Sukces nie oznacza szczęścia. Bywa mdławy jak paczka landrynek. Po to właśnie nam.. etyka

Nikt nie piśnie o niej słowa na szkoleniach z zakresu doskonalenia i zdobywania nowych kompetencji. Ale bez etyki w działaniu niemożliwa jest transformacja świadomości, zmiana nawyków i szczęśliwe życie.
Sukces nie oznacza szczęścia. Bywa mdławy jak paczka landrynek. Po to właśnie nam.. etyka

Na odosobnieniu buddyjskim w Szwajcarii na początku lat 90., gdzie dojechałem stopem, amerykański nauczyciel medytacji Joseph Goldstein opowiadał o moralności, koncentracji i mądrości. O tej pierwszej powiedział tak: „Moralność jest jak szpinak. Wiemy, że jest zdrowa, ale nie mamy ochoty jej jeść”. Było to w czasach przed szaleńczą obsesją gotowania i jedzenia (co zresztą, jak sądzi wielu historyków, jest powtarzającym się symptomem zbliżającego się końca cywilizacji), gdy szpinak znaliśmy tylko w postaci zielonej rozgotowanej papki, która gdyby była mniej rozmiękczona, stawałaby niechybnie w gardle.

To trafne porównanie. Lubimy myśleć o sobie jako istotach moralnych, które nie krzywdzą innych, tylko raczej im pomagają (badania pokazują, że myślą tak o sobie nawet sprzedawcy oszukańczych polis czy handlarze, którzy wciskają emerytom cudowne garnki za wielokrotność ich wartości, rujnując im spokój ostatnich lat życia). Przyznajemy, że moralność jest dobra, bo tak nas wyedukowano. Ale postrzegamy ją jako źródło przykrości, uciążliwy, nieprzyjemny obowiązek. Nie zawsze tak było. Starożytne greckie i indyjskie szkoły filozofii życia widziały często moralne działania jako coś przyjemnego. Coś, co jest warunkiem spokoju umysłu, punktem wyjścia do jego rozwijania. Bez moralności nie byłaby możliwa bezstronność umysłu (buddyzm) ani doskonały i przyjemny stan ducha zwany ataraksją (szkoły greckie).

Zrób eksperyment. Przywołaj w pamięci chwilę, gdy kupiłeś jakiś przedmiot, którego bardzo pragnąłeś: tablet, samochód albo mieszkanie. Sprawdź, jak to wspomnienie rezonuje w twoim ciele. Czym jest ono dla ciebie dzisiaj? Źródłem radości, wsparcia, siły? A teraz przypomnij sobie chwilę, gdy komuś bezinteresownie pomogłeś, wywołując uśmiech na jego twarzy lub choćby poczucie ulgi. Jak to wspomnienie rezonuje w twoim ciele? Porównaj te dwa doznania i odpowiedz sobie na pytanie: które z nich dzisiaj smakuje lepiej?

Wspomnienia mogą być źródłem wielkiej siły. Dla greckiego filozofa Epikura, który twierdził, że największym dobrem jest szczęście, największą pociechą, gdy umierał w wielkim bólu na kamienie w nerkach, było wspomnienie filozoficznych wglądów, jakich doświadczał w grupie przyjaciół.

 

SUKCES NIE OZNACZA SZCZĘŚCIA

Podobne ćwiczenie można wykonać w odniesieniu do przyszłości. Dajmy na to, że osiągam swój cel – dostaję awans na szefa działu albo kupuję dom pod miastem. Co dalej? Jeśli jestem typowym współczesnym człowiekiem, stawiam sobie kolejny cel – awans na dyrektora i willę z basenem. I co dalej?  Prywatny jet? Zawrotna liczba cyferek na wyciągu z banku? Strach innych ludzi przede mną? Doprowadź ten eksperyment myślowy do końca – pozwól tym wyobrażeniom wybrzmieć w twoim ciele, a szybko przekonasz się, że smakują jak trzecia z rzędu paczka landrynek. Mdławo. Dołóż jeszcze prawdo-podobną okoliczność, że wchodzisz do swojego samolotu, sapiąc, bo osiągnięcie tych luksusów zajęło ci jednak parę dekad, a smak tych obrazów będzie nie dość, że mdławy, to też gorzki.

Wniosek, który podsuwa wyobraźnia i ciało, zwykle jest jeden i różni się zasadniczo od naszych pospolitych przekonań: kumulowanie przyjemności jest nudne, bezinteresowne pomaganie innym – ekscytujące. Dla antycznych filozofów badających życie to nic zaskakującego. Jak to się stało, że zatraciliśmy tę intuicję?

W starożytności była ona obecna w przekonaniu, że natura reguluje nasze powinności moralne. W średniowieczu na straży moralności stanęła wielka opowieść o Bogu, który potrafi obiektywnie zważyć dobro i zło. Możemy ją sobie obejrzeć na takich obrazach jak „Sąd Ostateczny” Stefana Lochnera. Oto źli: gnuśni i grubi idą do piekła, ku radości kościstych skrzydlatych demonów. A szczupli i sprawiedliwi przekracza-ją bramę prowadzącą do niebiańskiej wiecznej szczęśliwości. Wiszący w chmurach Jezus jest gwarantem tego, że nie ma tu mowy o pomyłce. Sąd Ostateczny odbywa się z aptekarską dokładnością.

Co się stało z tą wizją? Tak, na przykładzie dysput we współczesnej filozofii włoskiej, opisuje jej rozpad Andrzej Kobyliński w książce „O możliwości zbudowania etyki nihilistycznej”: najpierw chrześcijaństwo przeniosło środek ciężkości moralności z natury zewnętrznej do niewidzialnej ludzkiej duszy, dźwigającej ciężar powinności moralnej w relacji z Bogiem. Potem przyszedł Kartezjusz i nadał tej duszy autonomię. Wprawdzie nie wymazał z obrazu całości Boga, ale naszą psychikę uczynił centrum wszechświata słynnym twierdzeniem – „myślę, więc jestem”. Procesu dopełnił Fryderyk Nietzsche, ogłaszając śmierć Boga i bezsens opowieści o zbawieniu. Swoje dołożył Freud, i tak oto świat przestał mieć swój cel, a moralność nie mogła już kusić obietnicą nagrody. Zapanował nihilizm. Efekt, który odbija się coraz większą czkawką do dziś, to między innymi uznanie dobrobytu materialnego za źródło szczęścia, rozprzestrzenienie się przemocy, zredukowanie miłości do seksu oraz zagubienie zmysłu piękna. I coś jeszcze: zawężenie ludzkiej perspektywy do własnego nosa – skrajny indywidualizm i awersja do szukania sensu życia i śmierci z punktu widzenia wszechświata. Najwyższe platońskie idee-formy: Mądrość, Dobro i Piękno poległy ostatecznie, przynajmniej w kulturze Zachodu. Smutne, bo to ona je zrodziła.

 

Nietzsche pisze precyzyjnie o spustoszeniach psychologicznych, jakie czyni postawa nihilistyczna, czyli niemożność znalezienia wyższego sensu w zdarzeniach: człowiek czuje się jak w matni, działa na ślepo, ma poczucie tracenia nieukierunkowanej energii, przeżywa „mękę daremności”.

Skoro człowiek nie może się odnaleźć w procesie życia i nie ma siły, żeby zdiagnozować własne cierpienie, to robi coś, co jest beznadziejnie niemożliwe – chce nad tym procesem zapanować. Widzi siebie jako centrum i ugania się za nieśmiertelnością, biorąc za nią rzeczy, które nieśmiertelnością nie są, na przykład dobra materialne, władzę albo sławę.

Uwzględnianie dobra innych ludzi, a jeszcze bardziej innych czujących istot, choć tak chwalone w szkole i kościele, staje się tylko niepotrzebną przeszkodą. Stąd absurdalna współczesna koncepcja, która mówi, że wolny rynek to mechanizm doskonały, reguluje wszystko, nawet dobro i zło. Gwarantuje planecie i jej mieszkańcom największy możliwy zasób szczęścia. 

 

CZY WOLNY RYNEK JEST SPRAWIEDLIWY?

Ciekawe, co powiedzieliby na te dobrodziejstwa wolnego rynku Masajowie, którzy nie mają już gdzie poić bydła (co po-woduje upadek ich kultury), bo woda jest potrzebna gdzie indziej – w basenach pięciogwiazdkowych hoteli zbudowanych w Afryce w ostatnich latach przez różne korporacje. Gdyby któryś po tym, jak zdechnie jego ostatnia krowa, bezczelnie upomniał się o wodę, pewnie usłyszałby od dyrektora ekskluzywnego ośrodka dla bogaczy: o co ci chodzi, dzięki wolnemu rynkowi każdy ma równe szanse. Ty też możesz założyć SPA i zarabiać.

Przykład z Masajami pokazuje cywilizacyjne wypaczenie, jakim jest uznanie za najwyższe dobro kumulowania indywidualnych przyjemności. Zabija ono poczucie współistnienia, niszczy emocje, takie jak współczucie czy dobra wola (warunek rozwoju duchowego), zamydla elementarną intuicję (o którą dbali choćby starożytni stoicy), że wszyscy jesteśmy dziećmi tej samej wszechnatury. Liść rosnący obok innego liścia na tej samej gałęzi nigdy nie walczy z nim o dostęp do światła. Człowiek za to bez oporu ulega powabowi ideologii bogacenia się, nawet jeśli przy okazji cierpi inny człowiek.

Filozof rynku Michael J. Sandel pisze: „Pociągające w rynku jest to, że nie wydaje on sądów na temat preferencji, które zaspokaja. Nie pyta, czy jakieś sposoby wyceny dóbr są lepsze czy  bardziej wartościowe od innych. Jeśli ktoś chce zapłacić za seks albo za nerkę, a inna dorosła osoba z własnej woli jest gotowa je sprzedać, to jedynym pytaniem, które zadaje ekonomista, jest »za ile?«. Rynek nie grozi palcem. Nie robi różnicy między preferencjami szlachetnymi i niskimi. Każda ze stron transakcji sama decyduje, jaką wartość przypisuje temu, co podlega wymianie”. Dla Sandela to wielkie złudzenie. Sytuacja możliwa tylko teoretycznie. Pisze dalej: „Wybór rynkowy nie jest wolnym wyborem, jeżeli niektórzy ludzie są rozpaczliwie biedni albo nie mają zdolności negocjacji na uczciwych warunkach”.

Sandel opisuje, jak pieniądze psują emocje. W niektórych amerykańskich miastach za opłatą można korzystać z szybszego pasa na jezdni. Drogi są dla wszystkich, ale biedniejsi muszą zgrzytać zębami i wlec się w korku. Za 6250 dolarów zastępcza matka z Indii donosi dla nas dziecko w brzuchu. Więź między dwiema istotami, z których jedna rozwija się w brzuchu drugiej, nie ma tu żadnego znaczenia. Za 150 tys. dolarów można zastrzelić w Afryce zagrożonego wyginięciem nosorożca, a za ułamek tej sumy, bardziej na północ, morsa. To ostatnie nie wiąże się z żadnym ryzykiem, jest egzekucją na istocie, która nawet nie ucieka. Za dodatkowe pieniądze można studiować na prestiżowym uniwersytecie w USA (nawet jeśli brakuje nam kwalifikacji intelektualnych) albo emitować zanieczyszczenia do atmosfery (po co mam rozwijać cnotę dbania o planetę, skoro mogę oficjalnie wykupić możliwość jej niszczenia?). Niektóre amerykańskie szkoły płacą uczniom za czytanie książek. Dewastacja emocjonalna, która się przez to dzieje (czytanie np. staje się działalnością zarobkową), nikogo nie zniechęca. Szkołom zależy na lepszych wynikach testów, żeby przyciągać nowych uczniów klientów.

Można wygrać pewną sumę, jeśli obstawiło się śmierć celebryty (czy da się w tej sytuacji wcześniej nie życzyć mu śmierci?), lub wykupić polisę na życie od jakiegoś starca, licząc na duży zwrot z inwestycji, jeśli ten w miarę szybko prze-stanie oddychać. Żądza pieniądza każe lekarzom zapisywać leki firm, które im płacą za wczasy, a doradcom finansowym manipulować potencjalnymi klientami. Rynek to zachęta do manipulacji. Moralność, która zakłada wyrzeczenie się jej, nie może się więc brać z mechanizmów rynkowych. Skąd zatem?

 

EGOCENTRYCZNE ZŁUDZENIE

W świecie, w którym Bóg umarł, wciąż mamy kilka możliwości. Najprostsza to intelektualny namysł nad tym, czy istniejemy jako osobne byty, czy raczej współistniejemy z innymi istotami zanurzeni we wspólnym procesie życia. Inna to obserwacja przyrody. Gdzie próchniejące drzewo, z którego wyrastają świeże gałązki, ma początek, a gdzie koniec? Czy jest stare, czy młode? Czy to drzewo umiera bez sensu i ostatecznie, czy jednak nie, skoro daje życie całym pokoleniom owadów i roślin? Czy zatem w ogóle istnieją osobne byty? Trzecia opcja to introspekcja. Na przykład obserwacja, co naprawdę daje nam szczęście i czy tym czymś są przedmioty z reklam.

To jednak nie jest oczywiste w naszej kulturze, w której zanikł nawyk filozoficznego myślenia. Niedawno byłem na konferencji, na której jeden mówca po drugim inspirował publiczność do jednego – jak się wyróżnić, ale żaden nie po-wiedział po co (w powietrzu wisiało nieme założenie, że tak jest lepiej). Przemysł szkoleniowy – z obsesją sukcesu indywidualnego i wypiętrzania własnego ego ponad innych – tylko utrwala egocentryczne złudzenie.

Jeśli szkolisz się od lat, masz szufladę wypchaną po brzegi dyplomami, ale nie masz poczucia, że twoje życie jest szczęśliwsze choćby odrobinę – prawdopodobnie powód jest jeden: wszystkie te szkolenia powielały podstawowy błąd myślenia, że szczęście wynika z silnego ego i powodzenia w podboju świata, albo jeśli oferowały wgląd w radość ze świadomego współistnienia, to ty go nie zauważyłeś.