Morskie farmy rewolucjonizują produkcję żywności. Czy są bezpieczne?

Rybak to kolejny zawód, który odchodzi w przeszłość. Zastąpi go morski farmer i podwodne rolnictwo. Coraz popularniejsze hodowanie ryb, krewetek i małży – choć może zagrażać środowisku – ma uratować ludzkość przed głodem i chorobami cywilizacyjnymi.

Dietetycy są zachwyceni. Ludzie jedzą coraz więcej ryb, skoru­piaków i mięczaków. W 1950 r. na statystycznego mieszkańca naszej planety przypadało 6 kg tych stworzeń rocznie. W 2010 r. – już 18 kg (liczby te obejmują nie tylko to, co trafia bezpo­średnio na nasze talerze, ale też produkcję karmy dla zwierząt hodowlanych). Eksperci od żywienia się cieszą, bo ryby i inne owoce morza są znacznie zdrowsze od mięsa zwierząt lądowych.

Zawierają pełnowartościowe białko, a także wi­taminy D i A oraz nienasycone kwasy tłuszczo­we, niezbędne do prawidłowej pracy mózgu i układu odpornościowego. Na alarm zaczynają natomiast bić ekolodzy. Rośnie bowiem nie tylko spożycie owoców morza, ale i liczba mieszkań­ców Ziemi. W 1950 r. było ich niecałe 3 mld, dziś – ponad 7 mld. Dlatego zapotrzebowanie na wodne stworzenia wzrosło w tym czasie aż pięciokrotnie. Skutek – niemal doszczętne znisz­czenie wielu ekosystemów morskich. Z mórz znikają gatunki ryb uważane za najsmaczniej­sze i najbardziej pożywne. Ich miejsce zajmują niejadalne meduzy i żebropławy.

Dlatego naukowcy coraz mocniej popierają rozwój akwakultur. To sztuczne hodowle zwierząt wodnych, czyli farmy ryb i owoców morza. Mają zastąpić tradycyjne połowy i zaspokoić nasz rosnący apetyt. Niestety stwarzają przy tym nowe zagrożenia dla środowiska i zdro­wia człowieka.

Jak wykarmić 9 mld ludzi

Zwierzęta wodne biją lądowe na głowę, jeśli chodzi o ekonomię produkcji. „Ryby są bardzo wydajnym źródłem białek zwierzę­cych, dużo lepszym od wołowiny, kurczaków czy wieprzowiny” – mówi „Focusowi” dr Si­mon Bush z Wageningen Universiteit en Researchcentrum w Holandii. 100 kg suchej kar­my pozwala na wyprodukowanie aż 65 kg fi­letów z łososia atlantyckiego i zaledwie 20 kg filetów z kurczaka oraz 12 kg wieprzowiny bez kości. Co więcej, możliwości produkcji żywności na lądzie sięgają kresu. Niemal cała nadająca n się do uprawy ziemia jest już wykorzystywana | do hodowli roślin. Ludzie mają coraz większy apetyt na mięso, zwłaszcza w krajach szybko rozwijających się, takich jak Chiny czy Indie. s Pilnie potrzebne są więc nowe sposoby na ich wykarmienie. Zdaniem naukowców w poło­wie XXI wieku Ziemię będzie zamieszkiwać aż 9 mld ludzi.

Wiele wskazuje na to, że sporą część ich diety będą stanowić produkty akwakultury. Podwodne rolnictwo już dziś dostarcza połowę ryb i owoców morza na nasze talerze – wynika z analizy przeprowadzonej przez zespół dr. Bu­sha. Naukowcy wyliczyli, że rynek ten jest wart 125 mld dolarów w skali globalnej. A zmianę w podejściu do produkcji żywności nazwali „błękitną rewolucją”.

Z perspektywy Polski to określenie może wy­dawać się przesadą. A to dlatego, że lwia część akwakultur powstaje w Azji. Według danych FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa) ponad połowa świa­towej produkcji ryb, skorupiaków i małży po­chodzi z chińskich farm. W 2012 r. wyproduko­wały one ponad 41 mln ton takiej żywności. Na drugim miejscu uplasowały się Indie z 4,2 mln ton produkcji, a na trzecim – z 3 mln ton – nie­wielki Wietnam. W pierwszej dziesiątce znala­zły się jeszcze cztery kraje azjatyckie (Indonezja, Bangladesz, Tajlandia i Myanmar) i tylko po jed­nym przedstawicielu Europy (Norwegia), Afryki (Egipt) oraz Ameryki Południowej (Chile).

Ścieki, pasożyty i antybiotyki

Wodne farmy mają już swoje listy przebo­jów. Największą część ich produkcji stanowi amur biały. W 2012 r. dostarczyły 5 mln ton tej ryby o wartości 6,5 mld dolarów. Jednak najbardziej opłacalna jest hodowla krewetki z gatunku Penaeus vannamei. W tym samym roku akwakultury wyprodukowały 3,2 mln ton tych skorupiaków, które były warte 13,6 mld dolarów. Niestety, gwałtowny rozwój hodowli krewetek pokazuje, jakie zagrożenia kryją się w błękitnej rewolucji.

W latach 80. XX w. biedni rolnicy z połu­dniowo-wschodniej Azji, którzy od pokoleń uprawiali ryż, w hodowli krewetek dostrzegli nadzieję na poprawę swego losu. Na morskich wybrzeżach zaczęli zakładać stawy i wycięli ro­snące tam gęste zarośla mangrowe. Farmy kre­wetek, które zajęły ich miejsce, wkrótce napeł­niły się odchodami skorupiaków oraz resztkami ich pożywienia. Rolnicy wypuszczali te ścieki do morza, powodując ogromne zanieczyszczenie.

 

W 1993 r. pojawił się nowy problem. Far­my krewetek w Chinach zostały zdziesiątkowane przez epidemię wywołaną przez wirusa WSSV Choroba szybko rozprzestrzeniła się po całej Azji, a w 1999 r. dotarła do Ameryki Południo­wej i Środkowej. Hodowle zostały wówczas zmo­dernizowane, ale nie zmniejszyło to produkcji ścieków. W 2007 r. chińscy naukowcy obliczyli, że co roku do wód przybrzeżnych ich kraju tra­fiają 43 mld ton zanieczyszczeń z farm krewetek. Dla porównania ścieki przemysłowe, docierające w te same rejony, osiągają „tylko” 4 mld ton.

Akwakultury stały się także „bramą”, przez którą na nowe tereny wkraczają obce gatunki. Tołpygi białe hodowane w USA uciekły z farm i zadomowiły się w rzece Missisipi i jej dopły­wach. Konkurują tam z rodzimymi gatunka­mi ryb. Japońskie ostrygi rozpanoszyły się na niemal całej półkuli północnej. Na Hawajach w latach 70. XX wieku z hodowli wydostał się morski glon, który wkrótce opanował miejscowe rafy koralowe. Z farm małży pochodzą paso­żytnicze pierścienice, płazińce oraz drapieżne ślimaki, atakujące dziko żyjące gatunki ostryg. Liczebność niektórych populacji wolno żyjących łososi skurczyła się z powodu inwazji pasożyt­niczych skorupiaków, które przeskoczyły na nie z ryb hodowlanych.

Problem stanowią także antybiotyki, po­wszechnie używane w hodowli choćby łososia. Sprzyjają one powstawaniu nowych, groźnych chorobotwórczych bakterii, opornych na sto­sowane dotychczas leki. Ludzie już odczuwają skutki takiego niefrasobliwego karmienia zwie­rząt antybiotykami. W szpitalach coraz częściej pojawiają się pacjenci z infekcjami wywołany­mi przez lekooporne mikroby.

Kto je najwięcej ryb na świecie?

Przeciętny mieszkaniec naszej pla­nety codziennie uzyskuje z ryb 33 kcal. Na pierwszy rzut oka to bardzo mało, ryby są jednak ważnym źró­dłem wartościowego białka, niezbędnego organizmowi do funkcjonowania. W skali globalnej dotyczy to ok. 3 mld ludzi. Ryby zaspokajają aż jedną piątą ich zapotrzebowania na białko zwierzę­ce. Odsetek ten sięga 50 proc. na wielu wyspach oraz w części krajów Azji Połu­dniowo-Wschodniej i zachodniej Afryki.

Krewetki zjadające własne odchody

Nawet ekonomia akwakultur budzi wątpli­wości. Karmę dla hodowlanych zwierząt przy­gotowuje się zazwyczaj z dzikich ryb. „Czasem trzeba jej o wiele więcej, niż potem uzyskujemy z hodowli. Zdarza się, że współczynnik ten wy­nosi 7 kg ryb złowionych na 1 kg ryb wyhodowa­nych. Naszym zdaniem powinno to być zbliżone do stosunku 1 kg ryb złowionych na 1 kg wyho­dowanych” – mówi Piotr Prędki z WWF Polska.

Dr Simon Bush przytacza inne dane. Na rynkach „północnych”, czyli w Unii Europejskiej i USA, największą popularność zyskały dwie ryby z akwakultur: tilapia ipanga. „U obu gatun­ków stosunek białek »włożonych« do »wyjętych« jest bardzo niski. Nie mówię, że wynosi jeden do jednego, ale jest blisko tego. W przypadku tilapii w karmie można zastąpić część białek zwierzę­cych białkami roślinnymi” – twierdzi uczony.

Podkreśla przy tym, że przygotowywanie karmy z dzikich ryb nie musi szkodzić śro­dowisku. „To nie jest tak, że pangę karmimy tuńczykiem. Głównym źródłem rybiej karmy są sardele z Peru. Czy my sami moglibyśmy się nimi żywić? Cóż, teoretycznie tak, ale rynek pokazuje, że nie. Ludzie nie chcą jeść tylko sar­deli” – mówi dr Bush.

Również farmy krewetek, które tak dewa­stowały Azję Południowo-Wschodnią, ostatni­mi laty mniej szkodzą środowisku. Hodowcy zmniejszyli wymianę wody między stawami a morzem, a w niektórych akwakulturach cał­kowicie ją zlikwidowali. To zmniejszyło ryzy­ko rozprzestrzeniania się chorobotwórczych wirusów. Przede wszystkim jednak wykorzy­stali bakterie, które potrafią odchody krewetek przetworzyć w wartościowe białko. Z tych resz­tek powstaje nowa pasza. A skorupiaki, jak się okazało, chętnie ją jedzą. Dzięki temu można było zmniejszyć ilość dostarczanej im karmy z dzikich ryb o połowę.

Rozwój technologii pozwolił także na za­kładanie farm krewetek z dala od wybrzeży. Hodowcy budują betonowe zbiorniki, wokół których stawiają szklarnie. Kontrolując tempe­raturę, czystość wody i poziom tlenu, uzyskują produkcję wyższą niż w stawach nad morzem. Dzięki temu nadmorskie ekosystemy nie są na­rażone na zniszczenia.

 

Ile wart jest certyfikat?

Pozostaje kwestia, czy klient kupujący w sklepie rybę lub owoce morza będzie wiedział, które z nich wyhodowano w sposób przyjazny dla środowiska. Ma w tym pomagać certyfikat ASC (skrót od angielskiej nazwy Aquaculture Stewardship Council – Rada Zarządzania Akwakulturą). „Ten certyfikat powstał przy udziale WWF oraz hodowców. Kryteria jego przyzna­nia to m.in. ograniczenie ilości stosowanych antybiotyków czy odpowiednie zagęszczenie zwierząt. Dlatego go popieramy. Choć w Polsce wciąż jest mało popularny” – mówi Piotr Prędki.

Dr Bush jest bardziej sceptyczny. „Ten certy­fikat ma dość ograniczone zastosowanie. Powstał na potrzeby rynków północnych, głównie Unii Europejskiej i USA, aby regulować akwakultury, które tam nie występują. Prowadzi się je w tro­pikach, w krajach rozwijających się. Stamtąd na rynki północne importuje się tilapię, pan­gę, krewetki i może jeszcze dwa-trzy gatunki” – wyjaśnia.

Tymczasem dla klientów z Azji, którzy kupują dużą część produkcji wodnych farm, certyfikat ASC nie ma żadnego znacze­nia. Hodowcy nie czują więc presji, by ponosić znaczne koszty związane z modernizacją swych stawów. „Przekonujemy, że to rządy krajów roz­wijających się powinny wziąć odpowiedzialność i ustanowić odpowiednie regulacje prawne dla akwakultur” – wyjaśnia dr Bush. Ostatecznie to ich obywatele jedzą te produkty i żyją w środowi­sku zanieczyszczanym przez hodowle. Oby kraje azjatyckie szybko to zrozumiały – inaczej grozi im katastrofa ekologiczna, a nam coraz bardziej puste półki w sklepach rybnych.

Pierwsza 10 gatunków hodowanych na farmach: 

  1. Amur biały – 5 mln ton
  2. Tołpyga biała – 4,2 mln ton
  3. Karp – 3,8 mln ton
  4. Małż Ruditapes philippinarium – 3,8 mln ton
  5. Tilapia nilowa – 3,2 mln ton
  6. Krewetka Penaeus vannamei – 3,2 mln ton
  7. Tołpyga pstra – 2,9 mln ton
  8. Catla – 2,8 mln ton
  9. Karaś – 2,5 mln ton
  10. Łosoś – 2 mln ton

Dane FAO za 2012 rok


DLA GŁODNYCH WIEDZY: