Dyscyplina to rodzaj antynarcyzmu [WYWIAD]

Melancholię da się odkupić tworzeniem. Poza tym pomaga mi samokontrola, rodzaj silnej homeostazy, którą mam. Kiedy się coś niebezpiecznie przechyla, uruchamia się we mnie mechanizm równoważenia – mówi pisarz Marek Bieńczyk.

Marek Bieńczyk – Prozaik, eseista, tłumacz Kundery i Ciorana, historyk literatury w Instytucie Badan Literackich PAN. Jest członkiem International Federation of Wine and Spirits Journalists and Writers (F.I.J.E.V.) i współautorem pierwszego polskiego przewodnika enologicznego „Wina Europy”. W 2012 roku otrzymał Nagrode Literacka Nike za esej „Ksiazka twarzy”.

Robert Rient: Uchodzi pan za wzorzec melancholii. Ile jest w tym prawdy?

Marek Bieńczyk: Za mało. Ale ponieważ pytanie to wciąż powraca, sam zaczynam wierzyć w bycie wzorcem. Pan widzi, jak trzymam rękę na stole? To jest wzorzec melancholijnego trzymania ręki na stole. I sposób zakładania nogi na nogę? Podobnie. Jak pan słyszy, bycie wzorcem mnie rozśmiesza, ale w końcu tak to działa: rzuca się jakieś słowo, kategorię i ona zaczyna funkcjonować jako wierny portret. Nie protestuję, przecież sam to wykreowałem. Więc publicznie jestem Super- melancholikiem, a prywatnie bywam. No, może jestem po prostu. Ale raczej w sposób względnie umiarkowany.

A jak pan sobie z melancholią radzi?

– Pisaniem głównie. Stara prawda czy stary banał – melancholię da się odkupić tworzeniem. Poza tym pomaga mi samokontrola, rodzaj silnej homeostazy, którą mam. Kiedy się coś niebezpiecznie przechyla, uruchamia się we mnie mechanizm równoważenia. Nie potrzebuję żadnych proszków, bo sam siebie nastawiam: jak mam spotkanie o siedemnastej, to będę w umówionym miejscu o siedemnastej, a jeśli tekst mam oddać dziewiątego września, to oddam, nawet jeśli jeszcze kilka dni wcześniej wydaje mi się, że nigdy go nie napiszę, i smęcę po kątach, i klnę na czym świat stoi.

Jak to się dzieje?

– Jak w każdym, działają we mnie dwie odrębne siły: nicościująca i witalna. Ta pierwsza jest dosyć mocna, lecz ta druga – gorzej sobie uświadamiana, czasami sam się dziwię, że tyle jej mam – też jest nielicha. Wątpię, czy to jest jakieś sensowne wyjaśnienie, ale dodam, że jestem zodiakalnym Rakiem, czyli znakiem saturniańskim, tyle że ze względu na ascendent w lwie wykonuję krok do tyłu lub atakuję. Albo prowadzę stado, albo jestem z tyłu, odchodzę. To idzie fazami, chociaż na pewnym poziomie jest tym samym, tworząc rewers i awers tego samego.

Powiedział pan kiedyś, że rewersem melancholii jest łaska. Czym ona jest?

– Kiedyś myślałem, że odpowiedź na to pytanie jest dosyć prosta: chodziłoby o rodzaj niespodziewanego natchnienia – i przy pisaniu, i w ogóle, na przykład w chwili marszu, gry w tenisa, a nawet degustacji wina. Mówiąc po proustowsku: widzieć jasno w zachwyceniu. Ale to jednak za mało powiedzieć. Bo wcześniej nie zastanawiało mnie, skąd to przychodzi. Raczej myślałem o dobrych bioprądach, dobrej pogodzie, dobrze przespanej nocy i tak dalej. A teraz pytanie o to, skąd się bierze, bardziej mnie interesuje. Myślę ostatnio sporo o Prouście, geniuszu jakże często natchnionym. Czy łaska przychodziła do niego przez typ doświadczenia egzystencjalnego, jakie sam opisywał w powieści? Przez doświadczenie szczególnego stanu? Nie był, rzecz jasna, człowiekiem religijnym, ale w jego przypadku nie da się tu obejść bez pojęcia świętości.

W każdym razie – mówię to raczej metaforycznie – łaskę widzę po pascalowsku, jansenistycznie: Bóg ją rozdaje, jak chce i komu chce. Jeździ na pstrym koniu, wiadomo. Rzadko przychodzi i prawie zawsze jest niezrozumiała. Zdarzało się to w niektórych momentach pisania, czasami miałem poczucie, że jest, nagle przychodzi. Nie ma sensu z tym negocjować, a czasami tak robiłem, przerabiałem na swoją formę, a to nie jest potrzebne.

Ale łaska przychodzi na teren, który trzeba sobie przygotować. Taki teren przygotowują uczucia, otwarte serce, oczekiwanie. Trzeba dać coś czystego, żeby zostać usłyszanym. Wie pan, nawet w sytuacjach banalnych o tym myślę. Na przykład grając w ping-ponga. Nagle wiem, czy moje ciało wie, że wygram, że nie ma siły, żebym przegrał dzisiaj, chociaż do końca meczu jest daleko. Ciało wie i koniec. I się wygrywa. A później przez miesiąc się przegrywa, łaska nie dochodzi do rakietki. Najciekawsze jest w łasce może to, że pan się w niej nie odnajduje. Bo ona jest spoza; ona do pana nie należy, ale przez chwilę pan z nią, w niej jest. To, że można być przez chwilę poza sobą, w ekstazie czy nie w ekstazie – bo to nie musi być ekstaza, to może być zdziwienie, poczucie wręcz obcości wobec siebie – jest upajające.

Czym jest ten brak negocjowania z tym, co przychodzi?

– Gdy tworzy się formę, zawsze jest w tym pewna kalkulacja. To mogą być negocjacje z czytelnikiem, odbiorcą, światem. Pisze się tak, żeby się mogło podobać, żeby się jakoś domykało. Zgadzało. A w chwilach łaski, mniej się prowadzi tekst, a jest się bardziej prowadzonym.

W dzieciństwie dostał pan od taty, który podobno zachęcał pana do pisania, „Książkę dla samotnych i zakochanych”.

– Miałem dobrego ojca. Sam mało czytał, ale wierzył, że książki są najważniejsze. Znosił je do domu. Czuję głęboki żal, że nie doczekał większości moich publikacji. Był jedyną może osobą, którą by to uczyniło prawdziwie szczęśliwą. Nie zdążyłem skończyć „Tworek” przed jego śmiercią. Jak tylko książka wyszła, poleciałem z nią od razu na cmentarz, zostawiłem zamiast kwiatów. Literatura zawsze się spóźnia.

 

O relacji z ojcem opowiada pan po wielu latach, o nieumiejętności, ale i wielkiej potrzebie bycia blisko, pewnej chropowatości w relacji, strzelonej bramce, po której można było wyskoczyć z foteli i się przytulić. Jako dziecko był pan świadomy wyjątkowości tej relacji?

– Czułem to, tak, nawet podczas okresu buntu szkolnego, gdy było się przeciwko światowi zgredów, mieszczuchów. Nawet wówczas, w okresie najostrzejszego buntu, czułem się z nim blisko. Ale już wtedy zaczęła dochodzić do głosu moja natura, to znaczy instynkt wycofywania się, milczenia. Nie przeciw komuś, nie przeciw niemu, ale tak po prostu, aby być obok. Dosyć mało mówię, z wiekiem to się nasila, z ojcem też dużo nie rozmawialiśmy. Nigdy go jednak nie zdradziłem, nigdy się go nie wyparłem, zawsze wybaczałem mu to, co wydawało mi się objawami płytkiego rozumienia egzystencji. Więc wciąż do niego jeździłem, nawet po tym, jak się z domu wyprowadziłem, posiedzieć chwilę, obejrzeć mecz, parę słów wymienić, więcej pomilczeć. Nie jestem człowiekiem euforycznym; niektórzy ludzie z namiętnością opowiadają o tym, że pół godziny czekali na spóźniony tramwaj, są oburzeni, że to skandal, są pełni emocji, uniesienia, machają łapami. Mam wtedy wrażenie, że zbyt dokładnie w swoim czasie istnieją, zbyt dokładnie przyklejają się do teraźniejszej chwili. Melancholia odkleja. Ale też niszczy tkankę codzienności, a przecież nic nie mamy poza chwilą.

Czyli bycie tu i teraz jest celem nadrzędnym istnienia?

– Jest, tylko sam nie potrafię tego ukonkretnić, często łapię perspektywę wieczności, poczucie, że teraz wypowiadane słowa – o tym spóźnionym tramwaju chociażby – nic nie znaczą, nie mają żadnych korzeni.

Czym jest perspektywa wieczności?

– W doznaniu melancholijnym jest trwającą pustką. Nie nicością, ale czymś, co trwa. Gęste powietrze, do którego nic się nie przedostaje, którego nic nie zamyka. Ale w dziwny sposób doznanie takiej wieczności wiąże się też z – jakby tu rzec – obsesją piękna. Widzimy coś, co nagle nas dotyka, zatyka nas: czyjś gest, czyjeś spojrzenie, czyjeś słowo, jakiś obraz. I widzi się zarazem, że to coś – to coś, co nazywam pięknem – jest tym bardziej piękne, że kruche. Bo przecież jest niczym wobec wieczności. Wieczność tyka w głowie, lecz przez chwilę istnieję w tym pięknie. To jest zarazem zbawienne i pełne rozpaczy.

To się przydarza czy też można coś zrobić, by piękna było więcej?

– Nie sądzę, by można było coś zrobić, by je ściągnąć; ono raczej przychodzi jak łaska, trzeba to oczywiście umieć zobaczyć. Każda epoka ma również swoje odmienne soczewki, którymi piękno wyłapuje. W każdym razie trzeba pewnie wyostrzać uważność, użyźniać wrażliwość. Jest ta scena z Prousta, pod koniec, gdy Marcel jest w kompletnym rozpadzie i czuje, że nie stać go na podziw, że widzi te nadzwyczajne trzy drzewa przy drodze i jego serce jest tak suche, iż nie doznaje żadnej emocji, że ich urok go nie dotyka. Wie, że to koniec, że to właściwie koniec jego życia, choć będzie jeszcze żył. No ale wkrótce zdarza się iluminacja, dzięki której odkrywa prawo pamięci i wraz z nim ponowną możliwość zachwytu.

Używa pan jakichś sztuczek, by wycofywać się z wieczności?

– Rozgrzać ciało; sport, sport jest ważny, ruch, chodzenie. Alkohol nie; nie używam. Ping-pong całkiem dobrze sobie daje radę z wiecznością.

Podobno kawę pije pan rano jak zwierzę.

– Nie, niestety nie, aż tak dobrze to nie jest. Piję normalnie, by ruszyć do roboty. Kawa należy raczej do dyscypliny niż do namiętności. Jestem w miarę zdyscyplinowany. Ktoś mógłby to nazwać dzielnością, samozaparciem, chociaż to o wiele za mocne słowo. Czasami obserwuję, jak daję sobie radę i się sobie dziwię, bo jest ta druga część we mnie, która chciałaby się osunąć, omdleć.

Z czego się bierze ta dyscyplina?

– Nie wiem. Czasami myślę, że ta dyscyplina, o której mówię, to rodzaj antynarcyzmu. Bo każda skrajność egzystencjalna: melancholia, rozbicie, zapaść – to perwersyjna forma narcyzmu. Nie mówię o rozpaczy, gdy zdarzyło się coś strasznego, ale o takiej „zwykłej” dekonstrukcji ja, gdy bez powodu („nic, które boli”) rozpadamy się, że powiem to Stasiukiem, w drobne chujki. Poza tym znaczenie ma tu kwestia odpowiedzialności, obowiązku wobec innych, wobec bliskich. Mój rytm życia bardziej wyznacza obowiązek niż pierwotne, dość katastrofalne poczucie siebie. Mówię o obowiązku wobec konkretnych ludzi, o miłości, której trzeba dać szansę, by żyła. A szansą drugiej osoby na życie jest to, że ja żyję. Gdybym był sam, nie byłoby mnie tutaj, pewnie bym teraz szedł jakąś ścieżką w Górach Skalistych albo zżerał jagody na dalekiej północy.

Mówił pan, że twarz toczy społeczną grę, dostosowuje się do innych, prowadzi dialog, natomiast krok, nasz chód jest zawsze samotny. Pan zdaje się być bliżej nóg niż twarzy.

– Samotność jest – myślę niekiedy – fałszywym bożkiem, bo likwiduje ideologicznie kontakt z życiem. Sam nie lubię w sobie tego pędu, a jest mocny, do samotności. To jest rodzaj ekscesu, który jest fałszywy, dlatego że będąc samemu, neguje się udział we wspólnym życiu, a wspólnota jest czymś pierwotnym, najważniejszym, nawet wspólnota dwóch osób. Oczywiście trudno mi w życiu społecznym, wspólnotowym uczestniczyć, uciekam w samotność, nie jestem jednak z tego dumny. Lubię wybrać się sam w miasto, ale zarazem coś mnie ciągnie do ludzi, jakiś głos mi mówi, że samotność nie może być prawdą, że jest wyłącznie rodzajem reżimu, który sobie narzuciłem. Samotność to niekiedy bycie talibem własnego ja.

 

Bliskość jest ważna?

– Tak, oczywiście. Dlatego tak dużo jest u mnie motywów idylli, gdzie bliskość staje się świętem. Bohaterowie moich książek, powieści czy esejów inscenizują chwile właśnie idylliczne, odświętne, w których zagaduje się smutek, zło.

Na przykład smakami?

– Smakami, spotkaniem, byciem razem. Bez rytuałów, bez nadęcia, bez patosu. Ale razem. Stół to dobre miejsca spotkania, komunii, wiadomo. Wie pan, ja jestem z natury łasy, prawie zawsze głodny. Lubię jedzenie, jestem na nie zachłanny. To jest coś więcej niż zwykły apetyt, to jednak zachłanność na życie. Wahadło idzie w drugą stronę, to jest chyba moja jasna strona, zawsze miałem w sobie ochotę na życie. W mojej rodzinie było dużo śmierci i jakoś przez osmozę to chwytałem, te ciężkie nastroje, ale od dziecka kuchnia była moim rajem i uwielbiam spędzać z przyjaciółmi czas przy stole.

Emocjonalnie musi pan być łatwo przepuszczalny.

– Tak i nie. Nie obrażam się, nie jest tak łatwo mnie zranić, natomiast istotnie, żyję bardziej po stronie emocji i zmysłów niż intelektu. Została we mnie po czasach dzieciństwa – wychowałem się w dzielnicy knajackiej – pewna nieufność do mądrzenia się, nadmiernego intelektualizowania. Nie mam zresztą do tego języka, przekładam wszystko na konkret egzystencjalny. Choć z drugiej strony mam skłonność do abstrakcji, do metafor, do pewnej barokowości w języku. To jest może trzecia droga, że tak powiem, takie lawirowanie między konkretem a sublimowaniem. Schodzę w bok, z głównych dróg. Gdy piszę na przykład o winie, nie rozumie tego ani konsument, ani winiarz. W tym sensie jestem i nie jestem zarazem facetem od wina.

Trochę je pan zdradza?

– Lubię zbaczać z głównej drogi. Nie potrafiłbym pisać tekstów wychwalających zmysłową stronę życia, językowo to byłoby nudne. Oczywiście zdarzyło mi się parę niemal mistycznych doznań przy winie.

Przy kosztowaniu, jak rozumiem, nie pisaniu?

– Tak, doznawałem wówczas mistycznej równowagi w sobie. Mistyczna równowaga to oksymoron, ale nie mam lepszego określenia. Bo wielkie wino uderza swą niezwykłą harmonią, właśnie równowagą, jak nazywamy to w żargonie degustatorskim. I ta równowaga przenosi się w nas. Nagle wszystko się wydaje na swoim miejscu, cały świat i ja sam sobie wydaję się na miejscu.

Gotuje pan pewnie bez przepisów?

– Na ogół bez przepisów, czasami próbuję zajrzeć do książki kucharskiej, ale szybko od tego uciekam.

I wierzy pan w wampiry.

– Wierzę. Przypadek spotkania z wampirem, który opisałem w „Książce twarzy”, jest autentyczny. Oczywiście to może być moja histeria, ale przebywając z tą osobą, miałem poczucie, że nie mogę żyć. Na szczęście rzadko trafiamy na wampiry. Być może ten konkretny uruchamiał po prostu moją histerię, taką antywitalną. Wiedziałem, że jeśli ta osoba nie zniknie, to mnie nie będzie. Nie mogłem spać, gdy on spał w pokoju obok, intuicja krzyczała mi to od początku, chociaż człowiek wydawał się ciekawy, czytał Heideggera. To była jedyna osoba, przy której złapałem się na życzeniu komuś śmierci.

Co pan robi, by się chronić?

 – Czujność, głęboki oddech, szklanka wody. Ale raczej panicznie uciekam.