Masa: Moi wrogowie klepią biedę [WYWIAD]

Jarosław S., pseudonim Masa. Najsłynniejszy świadek koronny w Polsce. W latach 90. przywódca najsilniejszej, kilkusetosobowej bojówki „Pruszkowa”. Przypominamy wywiad, który specjalnie dla „Śledczego”, Jarosław S. udzielił w 2012 roku. W rozmowie z Ewą Ornacką reasumuje dwanaście lat swojego życia w ukryciu.

Zwerbowany do współpracy przez najmłodszego majora w polskiej policji – Piotra Wróbla z Centralnego Biura Śledczego, a na świadka koronnego – przez prokuratora Jerzego Mierzawskiego z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Od zeznań Masy zaczęły się najważniejsze śledztwa przeciwko tzw. Polskiej mafii. Najważniejsi ludzie „Pruszkowa” – z legendarnymi bossami: Słowikiem, Malizną i Wańką na czele – trafi li za kraty. Legły w gruzach kariery (i reputacja) kilku posłów, senatorów i dyplomatów. Wiarygodność zeznań Masy potwierdził Sąd Najwyższy. Policjanci z Zarządu Ochrony Świadków Koronnych CBS od początku nie mieli z Masą łatwego życia. Jarosław S. publicznie krytykował – niedorzeczne jego zdaniem – przepisy dotyczące ochrony świadka koronnego, wykłócał się o pieniądze na dom, odmawiał podporządkowania się procedurom zmiany przymusowego miejsca pobytu. Przypominamy wywiad, który specjalnie dla „Śledczego”, Jarosław S. udzielił w 2012 roku. W rozmowie z Ewą Ornacką reasumuje dwanaście lat swojego życia w ukryciu.

Ewa Ornacka: Czy to prawda, że jest pan najsilniejszym pięćdziesięciolatkiem na świecie?

Jarosław S. ps. Masa: Tak wyszło, w pewnym sensie przez przypadek (śmiech). Zawsze byłem silny, nawet jako dziecko. W podstawówce trafiłem do klasy sportowej i potrafiłem dać sobie radę z całą klasą, która chciała mnie lać na przerwach, bo byłem z biednej rodziny. Brali mnie w kółeczko i „dawaj na Jarka”. Źle na tym wychodzili… I tak mi zostało w dorosłym życiu. Ale mam schorowany kręgosłup i muszę wykonywać ćwiczenia rehabilitacyjne. Jedno to wyciskanie ciężarów, leżąc. Tak się rozpędziłem w tym wyciskaniu, że pobiłem rekord świata w kategorii weteranów wynoszący 237, 5 kg.

Ile pan wyciska?

– Podchodzę już pod trzy paczki.

Co robią dzisiaj najważniejsi ludzie „Pruszkowa”, których posłał pan za kraty, a którzy odsiedzieli juz swoje wyroki?

Generalnie klepią biedę i nie mają pomysłu na życie. Parasol prowadzi knajpę, ale kokosów z tego nie ma. Jeździ rozklekotanym passatem, knajpę raczej będzie musiał zamknąć, a jego stary majątek się „rozjechał”. Słyszałem, że  w spółdzielni mieszkaniowej ma 30 tysięcy długu. Zygmunt R., Bolo, prowadził lombard, ale nie nacieszył się wolnością. Poszedł siedzieć za narkotyki, podobnie zresztą jak Ryszard Sz. z zarządu „Pruszkowa”. Tym razem pogrążyły ich zeznania świadka koronnego Jacka S. Przez lata S. był prawą ręką Marka Cz. Rympałka. Na wieść o tym, ze człowiek, któremu zawsze ufał, zaczął zeznawać – Rympałek dwa razy próbował powiesić się w celi.

 

Marnie kończą pana śmiertelni wrogowie.

–  Ja już nie mam śmiertelnych wrogów. Nie jestem pamiętliwy…

…ale oni mogą być.

– Czasy się pozmieniały, emocje przez lata opadły. Po mnie przyszli kolejni koronni, którzy też powiedzieli swoje: Sikor, Sankuł i wielu innych. Któregoś dnia Parasol przyjechał tym rozklekotanym passatem do warsztatu samochodowego. Usłyszał tam, że bywam w tych okolicach, więc może się na mnie natknąć. I jak to skomentował? „Jarek? Nie… Do niego nie mam pretensji. Sankul – ten to dopiero nagadał”. Z kolei Bolo powiedział kiedyś mojemu kumplowi, że dobrze zrobiłem, idąc na koronnego, bo „teraz wreszcie jest normalnie: dzieciaki z bogatych domów mogą chodzić do szkoły i nikt ich już nie porywa dla okupu”.

Zrobił pan dobry interes z wymiarem sprawiedliwości?

Oni ze mną zrobili lepszy. Wszystko, o czym opowiedziałem policjantom z „Enigmy” – specjalnej grupy do walki z mafią, czego nauczyłem ich o mechanizmach i sposobach, w jaki świat przestępczy zdobywa pieniądze, pchnęło polską policję o 10 lat do przodu. I to nie ja tak twierdzę, ale sami policjanci, wiele razy to od nich słyszałem. Po moich zeznaniach policja zaczęła wygrywać z mafią. Odzyskała dla Skarbu Państwa miliardy złotych i piała z zachwytu, jak bardzo im w tym pomogłem. Ale ze mną targowano się o każdą złotówkę z mojego uposażenia.

Z funduszu pomocy dla świadka koronnego?

– Tak. Do dziś wyrzucam sobie, że wchodząc do programu (status świadka koronnego – przyp. E.O.), dałem się skołować policji i prokuratorowi, przez co nie podpisałem sensownego kontraktu gwarantującego mi i rodzinie bezpieczeństwo socjalne. Dziś dostajemy od państwa te same pieniądze co dwanaście lat temu. Co to oznacza? Kiedyś spory wózek zakupów w Tesco kosztował 280 zł. Dzisiaj za te same zakupy trzeba zapłacić 800–1000 zł.

Podobno całkiem nieźle działa pan w biznesie.

– W szeroko pojętym. I legalnym. Zawsze miałem do tego żyłkę. Inni pili, ćpali i hulali po hotelach, a ja inwestowałem. Nie chcę żyć wyłącznie na garnuszku państwa, to by mi uwłaczało. Dziś jestem na takim etapie w życiu, że sprawy zawodowe mam już właściwie poukładane.

Co trzeci świadek koronny wraca na drogę przestępstwa, z premedytacją oszukując państwo, które go chroni i utrzymuje. Koronni kradną, organizują przemyty, a nawet zakładają własne gangi. Słaba kontrola państwa czy dobór nieodpowiednich świadków?

– To skutek paranoi, w jaką swego czasu popadli niektórzy śledczy. Za wszelką cenę chcieli mieć wyniki, więc wszędzie, gdzie mogli, powoływali świadków koronnych. To miało podnieść rangę sprawy. Zaspokojenie własnych ambicji zawodowych było ważniejsze niż dobro śledztwa. Za „moich” czasów, czyli około 2000 roku, bardzo trudno było zostać świadkiem koronnym. Stawiano wysokie wymagania i prowadzono szczegółową weryfikację kandydatów. Z czasem namnożyło się tałatajstwa, bo „koronę” bez trudu dostawał pierwszy lepszy z ulicy. Prawda jest taka, że w pewnym momencie państwo straciło nad tym kontrolę. Statystyki tak naprawdę zepsuli sami prokuratorzy, a nie koronni.

A pana nie korciło, żeby dorobić sobie po staremu?

– W 2003 roku, kiedy Korek był jeszcze na wolności, dostałem kuszącą propozycję… Ale nie skorzystałem, bo idę w życiu raz obraną drogą. Przeszedłem gruntowną transformację. Jestem zresocjalizowany do szpiku kości, nawet nie przechodzę przez ulicę na czerwonym świetle (śmiech).

I nigdy nie miał pan ochoty przywalić komuś jak za starych, dobrych czasów?

– Miałem.

Komu?

Kilku wrednym funkcjonariuszom CBŚ na Okrzei, którzy próbowali – z zemsty za zeznania, jakie złożyłem na ich kolegę – wmontować mnie i mojego syna w pewną sprawę. Prokuratura postawiła nam zarzuty, ale ostatecznie je umorzyła.
 

 

Jaka to sprawa?

– Nie chcę do tego wracać.

Co w przestępczej branży jest dziś najbardziej dochodowe?

Narkotyki. Ale ryzyko jest niewspółmierne do zarobku. Nie ma o czym mówić… Lata 90. były latami pełnej swobody. Każdy robił, co chciał. Dzisiaj jest inaczej, bo policja jest silna i ma taką technikę, że ciężko cokolwiek zrobić. Poza tym jest wielu donosicieli… Kiedyś się krępowali, ale ja otworzyłem im furtkę. Okazało się, że po mnie było tylu chętnych do zeznawania, że nie tylko furtka ich nie pomieści, ale nawet brama.

Miał pan kiedyś chwile zwątpienia? Myślał sobie, że źle zrobił?

– Ani razu. Gdybym nie został świadkiem koronnym, musiałbym zabić swoich wrogów. Oni grozili śmiercią mojemu synowi i chcieli uprowadzić mi żonę. Musiałbym odpowiedzieć siłą, a to całkowicie zmieniłoby moje życie. Dziś widzę, że wybór był dobry: nikogo nie zabiłem, rodzina jest bezpieczna, dzieci studiują. Ale wkurwiony byłem wiele razy. Szczególnie na samym początku, kiedy musiałem pokonywać wiele kilometrów, żeby zadzwonić do żony. Byłem bez telefonu, bez samochodu. Dzisiaj koronni mają łatwiejsze życie, ponieważ wiele spraw wywalczyłem dla nich bezczelnością. Miałem kontakty z dziennikarzami i otwarcie mówiłem, co jest nie tak.

Policja i prokuratura nie miały o to pretensji?

Miały i wciąż mają. Ale ja się nie bałem. Wiedziałem, że jestem ważny i mogę sobie pozwolić na więcej niż inni. Miałem przy tym siłę przebicia. Stałem się, można powiedzieć, konsultantem dziennikarzy w sprawach przestępczości, ale też nagłaśniałem nieprawidłowości w funkcjonowaniu programu ochrony świadków koronnych. A jest tego trochę, choćby to, że zostawia się ich na łaskę losu. Kiedy zapadają prawomocne wyroki i ochrona się kończy, mówią ci: „radź sobie człowieku sam”. Nie każdy to potrafi.

A z czym pan nie mógł sobie poradzić?

– Z przenoszeniem nas z miejsca na miejsce, przez co moja żona dostała psychozy strachu i wpadła w depresję. Zresztą cała rodzina miała tego dość. Jak się mieszka w jakiejś miejscowości, to wiadomo, że trzeba się jej nauczyć: gdzie pójść po świeże bułeczki, a gdzie po świeże mięso. Trochę to trwa, zanim człowiek okrzepnie w nowym miejscu. A tu po roku każą mi się pakować, bo gdzieś podczas rutynowej kontroli policja mnie wylegitymowała pod prawdziwym nazwiskiem i doszło do dekonspiracji. Już panika, już pakowanie…

Za którymś razem powiedziałem: dość. Ja mam dzieci, rodzinę, potrzebujemy normalności. Nie może być tak, że latami żyjemy na walizkach, że jesteśmy jak wolne elektrony – dzisiaj tu, jutro tam. Dzieciaki chodzą do szkół, a przy takim trybie życia nic nie będzie z nauki. No i zabrali mi dofinansowanie do miejsca pobytu, bo stanowczo nie zgodziłem się na kolejną przeprowadzkę.

Intencje były dobre – chodziło o wasze bezpieczeństwo.

– Oni sobie wymyślili, że tak będzie po każdej kontroli drogowej! Dzisiaj wszyscy się z tego śmieją, ale wtedy to było istne szaleństwo. Do mojej dekonspiracji przyczyniali się sami urzędnicy państwowi. Już jako świadek koronny chodziłem niegdyś do pewnej siłowni w dużym mieście wojewódzkim. Przychodził tam również bardzo ważny prokurator z tamtejszej prokuratury okręgowej. Któregoś dnia podszedł do trenera i zadał mu pytanie: „Czy pan wie, kto u pana ćwiczy?” „Owszem – odpowiedział trener. – Wszyscy wypełniają kwestionariusze osobowe”. Bardzo ważny prokurator zrobił poważną minę i oznajmił: „Widać pan nie wie. Tamten z ciężarami to Jarosław S. – słynny gangster Masa”.
 

 

Pan żartuje.

Ani trochę. Pełen profesjonalizm, prawda? No to jeszcze jeden przykład. W kwietniu 2006 roku pojechałem wraz z synem do restauracji „Fantazja” w Kole. Umówiłem się tam ze znajomym. W pewnym momencie jakiś lokalny watażka zaczął wygrażać mojemu koledze, no więc wykręciłem 997 i poprosiłem policję o interwencję. Za chwilę pod lokal zajechała banda z kijami bejsbolowymi, zaatakowali znajomego i polała się krew. Niedługo potem na miejsce przyjechał radiowóz. Napastnicy, niektórzy jeszcze z kijami w rękach, ucięli sobie z funkcjonariuszami krótką pogawędkę i poklepali się po plecach. Potem na ich oczach policjanci wylegitymowali mnie, ujawniając moją tożsamość.

Dowiedzieli się, że napadli Masę?

Tak, bo przez sześć lat pobytu w programie ochrony świadków koronnych nie wyrobiono mi dokumentów na inne nazwisko! Przewieziono nas na komisariat. Spędziliśmy tam blisko sześć godzin. Traktowano nas jak przestępców i uniemożliwiono mi złożenie zawiadomienia o przestępstwie. Powtarzałem, że jestem osobą chronioną, że mam prawo do kontaktu z oficerem dyżurnym najbliższej komendy wojewódzkiej, ale lokalni policjanci ostrzegali mnie, bym „nie utrudniał czynności”. Byłem bezsilny. Naprawdę obawiałem się o bezpieczeństwo syna i własny tyłek. Wtedy zadzwoniłem do pani…

A ja do generała Adama Rapackiego.

– I całe szczęście, bo przyjechali kompetentni ludzie i wreszcie zapewniono nam ochronę. Właśnie po tego typu „epizodach”, w których nie ja przyczyniłem się do dekonspiracji, wmawiano mi, że dla bezpieczeństwa rodziny znów muszę się przenosić. Ale wypiąłem się na te instrukcje. I dobrze zrobiłem, bo tylko dzięki temu moje małżeństwo się nie rozpadło. Mieszkamy w tym samym miejscu od dziesięciu lat i jesteśmy bezpieczni, bo to miejsce jest bezpieczne.

Nie lepiej było wyjechać za granicę?

Miałem taką propozycję, ale dostałbym mieszkanie socjalne i 300 euro miesięcznie. Przyzwyczaiłem rodzinę do innych warunków. Kiedy przystępowałem do programu świadków koronnych, prokuratorzy i policjanci sami podkreślali, że za swoje zasługi w walce z mafią i płynące z tego korzyści dla budżetu należy mi się od państwa godziwa zapomoga. Zapewnienie mojej rodzinie godziwych warunków życia jest dla mnie tak samo ważne jak poczucie bezpieczeństwa.

Policja nie ma z panem łatwego życia…

– Bogu dzięki trafiłem na profesjonalistów, którzy potrafią utemperować mój parszywy charakter (śmiech). Naprawdę jestem szczęściarzem. Najskuteczniejszą „temperówką” jest prokurator Jerzy Mierzewski, który zwerbował mnie na koronnego. Ufam mu bezgranicznie. To świetny fachowiec i uczciwy człowiek. Moje życie zależy od ludzi, którzy błyskawicznie uczą się na błędach i wciąż doskonalą system ochrony. Głupio mi trochę, że się podlizuję, ale to prawdziwe asy. Ludzie z ulicy nie mają pojęcia, że w Polsce mamy takich fachowców.

Jak pan się czuł, gdy „pruszkowscy” zaczęli opuszczać więzienie?

– Wiedziałem, że ten dzień kiedyś nastąpi. Byłem na to przygotowany. Nigdy nie przestałem czuć się zagrożony. Muszę wynajmować sobie ochroniarzy, bo przecież moja twarz jest rozpoznawana. Niewykluczone, że kiedy uprawomocnią się wszystkie wyroki na szefów „Pruszkowa”, to mi też zdejmą policyjną ochronę i będę musiał mieć oczy z tyłu głowy. Całe szczęście, że już minęły te czasy, gdy bandyci jeździli po Polsce z kałasznikowami w bagażniku. Dzisiaj boją się policji, bo to policja jest silniejsza. Nawet jak pewnego dnia natknę się na nich, to co mi zrobią? Pobiją mnie? Przecież jak podejdą, to ich poduszę.

Wracając do rekordu w wyciskaniu, może warto gdzieś go zarejestrować?

J.S.: Musiałbym pojechać na mistrzostwa świata, a w programie ochrony świadków koronnych nie jest to przewidziane. Poza tym ja naprawdę nie potrzebuję rozgłosu.