te więc pęknięcia, jakkolwiek istnieją przecież wbrew zapowiedzi sztuki piekarskiej, jakoś nęcą swym widokiem i dodają w sposób sobie właściwy chęci do jedzenia. Także figi, gdy są najdojrzalsze, pękają. I oliwek zupełnie dojrzałych zbliżające się psucie dodaje jakiegoś swoistego uroku owocowi, i kłosy, gdy się w dół schylają, i zmarszczone czoło lwa, i piana lejąca się z pyska dzików, i innych wiele objawów, które są dalekie od piękności, gdyby im się przypatrzyć każdemu z osobna, przecież służą ku ozdobie i miłe są duszy, ponieważ są dalszym ogniwem tworów natury”.

To radykalne twierdzenie. Skoro śliniący się lew może być piękny, to może także spodobać nam się ziewający człowiek. Też jest tworem natury, zbudowanym tak – powiedzą stoicy – jak chciał najwyższy rozum, który jest obecny w procesie życia i w nas samych. A jednak z dużym trudem przychodzi nam kontemplować z estetyczną przyjemnością śliniącego się, ziewającego starca. Ten opór jest miarą tego, jak nienaturalni staliśmy się w ryzach kultury i jego siła może być dobrym narzędziem diagnostycznym dla filozofa, który chce rozpoznać, jak bardzo został uwarunkowany przez pospolite sądy.

Od bezmyślności do wglądu

Ziewanie to zjawisko, które może posłużyć nam do wniknięcia w jeden z najważniejszych problemów filozoficznych, zawierający się w pytaniu, czy człowiek ma wolną wolę. Czy jesteśmy autorami naszego ziewania? Czy zależy ono od nas? A jeżeli nie, to może zależą od nas jakieś jego aspekty? 

Wolna wola oznacza wolność wyboru, w przypadku ziewania mocno ograniczoną. Oznacza też istnienie podmiotu, który wybiera niezależnie od uwarunkowań zewnętrznych. Neuropsychologowie odnajdują coraz więcej dowodów, że taki podmiot nie istnieje. Psycholog Bruce Hood twierdzi, że self (jaźń) jest przydatnym oszustwem, które mózg wytwarza dla dobra całego organizmu. Poczucie self to skutek działania wielu obszarów mózgu, a nie jakiegoś centralnego miejsca w nim (Kartezjusz błędnie myślał, że siedzibą duszy jest szyszynka). Mózg tworzy doświadczenie self, żeby organizm mógł zapanować nad natłokiem bodźców. Mózg uwzględnia tylko te dane zmysłowe, które są według niego przydatne dla organizmu i kreuje abstrakcyjną wersję świata – jego mapy i modele.

Hood powołuje się między innymi na badania fizjologa Benjamina Libeta, który udowadniał, że neurony podejmują decyzje szybciej niż nasza świadomość. Według niego tylko nam się wydaje, że mamy wolną wolę i że istnieje jakiś pod-miot, który za wolną wolą stoi. Zdaje nam się, że znajduje się on kilka centymetrów za linią oczu, pośrodku głowy.

Andrew Olendzki, amerykański nauczyciel medytacji, tak opisuje efekt pozbywania się tej iluzji: „Jednym z zasadniczych aspektów buddyjskiej medytacji jest to, że zachęca nas ona do powstrzymywania nawyku mimowolnego przy-pisywania egzystencji wszystkiemu, czego się doświadcza, i skłania do powrotu ku perceptywnej prostocie fenomenologicznego punktu widzenia”.

Zaciąłem się nożem, niezbyt mocno. Tępy, metaliczny ból. Owinąłem palec bandażem i pozwoliłem gojeniu działać. Ale co to właściwie oznacza? „Gojenie się ran to złożony proces, który angażuje komórki skóry, krew, układ odpornościowy oraz szereg krążących w organizmie substancji” – czytam na zdrowotnym portalu. Typowa pozytywistyczna definicja, w której jest wszystko oprócz próby uchwycenia istoty zjawiska.

Patrzę na swoją dłoń, wciąż czuję resztki bólu. Co właściwie się tam dzieje? Filozoficzne zwracanie uwagi ma za zada-nie odkrywać, a nie – jak pospolite – potwierdzać. Poruszam palcem i nagle to, że mogę to zrobić, jeśli chcę i kiedy chcę, wydaje mi się absolutnie niezwykłe. Co porusza dłonią? Od-powiedź starożytnych Greków – pneuma, siła witalna obecna w naturze – jest przez chwilę dużo prawdziwsza niż ta o impulsach wysyłanych z mózgu. To witalność goi, a nie obecność jakiejś mieszanki chemicznych substancji. Coś zmienia się nagle w mojej percepcji i niszczy poczucie cudowności poruszania dłonią.

Czy ziewanie nie jest pokrewne gojeniu się ran? A jeśli tak, to  kto ziewa? I kto odczuwa ziewanie? Andrew Olendzki: „Kiedy słowo »świadomość« słyszymy po polsku, natychmiast snujemy domysły, że istnieje osoba, do której ona należy, podmiot działający, który nią kieruje, lub jaźń, która się z niej składa. Jednakże wczesnobuddyjskie pisma mówią o świadomości tylko na zasadzie rozwijającego się procesu, który możliwy jest jedynie wtedy, kiedy pewne warunki zostaną spełnione: »Powstanie świadomości zależy od narządu i przedmiotu zmysłów«”.

Możliwe zatem jest, przynajmniej w ujęciu jednej, wczesnobuddyjskiej szkoły filozofii, wytłumaczenie procesu ziewania (i percepcji ziewania) bez odwoływania się do ziewającego podmiotu. Stoicy zalecali przepojenie duszy intuicją elementarną – metafizyczną prawdą, która pozwala szczęśliwiej żyć. Oto moja: jestem przybliżeniem. Razem ze swoimi gra-nicami i niewidzialnym ludzikiem stojącym dumnie na mostku kapitańskim pośrodku głowy. To ten ludzik uznał, że jestem autorem mojego ziewania, mimo że wyprodukował je, niezależnie od mojej woli, cały mój organizm. A ten organizm może być do pomyślenia tylko wtedy, kiedy jest w swoim środowisku. Ziewanie, które chłodzi mój mózg, jest więc, w ja-kimś sensie, produktem całego wszechświata.