Natalia Przybysz: Jestem kobietą, która nie boi się być kobietą

Za dużo sprzątamy, zamiast skupić się na tym, co robi dobry bałagan – mówi Natalia Przybysz, piosenkarka i autorka piosenek.

ROBERT RIENT:  Na czym polega wierność sobie?

NATALIA PRZYBYSZ: Na podtrzymywaniu kontaktu ze sobą. Na rozwoju świata wewnętrznego, na tym by nie tylko reagować na to, co nas spotyka, ale by stwarzać, manifestować wolność. To może być bieganie, o które nikt nas nie prosi, które nie polega na wygrywaniu. Wierność sobie to wszystkie czynności, których celem nie jest udowodnienie czegoś w cudzych oczach.

Jak dbasz o takie działania?

– Chodzi o autonomię własnego szczęścia. Dbam o to, by być czasami sama ze sobą, to trudne, gdy ma się dużo pracy, dwójkę dzieci i chłopaka, i wszyscy oni chcą czegoś. Czasami ciężko zawalczyć o chwile tylko dla siebie.

Udaje się?

– Tak, jest joga, bieganie i czytanie. Byłam przeładowanym dzieckiem, oprócz zwykłej szkoły była ta muzyczna i oczekiwanie, by ćwiczyć dziennie sześć godzin, zupełnie nierealne. Nie miałam wcześniej czasu ani woli, by znaleźć czas na to, co lubię.

A jak dochodzisz do autonomii szczęścia, o której wspomniałaś?

– Chodzę na terapię, to pomaga. W Polsce – czasem tak myślę – wszyscy powinniśmy iść na terapię. Terapeutka jest dla mnie neutralnym odnośnikiem moich przeżyć, mojego świata, spotkania z nią uświadamiają mi, że moje uczucia są normalne, że mam prawo zachowywać się tak, jak chcę.

To prawda, że na najnowszą płytę sporo utworów napisałaś po wyjściu z terapii?

Praktycznie wszystkie.

Śpiewasz „jak to się stało, że zapomniałam o moich piersiach” – już wiesz, jak to się stało?

Cały utwór to zlepek myśli, które do mnie przychodziły. Gdy go śpiewałam, długo nie wiedziałam dlaczego, jak to się stało właśnie. Zagraliśmy jedenaście koncertów i wciąż nic, wiedziałam tyle, że zapomniałam. Dopiero niedawno dotarło do mnie, że to piosenka o zaprzeczaniu własnej kobiecości, sporo jest takich dziewczyn. Piosenkarka Meshell Ndegeocello nagrała płytę „The world has made me the man of my dream” (Świat uczynił mnie mężczyzną z moich snów). Trudno być mi babką, kobietką, nie umiem chodzić na obcasach, nigdy tego nie chciałam, zawsze lepiej czułam się z chłopakami. W dzieciństwie patrzyłam na kobiety, które kochałam, a one cierpiały. Musiałam wtedy zdecydować, że nie opłaca się być kobietą. I stałam się chłopakiem mojej muzyki. W niej znajduję wrażliwość. Tak się czuję bezpieczniej, bo kobiecość wciąż jawi mi się jako coś kruchego, delikatnego, czułego, bezbronnego, pozwalam sobie taką być, gdy śpiewam i jeszcze przy dzieciach. To ważna część mnie, o której zapominam, bo ona obwarowana jest męskim pierwiastkiem, z którym nauczyłam się wychodzić do ludzi. W środku jestem kobietą, która boi się być kobietą. Stąd męskie zestawy ciuchów czy problem z koleżankami.

Ale śpiewasz, że nie jesteś „mości panienką, co lubi czyścić okienko, co ścieli i mości łóżeczko”.

Bo za dużo sprzątamy, zamiast skupić się na tym, co robi dobry bałagan.

Co robi?

– Zawsze byłam bardzo pedantyczna, moja siostra była bałaganiarą, wchodziła do mojego uprzątniętego pokoju, zrzucała buty i kładła się na łóżku. Mówiłam jej, by wyszła, bo robi mi swoją osobą bałagan. Gdy zaczęłam tworzyć płyty, zdarzało mi się zasiedzieć, nagle okazywało się, że obok są brudne naczynia, jakieś papiery, że nie funduję sobie dnia świra i świetnie się z tym czuję. Że to, co na zewnątrz, jest tylko pretekstem, że największy porządek nie ułoży mojego świata wewnętrznego.

 

Często droga prowadzi od bałaganu do porządku.

– U mnie było odwrotnie. Mama dbała o to, byśmy dobrze się odżywiały i były grzeczne. W całym życiu wypaliłam może z siedem jointów. Chaos zaczęłam postrzegać jako atrakcję zupełnie niedawno. Wpadłam w pułapkę wielu kobiet, matek. Urodzenie dziecka wytwarza odpowiedzialność, można się w tym zatracić. Superojciec może być zdyskwalifikowany przez nadopiekuńczą matkę. Szczęśliwie w moim domu to on jest bardziej pedantyczny, chociaż podobno kobiecie dodaje seksapilu, gdy jest bałaganiarą.

Dlaczego?

– Coco Chanel tak twierdziła. Była leniwa i twierdziła, że to działało na mężczyzn, było bardziej atrakcyjne od wczesnego zrywania się i sprzątania dobytku. Tak robią kobiety wchodzące w rolę matki swojego faceta, opiekuna.

Jeszcze jeden fragment: „myślałam, że to za tobą tęsknię, ale się okazało, że jednak nie, tak bardzo brakowało mi mnie”.

– Za każdym razem, gdy wchodziłam w związek, ktoś miał coś wnieść w ten układ, wnieść coś dla mnie, uratować coś we mnie. Nigdy tak się nie stało. Ten utwór to takie moje małe olśnienie, gorzkie, ale z drugiej strony uwalniające, prawdziwe właśnie. Cierpienie jest częścią istnienia, to naturalne, nie da się zmierzyć szczęścia, uczynić go wymiernym, oczekiwać, że ktoś nam je zapewni.

Dobrze ci ze sobą?

– Zazwyczaj. Powoli akceptuję coraz więcej siebie, również te smutne aspekty, uczę się wyprowadzać demony na spacer, sprawdzam, jakie mają mordy.

Jak to robisz?

– Nie jestem już taka krytyczna. Chociaż przez pewien czas fascynował mnie buddyzm, byłam na odosobnieniach zen, również w Indiach, to dopiero na terapii uświadomiłam sobie, że cały czas wierzyłam w piekło i czyściec. Oba miejsca były we mnie obecne. Wiele moich związków, w tym ten z samą sobą, opierało się na konieczności przeprosin, na poczuciu winy. Nawet gdy wiedziałam, że ktoś nie miał racji, gdy się kłóciłam z partnerem, musiałam przepraszać, bo jak to tak, być może za chwilę pokłóceni trafimy do czyśćca. W mojej podświadomości długo nosiłam takie toksyny, wielu z nas je nosi – to taki głos, który napędza poczucie winy. Teraz bez wizji piekła zdecydowanie lepiej się kłócę. Byłam wychowywana w przedszkolu u sióstr zakonnych. Gdy dzieci w wie-ku trzech, pięciu lat karmi się obrazami Bruegla i zdjęciami z Afryki, a tak u mnie było, to trzeba siłą rzeczy na-siąknąć winą.

Skąd bierzesz siłę?

– Ból gardła oznacza dla mnie, że czegoś nie powiedziałam, że coś się we mnie zakleszczyło. Obserwuję siebie, bardzo pomaga tworzenie, cokolwiek by to było. W moim przypadku to jest śpiewanie, z dobrym sprzętem i zespołem mogę śpiewać osiem godzin.

A jest coś, na czym się opierasz, coś pewnego w życiu? Miejsce, w którym możesz usiąść i odpocząć?

– Mało tego. Najpewniej się czuję, gdy w nocy przyjdą do mnie dzieci, zwijamy się w kulki i śpimy, jest w tym coś naturalnego, zwierzęcego. Wszystkie te atawistyczne rzeczy są pewniakami, może tylko one. Pewne jest, że jak się najem, będę miała więcej siły.

Masz swoje ulubione manowce, na które powracasz?

– Mam, odzywa się wtedy we mnie babcia: za bardzo zaczynam biegać po domu, przyzwyczajać wszystkich do tego, że będą obsługiwani. Gdy się zapomnę, zawsze zabrnę za daleko. Na szczęście mój partner ma na tyle kultury osobistej, że nie daje się za bardzo rozpieszczać. Czasami dokarmiam, dosłownie i metaforycznie, ludzi, muzyków. Ktoś dzwoni rano i prosi o pożyczenie dwustu złotych, zgadzam się, potem ten ktoś na moich oczach kupuje sobie whiskey, a ja się znowu czuję za fajna, za głupia. To są moje manowce, przez które czasami tracę ludzi.

 

Jak to było z rozpadem zespołu Sistars? Co było głównym tego powodem?

– Właśnie potrzeba bycia wierną sobie, bycia bliżej siebie. Byłam wy-czerpana rutyną. Proces twórczy był coraz bardziej mechaniczny, doszło do tego, że wystarczyło, bym wyszła z Pauliną na scenę, ruszała kończyna-mi i już, ludziom się podobało. Graliśmy od wtorku do niedzieli. Myślę, że to były początki mojej depresji. Nie miałam kompletnie żadnych przyjaciół, moja siostra była parą z realizatorem dźwięku, każdy z kimś był, ja nie. Zaczęłam wchodzić wtedy w dziwne relacje, które nie miały szansy się rozwinąć. Chciałam odpocząć. Wyjechałam do Londynu do szkoły muzycznej, by z perspektywy ucznia zastanowić się, co naprawdę chcę robić. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam bałaganić, nauczyłam się przeklinać. Rutyna i smutek, zamknięcie w pudełku to dobry powód, by zacząć się zmieniać.

Wtedy pojawił się pomysł, by pójść na terapię?

– Później. W mojej rodzinie kilka osób ruszyło na terapię, to mnie zmotywowało. Poszłam sprawdzić, w jakim miejscu jestem, kim jestem.

Największe odkrycie w terapii?

– To z teraz, o kobiecości. Nie-dawno byłam w Indiach z mamą, dla mnie ona jest kwintesencją kobiecości. Gdy szłyśmy razem ulicą, znowu zaczęłam się przy niej czuć jak jej syn, koleś, przy siostrze mam podobnie, czuję się jak jej brat. Napatrzyłam się na cierpienia kobiet i przez to ich obraz przestał mi się wydawać atrakcyjny. Przedszkolanki, siostry zakonne, mówią do dzieci często na głowowym rejestrze, pozbawionym emocji. To ton, który nie męczy gardła, i te słowa „nie krzycz, dlaczego ty się tak brzydko zachowujesz, mi się to bardzo nie podoba, za chwilę będziesz siedział w kącie”. Podobnie mówią niektóre nauczycielki.

Mała Natalia, patrząc na świat, zdecydowała, że lepiej być mężczyzną.

Do tego zastanawiam się czasami, czy jestem aby na pewno heteroseksualna. Wydaje mi się, że gdyby mój chłopak był kobietą, też bylibyśmy szczęśliwi. Mój nauczyciel śpiewu Hannibal, Afroamerykanin pochodzący z Kalifornii, który sporo czasu spędził z Niną Simon, jest biseksualny i twierdzi, że wszyscy tacy są. Żeby dobrze śpiewać, trzeba poznać w sobie drugą płeć, on mnie tego nauczył. Fortepian ma w sobie kobietę i mężczyznę. Hannibal to wyjątkowy nauczyciel, oprócz tego, że nauczył mnie śpiewać, nauczył mnie też gotować. Jeździłam do Wiednia na lekcje, on tam mieszka. Karmił mnie, chodziłam z nim o wschodzie słońca do Turków, na bazar i on tam śpiewał bakłażanom. Tłumaczył mi, że przed włożeniem do pieca, trzeba im zrobić masaż oliwą, a do tego warto śpiewać. To może być metaforyczne, bakłażan jest słodki, jak się go upiecze, ale najpierw trzeba go pozbawić goryczy.

Jak?

Trzeba go przeciąć wzdłuż, to ważne, nie w okręgi. Z solidnego bakłażana wyjdą ze cztery plastry, trzeba je umyć, posolić, odłożyć na czterdzieści minut, by się spociły, potem wyciera się je papierowym ręcznikiem. Teraz można je wymasować w oliwie, ziołach, ułożyć na papierze, włożyć do piekarnika. To już koniec. Na tym etapie mój syn rzuca się na bakłażany i żałuje, że są gorące. Można dodać świeżą kolendrę, kapary, włożyć między kromki chleba, zrobić sałatkę z pomidorami, opcji jest mnóstwo. Hannibal powtarzał mi, że mam w sobie trochę cukru, ale jest we mnie też sporo soli.

 

Dlatego napisałaś swoją wersję „Sto lat”? Śpiewasz „sto lat samotności, sto lat wiary nadziei i mdłości. Sto lat. Daj znak jak już dojdziesz do siebie, daj znak, ja potrafię tu siedzieć i nie czekać lecz żyć, śpiewać i śnić”.

– Bo to jest okropny utwór, czasami patrzę na twarz dziecka, któremu się śpiewa „Sto lat”, ono jest przerażone. Można cierpieć i czekać, ale to nie ma sensu.

A oba procesy się wspierają. Czekanie istnieje tylko wtedy, gdy sobie je wymyślimy.

– Myślę, że trzeba się nauczyć, że czas się toczy, że niczego, co ważne, nie przyspieszymy.

Nie czekasz teraz na nic?

– Czekam, cholera, czekam. Przede wszystkim na czas z samą sobą, poza tym mimo wszystko zdarza mi się przeczekiwać trudne, irytujące sytuacje. Ale uczę się przestawać czekać, wyciszam się. Uczę się mówić prawdę lub nic.  

2015