Co nas wyzwala, co nas zniewala

Nie spotkałem jeszcze coacha, który miałby wątpliwości co do swojej metody i słuszności założeń, jakie kryją się za jego wiedzą. Tym różni się coach od filozofów.

Coachowie mówią zwykle podobnym językiem. Oferują ten sam zakres usług, jakby wzajemnie przepisywali od siebie teksty ze stron www. Usprawnią twoją organizację, powiedzą ci, jak zarządzać tym czy tamtym, sprawią, że będziesz mistrzem samego siebie. Ta powtarzalność języka mnie niepokoi – za wyświechtanymi formułkami często niewiele się kryje. Kalka językowa to morderca sensu. Powie ci to każdy, kto słowem oddziałuje na innych i zna się na swoim fachu: każdy dobry pisarz, kaznodzieja albo, czemu nie, sprzedawca. 

To tylko propozycja, a nie dołująca diagnoza: zastanówmy się, czy przypadkiem nasze umysły nie zostały opętane językiem coachingu. Tak jak wcześniej językiem psychoanalizy, który sprawił, że dzielimy psychikę na trzy osobne worki: ego, superego i id, a co gorsza, nosimy w sobie przekonanie, że jesteśmy niewolnikami własnych impulsów, bez szansy na łyk wolności. Coaching zresztą często przejmuje bezkrytycznie od Freuda niektóre rozwiązania, choćby liczenie każdej minuty sesji i kończenie jej o ustalonym czasie, bez względu na dynamikę procesu, który się uruchomił. 

Bezczelność bijąca ze stron organizacji coachingowych wzbudza we mnie mieszankę niedowierzania, śmiechu i zazdrości. Bez względu na to, kim jesteś, jak połamało cię życie i co dręczy twój umysł – coach to wyprostuje. Albo sprawi, że sam to wyprostujesz. Na jednej ze stron przeczytałem: „Wybrany przez ciebie coach odpowie na wszystkie twoje pytania”. Sokrates padłby na kolana.

Coaching w swojej współczesnej inkarnacji ma już kilkanaście lat i może nadszedł dla niego czas na refleksję nad sobą. Nie neguję skuteczności rozwiązań wypracowanych przez środowisko coachingu. Sam prowadziłem warsztaty zarządzania czasem i mam nadzieję, że coś z nich zostało choć w jednym uczestniku. Widzę jednak wciąż te same osoby od lat jeżdżące na szkolenia. Nazwałem ich Nieszczęśliwymi-Z-Warsztatu-Na-Warsztat. Przyjeżdżają zdołowani, wyjeżdżając, czują się znakomicie, ale potem pojawiają się na kolejnym warsztacie, znowu zdołowani. Podobną przygodę przechodziłem z kanałami TV, kiedy miałem telewizor. Kupowałem oferowane mi co roku lepsze zestawy programów za mniejszą cenę, a i tak po latach miałem ten sam zestaw wyjściowy, za tę samą cenę. Rosło jedynie poczucie, że dobrze wydaję pieniądze.

Nie wiem też, jak Nieszczęśliwi-Z-Warsztatu-Na-Warsztat mają spamiętać setki technik, których uczą ich coachowie (chyba że pojechali na warsztat zarządzania pamięcią). Budzą się, biedacy, i jeszcze nie przetarli oczu, a już muszą czymś zarządzać: pantoflami albo bawarką. Szybko mogą się zmęczyć i pomyśleć, że źle zarządzali energią.

Na koniec powinienem dać jakieś rozwiązanie problemu turystyki szkoleniowej i coachingowej płycizny językowej, tylko że tego nie zrobię. Przyjedźcie na moje warsztaty, to wam powiem. To oczywiście dowcip. Nie podaję rozwiązania, bo go nie znam. Powtórzę tylko: dla coachingu przyszedł czas na autorefleksję. Jeśli ona nie nastąpi, to istnieje ryzyko, że szlachetny zawód coacha przestanie istnieć tak szybko, jak się pojawił. 

Filozofia, na szczęście, to co innego. Filozofem można być na bezludnej wyspie, wśród orangutanów i motyli gigantów. A kimże jest coach bez klientów?