Odchudzanie to przede wszystkim kwestia motywacji

Można stosować diety, można ćwiczyć, ale i tak waga naszego ciała zależy przede wszystkim od mózgu. Dlatego do schudnięcia często wystarczają po prostu wyćwiczone dobre nawyki

Dlaczego w ogóle chce się nam jeść? Przede wszystkim zależy to od poziomu glukozy we krwi. Komórki nerwowe w mózgu monitorują go na bieżąco i gdy wykryją, że spada, wysyłają informację „jedz!”. Niestety, nie wystarczy kontrolować poziomu cukru we krwi, by zapanować na apetytem. Mechanizm sterujący głodem i sytością jest skomplikowany i nie do końca poznany. Wiadomo jednak, że kluczową rolę odgrywają w nim hormony. Z jednej strony to insulina, wytwarzana przez trzustkę wtedy, gdy jesteśmy najedzeni, oraz inne substancje produkowane w układzie pokarmowym. Z drugiej – neuroprzekaźniki, czyli hormony powstające w układzie nerwowym. Przykładem może być adrenalina. To za jej sprawą nie czujemy głodu, gdy jesteśmy zakochani albo gdy się czymś stresujemy.

Wszystkie te substancje wpływają na pracę naszego mózgu w sposób, z którego najczęściej nie zdajemy sobie sprawy. Ale ten sam mechanizm można z powodzeniem wykorzystać w walce z otyłością czy nadwagą. Naukowcy są dziś zgodni, że w odchudzaniu najważniejszy jest umysł.

 

ROSNĄCA WAGA PROBLEMU

Zbędne kilogramy dawno przestały być problemem kosmetycznym czy „odmianą urody”. Już ponad dziesięć lat temu Światowa Organizacja Zdrowia uznała otyłość za chorobę przewlekłą, która skraca życie. Szacuje się, że tylko w Stanach Zjednoczonych co roku 300 tys. osób umiera z powodu powikłań z nią związanych. Chodzi przede wszystkim o choroby układu krążenia, takie jak nadciśnienie tętnicze czy niewydolność serca. Poza tym otyłość zwiększa ryzyko wystąpienia nowotworów, m.in. raka piersi u kobiet po menopauzie, raka macicy (endometrium), jelita grubego, pęcherzyka żółciowego, trzustki i nerki.

Nawet nadwaga skraca życie – doniósł niedawno medyczny tygodnik „Lancet”. Zespół pracujący pod kierownictwem Richarda Peto i Gary’ego Whitlocka z Clinical Trial Service Unit na University of Oxford zestawił wyniki 57 badań, w których uczestniczyło 900 tys. osób, głównie z Europy i Ameryki Północnej. Okazało się, że ci, których wskaźnik masy ciała (BMI) przekracza 25, żyją krócej niż ludzie o fizjologicznej wadze. BMI w granicach 30–35 skraca życie o 2–4 lata, a wynoszące 40–45 – nawet o dziesięć lat.

Tymczasem już co trzeci dorosły Polak ma nadwagę (BMI między 25 a 29,9), a co ósmy jest otyły (BMI powyżej 30) – wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego uzyskanych podczas Narodowego Spisu Ludności w 2007 r. A to oznacza, że w niedalekiej przyszłości całe społeczeństwo będzie ponosić koszty związane z leczeniem i przedwczesną śmiercią osób dźwigających „nadbagaż” kilogramów

 

ZGUBNE SKUTKI OBFITOŚCI

Jeszcze do niedawna nie było jasne, skąd wzięła się epidemia otyłości. Jedna z hipotez zakładała, że po prostu za mało się ruszamy. Nasi przodkowie ciężej pracowali fizycznie i częściej przemieszczali się na piechotę, dlatego efektywniej „spalali” kalorie. Wyniki badań takich jak Nurses’ Health Study wykazały, że oglądanie telewizji przez dwie godziny dziennie zwiększa ryzyko rozwoju otyłości o 23 proc., natomiast codzienny godzinny spacer w szybkim tempie zmniejsza je o 24 proc. Ryzyko otyłości rośnie nawet dlatego, że możemy się cieszyć zimą ogrzewaniem, a latem – klimatyzacją. Zmniejszają one ilość energii, którą wydatkujemy na termoregulację – i znów mamy nadwyżkę.

Gdy jednak John Speakman z University of Aberdeen w Wielkiej Brytanii i Klaas Westerterp z Maastricht University w Holandii przebadali prawie 800 osób, okazało się, że od 1982 r. ilość energii, jaką zużywamy dzięki aktywności fizycznej, nie zmniejszyła się znacząco. Skoro zatem tyjemy, mimo że nie staliśmy się mniej aktywni, to znaczy, że wina leży po drugiej stronie. Jemy za dużo i chodzi nie tylko o ilość pokarmu, ale i jego „gęstość” kaloryczną. Biała mąka, tłuszcze zwierzęce, wszechobecny cukier, alkohol – wszystko to trawimy łatwo i szybko, dostarczając organizmowi energii, która potem jest magazynowana w postaci tkanki tłuszczowej. Badacze radzą, by ograniczyć kaloryczność posiłków, ale – jak niedawno pisaliśmy na łamach „Focusa” – wcale nie jest to proste, bo informacje na opakowaniach produktów czy w tabelach dietetyków są po prostu zafałszowane.

 

ZAPROGRAMOWANI NA SUPERLINIĘ

Łatwiejszym rozwiązaniem może być to, co terapeuci nazywają przeprogramowaniem umysłu. Takie podejście preferuje m.in. Paul McKenna, brytyjski specjalista od hipnozy i programowania neurolingwistycznego (NLP). „Twój umysł jest jak komputer – ma własne oprogramowanie, dzięki któremu możesz porządkować swoje myśli i panować nad zachowaniem. Po wielu latach pracy z ludźmi zmagającymi się z różnymi problemami zrozumiałem, że niemal wszystkie mają to samo podłoże – negatywne programy działające w podświadomości” – twierdzi. Aby schudnąć, wystarczy przeprogramować umysł, by działał podobnie jak u ludzi z natury szczupłych.

Podstawą terapii odchudzającej McKenny są cztery proste zasady. Dla kogoś, kto próbował kiedyś przejść na dietę, brzmią dość rewolucyjnie. Nie dość, że można jeść, kiedy tylko czuje się głód, to jeszcze nie trzeba się przejmować tym, co „powinno” się znaleźć w menu, ale po prostu kierować się własnym gustem. Trzecia zasada wnosi jednak coś nowego – należy jeść świadomie, delektując się każdym kęsem, przeżuwając go minimum 20 razy. W czasie posiłku nie wolno się spieszyć, oglądać telewizji ani pić alkoholu. Wtedy mózg we właściwym momencie otrzyma sygnał sytości i łatwiej będzie nam zastosować czwartą zasadę – kiedy już się nasycisz, przestań jeść.

Czy coś tak prostego może działać? „Nie musisz w to wierzyć, po prostu stosuj się do moich instrukcji” – przekonuje Paul McKenna. Jego program odchudzający może poszczycić się skutecznością rzędu 71 proc., podczas gdy większość diet rzadko przekracza próg 10 proc. Warto więc spróbować – ostatecznie stracić można głównie zbędne kilogramy.

Ścieżki rozwoju: